pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SUZANNAH DAVISNajpiękniejszy prezent

 

Tytuł oryginału: A Christmas Cowboy

Przekład: Krystyna Kozubal

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Czy to możliwe, żeby matkę wsadzono do więzienia za porwanie własnego syna?

Marisa Rourke westchnęła ciężko. Przestała wreszcie męczyć się z zapałkami, które w żaden sposób nie chciały podpalić ułożonej w kominku sterty drewna. Podeszła do kanapy i z czułością popatrzyła na śpiące dziecko. Światło naftowej lampy oświetlało główkę pięcioletniego chłopca. Marisa pogłaskała go po jasnych włoskach i pomyślała, jaki to szczęśliwy los sprawił, że jej adoptowany synek jest do niej jednak trochę podobny.

Chłopczyk spał spokojnie, przykryty stertą wełnianych koców. Tak bardzo go kochała. Nicky należał do niej i nikt na świecie nie miał prawa odebrać jej dziecka. Chyba tylko mróz. Na dworze szalała zamieć. Wichura zerwała linie wysokiego napięcia, a na domiar złego Marisie nie udało się uruchomić domowego generatora prądu. Przestronna, dwupiętrowa willa bardziej przypominała teraz igloo niż cywilizowany amerykański dom. Na szczęście pięcioletniemu chłopcu bardzo się to wszystko podobało. Za to Marisie – ani trochę. Jeszcze przed tygodniem prowadziła zupełnie spokojne i przyjemne życie. Jej mąż, bogaty przemysłowiec, zginął przed trzema laty w wypadku samochodowym, a mimo to Marisa jakoś sobie radziła. Jej kariera aktorska rozwinęła się nadspodziewanie dobrze. Dinah Dillman, bohaterka najczęściej oglądanego serialu telewizyjnego „Rodzina”, w którą wcieliła się Marisa, była prawdopodobnie najpopularniejszą postacią w Ameryce. Poza tym aktorka pełniła funkcję rzecznika Fundacji na Rzecz Adopcji i wszystko to godziła z obowiązkami samotnej matki. Świat był piękny, a ludzie dobrzy, dopóki nie pojawił się między nimi pewien dziennikarz: Marcus Craig „Mack” Mahoney.

Właściwie nie pojawił się, ale powrócił po dziesięciu latach nieobecności w życiu Marisy i zarzucił jej publicznie, przed kamerami telewizji, że jest zamieszana w skandaliczną aferę, bowiem skorzystała z możliwości nielegalnej adopcji, załatwionej przez doktora Franco Morrisa.

Znów musiała uciekać. I znów przez Mahoneya. Przeraziła się. Jakaś Elsie Powers z Luizjany twierdziła, że doktor Morris podstępnie wykradł jej nowo narodzonego synka, którego teraz chciała odzyskać. Tym synkiem miał być Nicky.

Marisa nie dopuszczała do siebie myśli o tym, że ktoś mógłby jej zabrać ukochane, choć tylko adoptowane dziecko. Dlatego właśnie w pośpiechu wyjechała z Los Angeles. Wsiadła wraz z synkiem w samochód swojej gosposi, żeby żaden reporter, żaden łowca sensacji nie mógł jej wyśledzić. Nikomu nic nie powiedziała. Ani policji, ani adwokatowi, ani nawet swojej agentce. Jak ranne zwierzę pognała do tej samej górskiej kryjówki, która udzieliła jej schronienia, gdy poprzednim razem Mack Mahoney dał się Marisie we znaki.

Za oknami szalała wichura. Marisa poprawiła wełnianą chustę, która zsunęła się jej z ramion, i ponownie zabrała się do rozpalania ognia. Poprzez wycie wiatru przebił się jakiś dźwięk. Marisa nasłuchiwała przez chwilę. Bała się, że może zgłodniałe wilki zdążyły ją tu wyśledzić i otoczyły zwartym kołem jej górską kryjówkę.

Co za bzdury, skarciła się w myślach. Oczywiście, że żaden wilk nie dostanie się do domu. Ani mnie, ani Nicky'emu nic nie grozi. Oprócz zamarznięcia, jeśli nie uda mi się rozpalić ognia.

Teraz usłyszała wyraźnie. Ktoś stał na ganku i z całych sił walił pięścią w drzwi. Serce podskoczyło jej do gardła, jednak szybko się opanowała. Wzięła pogrzebacz i poszła sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Wiedziała, że żadne zwierzę nie odważyłoby się dobijać w ten sposób do ludzkiej siedziby. Zresztą poprzez wycie wichru dotarł do niej dźwięk bardzo przypominający głos człowieka.

– Otwórz mi, wreszcie, Mariso – usłyszała krzyk mężczyzny. – Zamarznę tu na kość.

Marisa zamarła. Ten głos poznałaby nawet na końcu świata. To był Mack.

 

 

Mack był zziębnięty i wściekły jak wszyscy diabli. Prawie 1 kilometr szedł przez szalejącą zamieć od zaspy, w której utknął jego dżip. Raz jeszcze z całej siły uderzył pięścią w drzwi. Wreszcie się uchyliły. Niewiele. Tyle tylko, żeby mógł usłyszeć głos Marisy.

– Odejdź stąd! – zawołała.

Zanim zdążyła na powrót zatrzasnąć drzwi, Mack wsunął w szparę potężne ramię i po chwili był już w holu. Tu przynajmniej nie wiało. Czuł się jak zdobywca Mount Everestu, dopóki nie zobaczył pogrzebacza, który Marisa z całej siły ściskała w dłoni.

– Co ty wyprawiasz? – Zręczny unik uratował mu życie.

– Wynoś się stąd! – krzyknęła Marisa.

– Oszalałaś?

– Nie na tyle, żeby znosić twoją obecność pod moim dachem – syczała, patrząc na przybysza spojrzeniem lodowatym jak szalejąca na dworze zamieć. – Masz stąd natychmiast wyjść.

– W taką śnieżycę? – zapytał Mack. Trochę się przestraszył, że Marisa może nie zmienić zdania i rzeczywiście kazać mu nocować na dworze.

– Nic mnie nie obchodzi śnieżyca. Możesz sobie zamarznąć na sopel. Ostrzegam cię… – Kurczowo zacisnęła palce na uchwycie pogrzebacza.

Mack nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Wtedy poczuł na ramieniu uderzenie. Nie wahał się ani minuty. Chwycił Marisę za rękę i przycisnął ją do ściany.

– Rzuć ten pogrzebacz! – rozkazał przez zaciśnięte zęby. Ramię bardzo go bolało, chociaż gruba puchowa kurtka zamortyzowała siłę uderzenia.

– Nikt cię tu nie zapraszał, Mahoney. – Marisa wcale nie miała zamiaru pozbyć się uzbrojenia. – Wynoś się!

– Nie po to dotarłem aż tutaj, żeby zamarznąć pod drzwiami twojego domu. – Mocniej ścisnął trzymającą pogrzebacz delikatną dłoń. – No już, odłóż to wreszcie.

Marisa krzyknęła z bólu. Ciężki pogrzebacz z łoskotem spadł na kamienną podłogę.

– Ty potworze – jęknęła.

– Wszyscy tak mnie nazywają – Mack pokazał w uśmiechu białe zęby. Poczuł słodki zapach perfum i woń rozgrzanego ciała Marisy, a zaraz potem ogarniające go pożądanie i… nieopisaną wściekłość na samego siebie. – Uważaj, moja droga. Jeszcze raz spróbujesz mnie uderzyć, a nie przebaczę ci tak łatwo.

– Po co przyjechałeś? – zapytała, a wyraz jej twarzy dobitnie świadczył o tym, co Marisa myśli o natręctwie Macka.

– Należałoby raczej ciebie o to zapytać.

– Ja… – Spuściła oczy. – Przyjechałam odpocząć.

– Wygląda mi to raczej na ucieczkę. – Mack skrzywił się. Puścił ją i otrzepał z kurtki topniejący śnieg. – Znowu? Niczego się nie nauczyłaś. Jak tylko coś się dzieje, ty natychmiast uciekasz.

Mam rację, pomyślał, patrząc na niepewny wyraz twarzy Marisy. Na pewno mam rację. Dobrze wie, o czym mówię, i chyba trochę się wstydzi.

Rozejrzał się po ogromnym domu z drewna i kamieni. Solidne meble, porozmieszczane na ścianach indiańskie trofea i surowość tego wnętrza zupełnie nie pasowały do delikatnej, drobnej Marisy.

– A więc to tutaj schroniłaś się dziesięć lat temu – powiedział Mack. – Niezłe miejsce. W sam raz dla biednej bogatej dziewczynki.

– Daruj sobie, Mahoney. – Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. – Jak mnie tu znalazłeś?

– Powiedzmy, że miałem przeczucie. Nie trzeba mieć doktoratu z kryminalistyki, żeby wpaść na pomysł, że schowałaś się w domu swego ukochanego wuja Paula.

– A mimo to wtedy nie przyszło ci to do głowy.

– Bo nawet nie próbowałem myśleć – wycedził powoli, jakby chciał podkreślić każde słowo. Po tylu latach wreszcie mógł oświadczyć Marisie, że jej odejście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, a po jej zniknięciu po prostu zaczął żyć samotnie i zupełnie niczego nie żałował… No cóż, nie musi wiedzieć, że to wszystko było najzwyklejszym kłamstwem.

– Czy Paul też z tobą przyjechał? – zapytał Mack, zdejmując rękawice i kurtkę. Zapamiętał Paula Willisa jako uroczego gawędziarza, który napisał mnóstwo książek podróżniczych. Paul był ojcem chrzestnym Marisy i właściwie jej jedynym opiekunem, bo rodzice dziewczyny większą część życia spędzali na jachcie, nie troszcząc się zbytnio o wychowanie swej dorastającej córki.

– Nie. Paul jest teraz w Indiach.

– Szkoda. Miło byłoby znów się z nim spotkać.

– Daruj sobie te towarzyskie pogawędki – żachnęła się Marisa, rozcierając obolałą rękę. – Powiedz lepiej, po co naprawdę przyjechałeś.

– Chyba coś mi się od ciebie należy.

– Wypchaj się, Mahoney. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.

– Mylisz się. Jesteś mi winna sprawozdanie z ostatnich dziesięciu lat, ale nie chcę ci się narzucać i zadowolę się szczerą rozmową o sprawie doktora Morrisa.

– Nie ma żadnej „sprawy”. Cała ta historia istnieje wyłącznie w twojej chorej wyobraźni.

– Może najpierw umówmy się co do jednego. Tym razem nie dam się zbyć byle czym.

– Nie rozumiem. – Marisa spuściła wzrok.

– Daję ci szansę. Możesz opowiedzieć wszystkim swoją wersję tej paskudnej historii. Tylko dlatego podążyłem za tobą na koniec świata. Wiesz przecież, że rasowy dziennikarz nie przepuści takiej okazji – uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Zresztą ta sprawa z handlem niemowlętami bardzo mi się przyda. Mam zamiar podpisać kontrakt z Independent News Network. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę życiowej szansy. Tym razem musiałem cię znaleźć.

– Ach, więc o to ci chodzi? Jak zwykle myślisz tylko o sobie, ty… – Marisa rzuciła się na niego z pięściami.

Mack chwycił ją za ręce i mocno je ścisnął.

– Co się z tobą dzieje, kobieto? – zapytał szczerze zadziwiony.

– Nie udawaj, że nie wiesz – oburzyła się, zupełnie pozbawiona możliwości jakiegokolwiek działania. – Mam patrzeć spokojnie, jak dla własnej kariery rujnujesz życie niewinnego dziecka? Ty niewrażliwy, podły egoisto! Zostaw nas w spokoju, ty bestio.

– Nie zostawię – odrzekł Mack, spoglądając z góry na bezsilną Marisę. – Zawsze kończę to, co zacząłem. Czyżbyś już zapomniała?

– Niech cię diabli wezmą!

– Przykro mi, ale nawet diabłom się to nie uda. – Mack głośno się roześmiał. – Nie widzisz, że za oknami szaleje zamieć? Nawet diabły nie wybierają się na spacer w taką pogodę. Obawiam się, że jesteśmy na siebie skazani. Przynajmniej na jakiś czas.

– Boże! Tylko nie to! – zawołała przerażona Marisa.

– Nie rozumiem. – Mack jedną ręką trzymał jej dłonie, podczas gdy drugą głaskał ją po policzku. – O ile mnie pamięć nie myli. to kiedyś bardzo lubiliśmy być razem.

– Ty…

– Niczego nie pamiętasz, księżniczko? – Pochylił się nad nią, niemal muskając wargami jej usta. – Ja wciąż pamiętam, jak jęczałaś w moich ramionach, co czułem, kiedy byliśmy blisko siebie…

– Przestań, Mack – poprosiła czerwona jak piwonia Marisa.

– Jak widzisz, ja nie zapomniałem. – Mocno ją do siebie przytulił.

– Mamusiu!

Mack odskoczył od niej jak oparzony. Marisa podbiegła do jasnowłosego chłopczyka. Uklękła i mocno przytuliła do siebie dziecko.

– Przepraszam, Nicky. Obudziłam cię, kochanie? Nie bój się, wszystko będzie dobrze.

Nicky tymczasem ze zdumieniem przyglądał się Mackowi.

– Znalazłaś mi kowboja, mamusiu? – zapytał w końcu.

– Niestety, nie, kolego – pospieszył z odpowiedzią Mack. – Nie jestem kowbojem. Mieszkam w New Jersey.

– To dlaczego nosisz kowbojskie buty? – chłopiec nie dawał za wygraną.

– One są do niczego. – Mack spojrzał z niesmakiem na swoje znoszone obuwie. – Nogi mi zmarzły na kość.

– To kara za wścibianie nosa w nie swoje sprawy. – Marisa wciąż tuliła do siebie chłopczyka, jakby bała się, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. – Jest zimno, synku. Wskakuj pod kołderkę.

– Racja – zawtórował jej Mack. – Zimno tu jak na lodowcu. Dlaczego nie napaliłaś w kominku?

Marisa nie raczyła odpowiedzieć. Zaniosła synka do łóżka i okryła go kołderką.

Mack odłożył pogrzebacz na miejsce. Jedno spojrzenie na stertę nadpalonych zapałek w kominku wyjaśniło mu, dlaczego w pokoju panuje takie przenikliwe zimno.

– Dobrze, że wpadłem – mruknął. – Przyda ci się pomocnik.

– Ty na pewno do niczego mi się nie przydasz – odrzekła.

– Stare przysłowie pszczół mówi, że potrzebujący nie może sobie wybierać ofiarodawcy, księżniczko.

– Nie nazywaj mnie tak!

Mack wzruszył ramionami. Usiadł na ławce przy kominku, zdjął buty i ociekające wodą skarpetki. Nicky nie spuszczał z niego zaspanych oczu.

– Mamusiu, jak ten kowboj ma na imię? – zapytał.

– Judasz – odparła bez namysłu Marisa – Śpij już, kochanie.

– Śmieszne imię – mruknął Nicky. – Pierwszy raz widzę kowboja, który ma na imię Judasz.

– Mam na imię Mack – oświadczył Mahoney, rozcierając zmarznięte stopy. – Twoja mamusia naczytała się złych scenariuszy i teraz wszystko jej się miesza w głowie.

– Ten pan jest dziennikarzem, synku. Rzadko liczy się ze słowami, więc proszę, żebyś mówił do niego: „proszę pana”.

– A niech cię diabli porwą – rozzłościł się Mack. – Chyba nie będziemy sobie dokuczać przez całą noc. Proponuję rozejm.

– Mnie to odpowiada. Naprawdę nie mam z tobą o czym rozmawiać. Byłabym jednak wdzięczna, gdybyś zechciał trochę nad sobą panować i nie przeklinać przy dziecku.

Nicky tymczasem spał już, zwinięty w kłębek na swoim posłaniu. Marisa otuliła go szczelnie jeszcze jednym kocem. Teraz mogła znów zająć się rozniecaniem ognia w kominku. Dwie kolejne zapałki dołączyły do sterty innych, a ognia jak nie było, tak nie było.

– Niech to szlag trafi! – zdenerwowała się.

– Nie przeklinaj – przypomniał jej Mack i wyciągnął rękę po zapałki. – Daj, ja to zrobię.

– Sama sobie poradzę! – Marisa za nic nie chciała oddać mu pudełka z zapałkami.

– Przecież widzę, jak sobie radzisz. – Popatrzył znacząco na zużyte bez efektu zapałki. – Posłuchaj, moja droga. Jestem zmęczony, zmarznięty i bardzo głodny. Radzę ci się ze mną nie kłócić, bo nie ręczę za siebie.

– Dobrze. – Groźba najwyraźniej poskutkowała, bo Marisa oddała mu zapałki. – Możesz rozpalić ogień. Ale nie zapominaj, że wszystkie te cierpienia znosisz na własne życzenie. Nikt cię tu nie zapraszał.

– Taki drobiazg jak brak zaproszenia nigdy nie stanowił dla mnie przeszkody.

Mack ułożył od nowa bezładnie wrzucone do kominka szczapy, podłożył pod nie kawałek gazety i zapalił zapałkę. Marisa wpatrywała się w maleńki płomyczek, który najpierw polizał zmięty papier, potem wspiął się na drewienka i po chwili zmienił się w jaskrawy płomień. Na jej twarzy znać było ślady zmęczenia i stresu, w jakim od kilku dni żyła. Mack musiał się bardzo starać, żeby nie okazać jej współczucia.

– Kiedy wysiadło światło? – zapytał.

– Około południa. Telefon też nie działa i nie udało mi się uruchomić generatora prądu.

– Nic dziwnego, że tak tu zimno. – Mack grzał przy ogniu bose stopy. – Kiedy przyjechałaś?

– Parę dni temu.

– Pewnie było ci ciężko. Sama z dzieckiem…

– A co to? Przesłuchanie? – Marisa wreszcie oderwała oczy od hipnotyzującego ją płomienia.

– Ależ ty jesteś podejrzliwa, kobieto! W porządku. Cofam pytanie.

– Tego steku kłamstw, które wymyśliłeś o moim mężu i synu, nie da się cofnąć. – Marisa tak mocno zacisnęła pięści, że aż palce jej zbielały. – I ty najlepiej o tym wiesz, Mahoney. Nie licz na to, że zgotuję ci tu gorące powitanie. O niczym innym nie marzę, tylko o tym, żebyś jak najprędzej się stąd wyniósł.

– Tak tylko mówisz, dziecinko. Wiem, że masz dobre serduszko i nie wypędzisz mnie z domu w zawieruchę. – Uśmiechnął się do niej przewrotnie. – Zresztą ja nie dałbym się wypędzić.

– Nawet parszywego psa nie wypędziłabym na taką pogodę – odwzajemniła mu się słodkim uśmiechem. – Ale z tobą sprawa ma się zupełnie inaczej. Więc lepiej nie kuś losu i przestań mi dogryzać. A jutro skoro świt masz się stąd wynieść. Jasne?

– Jasne – powiedział bez przekonania. Doskonale wiedział, że to potwierdzenie absolutnie do niczego go nie zobowiązuje.

Marisa także o tym wiedziała, a jednak trochę mniej się denerwowała. Może uwierzyła, że Mack naprawdę wkrótce opuści jej dom? A może tylko się oszukiwała, tak samo jak kiedyś oszukała jego?

– Będę spała z synem – powiedziała. – Znajdź sobie jakieś miejsce do wypoczynku, a przede wszystkim nie wchodź mi w drogę.

– Właśnie zacząłem się odmrażać. Zostanę przy kominku. – Przysunął do paleniska dwa ogromne fotele i zestawił je ze sobą siedzeniami.

– Przyniosę ci jakiś koc – zaproponowała Marisa, chociaż w pierwszym odruchu chciała nawet zabronić gościowi jakichkolwiek przemeblowań w domu.

– I kanapkę – zaryzykował Mack. – A może jeszcze jakieś suche skarpety?

Marisa wściekłym spojrzeniem obrzuciła najpierw jego bose stopy, potem nogi, a wreszcie spojrzała mu prosto w oczy. To co w nich zobaczyła, wprawiło ją w zakłopotanie.

– Zobaczę, co się da zrobić – powiedziała, odwracając się do Macka plecami.

– Dziękuję. – Wreszcie mógł sobie pozwolić na zwycięski uśmiech. Przecież i tak go nie widziała.

Marisa pogłaskała śpiącego syna po główce. Spojrzała na Macka podejrzliwie, ale najwidoczniej doszła do wniosku, że z jego strony nie grozi chłopcu żadne niebezpieczeństwo, bo wzięła ze stołu latarkę i wyszła z pokoju.

Mack już się nie uśmiechał. Samo patrzenie na Marisę przyprawiało go o dreszcze. Oznaczało to dokładnie tyle, że był wciąż wrażliwy na urok tej trzydziestoletniej kobiety. Tak samo jak wówczas, gdy nie mógł się oprzeć przepięknej studentce dziennikarstwa, którą panna Rourke była przed dziesięcioma laty. Na jego szczęście tym razem Marisa wydała mu otwartą wojnę i nie musiał się obawiać nieodpowiedzialnych reakcji własnego organizmu.

Mack zresztą nie miał do niej żalu o sposób, w jaki go potraktowała. Jemu samemu nie podobała się forma rozmowy, jaką Jackie Horton przeprowadziła z Marisą przed kamerami telewizji. Jackie i Tom Powell, który był przez wiele lat producentem programów Macka, nalegali na przygwożdżenie aktorki w krzyżowym ogniu pytań. Zamiast wywiadu wyszło z tego prokuratorskie przesłuchanie.

„Fabryka dzieci dla bogaczy…”

„Policja aresztowała dziś wziętego lekarza z Bel Air, doktora Franco Morrisa…”

„Powiedz mi, Mariso, czy to prawda, że doktor Morris pomógł tobie i twemu byłemu mężowi adoptować dziecko?”

„Mamy tu kopie prowadzonej przez doktora Morrisa dokumentacji. O, proszę: nazwiska, daty, nawet ceny…”

„Wszystko to kłamstwo! Mój adwokat może to potwierdzić!”

Mack skrzywił się na wspomnienie tamtego niesmacznego programu. Nic dziwnego, że Marisa tak strasznie krzyczała, ale Tom twierdził, że było to potrzebne dla dobra sprawy, że i tylko w ten sposób szerokie rzesze społeczeństwa mogły się dowiedzieć o przestępczym procederze, że to jedyna metoda, i aby ujawnić, czym jest ta i podobne jej podejrzane kliniki. Doktor Morris i tak już zbyt długo unikał kary. Zresztą dla rasowego dziennikarza zawsze najważniejsze jest wykonanie zadania. Reszta naprawdę nie ma znaczenia. Toteż Mack z zapałem zabrał się do pracy. Każde jego odkrycie zbliżało doktora-oszusta do bram więzienia. A związek znanej gwiazdy filmowej (Mackowi niedobrze się robiło na takie określenie bohaterki mydlanych oper) z całą tą sprawą dawał pewność, że prasa, radio i telewizja zainteresują się przestępcza działalnością doktora Morrisa. Sprawa kontraktu Macka także miała tu duże znaczenie…

Nie jestem przecież bez serca, pomyślał Mack. Dzieciak jest całkiem fajny i Marisa bardzo go kocha. To widać na pierwszy rzut oka. No i co z tego? Marisa musi ponieść konsekwencje tego, co ona i jej mąż zrobili w przeszłości. To nie ulega kwestii. Jestem pewien, że jest zamieszana w sprawę doktora Morrisa. Mam nosa. Co sobie ta kobieta w ogóle wyobraża? Że uda jej się z tego wywinąć? I to bez szwanku?

Mack zdjął koszulę i powiesił ją na oparciu fotela. Wpatrywał się w buzujący na kominku ogień. Miał już za sobą mnóstwo reporterskich doświadczeń praktycznie na całej kuli ziemskiej. Zetknął się z morderstwami, akcjami terrorystów, rewolucją i raz nawet przeżył trzęsienie ziemi. Tym razem jednak stanął przed naprawdę trudnym zadaniem. Tym trudniejszym, że stare wspomnienia właściwie w każdej chwili mogły go zepchnąć z prostej drogi, jaką powinien kroczyć odkrywca prawdy. Intuicja podpowiadała mu, że dla Marisy wspomnienia sprzed dziesięciu lat także jeszcze nie całkiem umarły. Zauważył, jak drżała, kiedy jej dotknął, i czuł, że tamto, co ich wówczas łączyło, wciąż jeszcze żyje pomiędzy nimi. Nie miał zamiaru rozdmuchiwać nowego płomienia z dogasających iskierek. Życie nauczyło go, czego można od niego oczekiwać, a na co w żadnym wypadku liczyć nie należy. Ale uważał, że Marisa jest mu coś winna. Musiałby być aniołem albo kamieniem, gdyby nie chciał skorzystać z sytuacji, w jakiej się znalazł. Cieszył się na samą myśl o tym, że Marisa wreszcie zapłaci, chociaż małą cząstkę, za to, co mu przed laty zrobiła.

Grzał się przy kominku, ubrany tylko w ciepłą bieliznę. Był naprawdę zmęczony. Dwudniowa jazda samochodem w paskudną pogodę i wędrówka w szalejącej śnieżnej zamieci dały mu się porządnie we znaki, a bijące od kominka ciepło sprawiło, że Mackowi zachciało się spać.

– Proszę, tylko to mogłam ci… – słowa uwięzły Marisie w gardle. Była oburzona.

– Daj spokój, księżniczko. – Mack przeciągnął się jak rozespany kocur. – Przecież nie raz widziałaś mnie bez spodni.

– Nie chciałabym powtarzać tamtego doświadczenia – warknęła, rzucając na fotel zwinięty koc, parę skarpet i papierowy talerz z leżącą na nim kanapką. – Obawiam się jednak, że po tobie nie można się spodziewać nawet przyzwoitego zachowania.

– Przemokłem do suchej nitki. Miałem spać w mokrym ubraniu? Mógłbym zachorować i umrzeć.

– Może nie byłoby to wcale najgorsze rozwiązanie – syknęła. Zrzuciła buty i położyła się na kanapie obok śpiącego synka.

– A wiesz – zaczął Mack, jakby prowadził towarzyską pogawędkę. Owinął się kocem i wciągnął na nogi suche skarpety. – Powinniśmy spać razem. Byłoby nam wszystkim znacznie cieplej.

– Możesz sobie o tym pomarzyć, Mahoney. – Chociaż koce tłumiły głos. to i tak dało się w nim usłyszeć lekkie zdenerwowanie. – Zamknij się wreszcie i pozwól mi spać.

Mack wyciągnął się na fotelach i sięgnął po kanapkę. Pewnie, że mogę sobie pomarzyć, myślał. Gdyby ona znała moje pragnienia…

Dopiero kiedy nasycił pierwszy głód, dokładniej przyjrzał się temu, co miał na talerzu. Szynka, ser, musztarda i ani odrobiny majonezu. Mack nie cierpiał majonezu, a Marisa o tym nie zapomniała.

Pamiętała, pomyślał z ciężkim sercem. Może tak samo dokładnie jak ja? Może ją także dręczyły bolesne wspomnienia? Tak nam było dobrze razem. Przynajmniej mnie się zdawało, że było nam dobrze. Czy to możliwe, że ona choć trochę żałuje swojej decyzji?

Mack szczelnie owinął się kocem. Tańczące na kominku płomienie rzucały migotliwe światło na pokój i na posłanie Marisy. Oddychała równo, ale Mack wiedział, że ona nie śpi.

– Mariso? – odezwał się ledwo słyszalnym szeptem.

– Czego chcesz?

– Powiedz mi, co było między nami nie tak.

Bardzo długo nie było odpowiedzi. Mack nabrał przekonania, że już jej się nie doczeka.

– A czy to ważne? – usłyszał w końcu.

Nie umiał jednym słowem odpowiedzieć na to pytanie, chociaż był absolutnie pewien, że to ważne. To właśnie była najważniejsza sprawa w całym jego życiu.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Marisie śniła się plaża, gorące słońce i mężczyzna o zielonych oczach… Obudziła się uśmiechnięta i przeciągnęła się. Miała wrażenie, że jest jeszcze na plaży z tamtym mężczyzną, ale po chwili sen rozwiał się, a ona z ciężkim westchnieniem usiadła na posłaniu.

Zamarła z przerażenia, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma obok niej synka. Jak oparzona wyskoczyła z łóżka i rozejrzała się po pokoju. Na kominku buzował ogień, a z kuchni dobiegał piskliwy głos dziecka, które zawzięcie o czymś rozprawiało.

– Mamusia robi lepsze.

– Naprawdę? Trudno. Mamusia śpi jak suseł, więc ja się muszę tobą zająć. Spróbuj, może to ci będzie smakowało.

Marisa z wrażenia przestała oddychać. Ubrany tylko w spodnie Mack Mahoney siedział przy kuchennym stole. Nie widział jej, za to ona mogła podziwiać jego muskularne ramiona. Niemal czuła pod palcami delikatną jak aksamit, opaloną na brąz skórę.

Wicher wył za oknem, ołowiane chmury snuły się tuż nad ziemią, ale w domu było prawie ciepło. Dzięki Mackowi. Zrobiło jej się głupio, gdy pomyślała, że jej nieproszony gość przez całą noc dokładał drew do ognia, podczas gdy ona spała sobie w najlepsze. Jeszcze gorzej się poczuła, kiedy wreszcie dotarło do niej, że obciągnięte dżinsami szczupłe uda Macka wbrew jej woli działają na nią w sposób niezwykle podniecający.

– Czy ty na pewno ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl