pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

DANIELLE STEEL

WSZYSTKO CO NAJLEPSZEROZDZIAŁ PIERWSZY

Tego dnia o dostaniu się na Lexington Avenue i Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę nie było co marzyć. Wietrzysko wyło, a samochody, z wyjątkiem tych największych, utknęły w śnieżnych zaspach. Autobusy dały za wygraną już gdzieś w pobliżu Dwudziestej Trzeciej Ulicy, gdzie przycupnęły skulone niczym zamarznięte dinozaury. Te nieliczne, które odważyły się opuścić stado, by podjąć próbę dotarcia do dzielnicy willowej, zbierały najwytrwalszych podróżników, posuwając się z trudem po przetartych przez pługi śnieżne ścieżkach. Nieszczęśnicy ci wybiegali z bram, wymachując rozpaczliwie rękami, po czym, po wykonaniu jakichś dzikich tańców na lodzie dla utrzymania równowagi oraz szczęśliwym wyplątaniu się z labiryntu zasp, całkowicie wyczerpani wdrapywali się do autobusu. Ich oczy były wilgotne, twarze czerwone, a brody, jak w przypadku Berniego, obwieszone soplami lodu.

Złapanie taksówki graniczyło z cudem. Po piętnastu minutach czekania Bernie zrezygnował więc i ruszył z Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy w kierunku południowym. Często chodził do pracy na piechotę, było to bowiem zaledwie osiemnaście przecznic. Jednak tego poranka, gdy przeszedł z Madison Avenue na Park Lane, a potem skręcił w prawo w Lexington Avenue, poczuł się tak wykończony zmaganiami z przejmującym do szpiku kości wiatrem, że minąwszy jeszcze cztery przecznice, w końcu się poddał.

Życzliwy portier pozwolił mu schronić się w holu, gdzie już kilku zdeterminowanych biedaków czekało na autobus, któremu tym razem przejazd na północ Madison Avenue i z powrotem zajął parę godzin. Inni co rozsądniejsi poczciwcy poddali się po pierwszym rzucie oka na dzisiejszą zadymkę i postanowili w ogóle nie iść do pracy.

Bernie nie miał żadnych wątpliwości, że sklep będzie dziś w połowie pusty, nie należał jednak do ludzi, którzy potrafią przesiadywać bezczynnie w domu i gapić się w telewizor. I wcale nie szedł do pracy dlatego, że miał tak rozwinięte poczucie obowiązku. Prawda była taka, że Bernie robił to sześć dni w tygodniu, a często nawet wtedy, gdy tak jak dziś, nie musiał, ponieważ kochał ten sklep. Po prostu to wszystko, co działo się na ośmiu piętrach domu towarowego Wolffa, od dawna stanowiło treść i sens jego życia.

Ten rok był przy tym szczególnie ważny, wprowadzali bowiem siedem nowych programów, spośród których cztery, opracowane przez czołowych europejskich projektantów, miały całkowicie zmienić obraz amerykańskiej konfekcji, zarówno męskiej, jak damskiej.

Bernie rozmyślał teraz o tym, zapatrzony w zaspy, które mijali, posuwając się ociężale w kierunku śródmieścia. Nie widział już ani śniegu, ani potykających się ludzi, którzy z wysiłkiem przedzierali się do autobusu, nie dostrzegał nawet, co mieli na sobie. Oczyma duszy oglądał nowe wiosenne kolekcje, tak jak zapamiętał je z listopadowych pokazów w Paryżu, Rzymie i Mediolanie, ze wspaniałymi kobietami perfekcyjnie eksponującymi ubiory, poruszającymi się po wybiegu w ten szczególny dla siebie sposób, który upodabnia je do pięknych nakręcanych lalek, tak płynnie kołyszących biodrami przy chodzeniu.

I naraz ucieszył się, że wyszedł dzisiaj do pracy. Zamierzał jeszcze raz przyjrzeć się modelkom, które zaangażowali do przyszłotygodniowego wielkiego pokazu mody. Po tym, jak wybrał i zaakceptował stroje, chciał mieć pewność, że również prezenterki zostały trafnie dobrane.

Bernard Fine lubił sam wszystkiego dopilnować, począwszy od cen w sklepie, a na zakupach odzieży skończywszy, łącznie z doborem modelek i projektem zaproszeń, rozesłanych już zresztą do najważniejszych klientów. Dla Berniego były to po prostu elementy jednej całości, jednego przedsięwzięcia. Wszystko się liczyło. Według niego to, co robili, niczym się nie różniło od tego, czym zajmowali się w US Steel czy Kodaku. Handlowali przecież produktem lub nawet wieloma produktami, a w końcu on odpowiadał za to, jak ten wyrób będzie się prezentował.

Najbardziej absurdalne w tym wszystkim było to, że gdyby na przykład piętnaście lat temu, kiedy grał jeszcze w piłkę nożną na uniwersytecie Michigan, ktoś mu powiedział, że będzie miał problemy w rodzaju: jaką bieliznę powinny włożyć modelki i jak demonstrować wieczorowe suknie, wyśmiałby go... albo może nawet rozwaliłby mu szczękę.

Teraz, przywołując swój obraz sprzed lat, wydawał się sobie tak zabawny, że czasami, gdy obejmował spojrzeniem swój okazały gabinet na ósmym piętrze, uśmiechał się do siebie na samo wspomnienie minionych czasów.

W końcu jednak nie na darmo na uniwersytecie Michigan pasjonował się sportem, i to przez całe dwa pierwsze lata, czyli dopóki nagle nie odkrył w sobie zamiłowania do literatury rosyjskiej. Przez pierwszy semestr trzeciego roku jego bohaterem był Dostojewski, na drugim miejscu plasował się Tołstoj, a tuż za nim szła Sheila Borden, gwiazdka znacznie mniejszego kalibru.

Sheilę Borden poznał na pierwszym roku rusycystyki, kiedy doszedł do wniosku, że nigdy nie zdoła prawdziwie rozsmakować się w rosyjskiej klasyce, jeśli będzie ją czytał jedynie w przekładzie. Zapisał się więc do Berlitza na przyspieszony kurs rosyjskiego i w niedługim czasie potrafił już spytać o pocztę, toaletę i pociąg z akcentem wręcz szokującym wykładowcę.

Ale jego duszę rozpalił dopiero pierwszy rok filologii rosyjskiej, tak samo zresztą jak Sheila Borden. Siedziała w pierwszym rzędzie, długie, proste, czarne włosy spływały jej romantycznie (przynajmniej tak to odbierał) do pasa, a cała postać czarowała gibkością i siłą.

Sprowadziła ją tu fascynacja baletem. Podczas ich pierwszej rozmowy wyjaśniła, że tańczy od piątego roku życia, a przecież nie można zrozumieć baletu, dopóki nie zrozumie się Rosjan.

Była nerwowa i żywa, miała ogromne oczy, a jej ciało było poezją, doskonałą kombinacją symetrii i gracji. Gdy następnego dnia ujrzał, jak tańczy, było już po nim.

Pochodziła z Hartford w stanie Connecticut. Jej ojciec pracował w banku, co według Sheili było okropnie plebejskie. Tęskniła za bardziej wzruszającą historią, na przykład o matce na wózku inwalidzkim i ojcu chorym na gruźlicę, który zmarł zaraz po jej urodzeniu...

Rok wcześniej Bernie na pewno by ją wyśmiał, ale nie na trzecim roku studiów. Jako dwudziestoletni chłopak traktował ją bardzo, bardzo poważnie, a kiedy na ferie pojechał do domu, bez końca opowiadał matce, jaką to fantastyczną tancerką jest Sheila.

- Czy jest Żydówką? - spytała matka, usłyszawszy, jak się nazywa.

Jej zdaniem imię Sheila było bardzo irlandzkie, nazwisko Borden zaś naprawdę straszne, choć mogło kiedyś brzmieć Boardman lub Berkowitz, lub też licho wie jak, co dowodziłoby wprawdzie tchórzostwa rodziny Sheili, ale czyniłoby je możliwym do przyjęcia.

Bernie był okropnie wściekły na matkę za te pytania, którymi zadręczała go przez całe życie, nawet wówczas, gdy nie obchodziły go jeszcze dziewczęta.

Pytała o każdego „Czy on jest Żydem...”, czy ona..., Jakie jest panieńskie nazwisko jego matki?..., Czy w ubiegłym roku uczestniczył w barmicwie?..., Mówiłeś, że co jego ojciec robi?

Ona jest Żydówką, prawda? Czyż nie wszyscy to Żydzi, a w każdym razie wszyscy, z którymi Fine'owie utrzymywali kontakty?

Rodzice chcieli, by Bernie wstąpił na uniwersytet Columbia, a nawet Nowojorski, gdyż mógłby stamtąd dojeżdżać do domu. Prawdę mówiąc, matka twardo się przy tym upierała, lecz przyjęła go jedynie uczelnia w Michigan, co tylko ułatwiło sprawę był uratowany!

Wkroczył do Krainy Wolności, aby spotykać się z tysiącami blondynek o niebieskich oczach, które nigdy nie słyszały o gefilte rybie, kreplachu i kniszesach i nie miały pojęcia, kiedy wypada Święto Paschy. To była błogosławiona zmiana, gdyż do tej pory w Scarsdale na ogół umawiał się z dziewczętami, za którymi przepadała głównie jego matka, i w końcu miał już ich dość. Pragnął czegoś nowego, odmiennego, może nawet odrobinę zakazanego.

Sheila posiadała wszystkie te cechy. Poza tym z wielkimi czarnymi oczami i kaskadą hebanowych włosów była nieprawdopodobnie piękna. Zaznajomiła go z wieloma rosyjskimi pisarzami, o których nigdy przedtem nie słyszał, i czytali ich wszystkich, oczywiście w przekładzie. Potem, podczas wakacji, bezskutecznie próbował omawiać przestudiowane książki z rodzicami.

- Twoja babka była Rosjanką. Jeżeli chciałeś uczyć się rosyjskiego, mogłeś od niej.

- To co innego, a poza tym i tak cały czas mówiła w jidysz - dodał już mniej pewnie.

Nienawidził sprzeczek z rodzicami, ale matka była z natury kłótliwa. Dyskusje stanowiły sens jej życia, były jej najmilszą rozrywką i ulubionym sportem. Spierała się ze wszystkimi, a najchętniej z nim.

- Nie mów lekceważąco o zmarłych.

- Wcale tak nie mówiłem. Powiedziałem tylko, że babcia cały czas mówiła w jidisz.

- Mówiła również pięknie po rosyjsku. Ale co tobie z tego przyjdzie? Powinieneś zainteresować się naukami ścisłymi; ekonomia oto co jest dzisiaj potrzebne mężczyźnie w tym kraju.

Matka chciała, by Bernie został, jak jego ojciec, lekarzem, a w najgorszym razie prawnikiem. Ojciec był chirurgiem laryngologiem i uchodził za jednego z najlepszych specjalistów. Bernie nawet w dzieciństwie nigdy nie czuł powołania, by iść w jego ślady. Miał dla niego wiele podziwu, ale na samą myśl, że mógłby zostać lekarzem, cierpła mu skóra. Chciał robić coś innego, bez względu na to, czy matka będzie z tego zadowolona, czy też nie.

- Rosyjski? Kto poza komunistami mówi po rosyjsku?

A choćby Sheila Borden!...

Bernie patrzył na matkę z rozpaczą. Była atrakcyjną kobietą. Zawsze. Bernie nigdy nie musiał się jej wstydzić, podobnie zresztą jak i ojca. Ojciec był wysoki, szczupły, miał siwe włosy i ciemne oczy, które patrzyły zwykle z roztargnieniem. Kochał to, co robił, i bezustannie myślał o swych pacjentach. Bernie miał jednak pewność, że na ojca zawsze można liczyć w potrzebie.

Matka od lat farbowała włosy na blond. Kolor nazywał się „słońce jesieni” i było jej w nim do twarzy. Miała zielone oczy, które Bernie po niej odziedziczył, i ciągle doskonałą figurę. Nosiła drogie, choć nie rzucające się w oczy ubrania. Były to najczęściej granatowe kostiumy lub czarne suknie kupowane za bajońskie sumy u Lorda Taylora lub Saksa. Bernie zawsze jednak widział w niej tylko matkę.

- Dlaczego ta dziewczyna studiuje właśnie rosyjski? Skąd są jej rodzice?

- Z Connecticut.

- Ale skąd w Connecticut?

Bernie miał ochotę spytać, czy zamierza ich odwiedzić.

- Z Hartford, a co to ma za znaczenie?

- Nie bądź arogancki Bernardzie - jej spojrzenie stało się zimne.

Bernie zgniótł serwetkę i odepchnął krzesło. Wspólne obiady z matką zawsze przyprawiały go o bóle żołądka.

- Gdzie idziesz? Nie dostałeś pozwolenia.

Tak jakby ciągle miał pięć lat! Czasami nie cierpiał przyjazdów do domu, ale jednocześnie miał to sobie za złe. Wściekał się więc z kolei na matkę, że przez nią musi mieć wyrzuty sumienia...

- Muszę jeszcze pouczyć się przed wyjazdem.

- Dzięki Bogu, że przestałeś już grać w piłkę.

Zawsze udało się jej powiedzieć coś takiego, co wzniecało w nim bunt. W takich chwilach miał ochotę walnąć pięścią w stół i oznajmić, że właśnie znowu jest w drużynie... lub że ćwiczy z Sheilą balet, tylko po to, by wreszcie solidnie matką potrząsnąć.

- Jeszcze nie powiedziałem, że na zawsze, mamo.

Ruth Fine ogarnęła go gniewnym spojrzeniem.

- Porozmawiaj o tym z ojcem.

Lou wiedział, co ma zrobić. Matka już to z nim szczegółowo przegadała. Jeśli Bernie wspomni, że wraca do futbolu, zaoferuj mu nowy samochód... Gdyby Bernie o tym wiedział, na pewno dostałby szału i nie tylko nie przyjąłby auta, ale natychmiast wróciłby do piłki. Nienawidził, gdy ktoś go przekupywał, oraz nie cierpiał tych matczynych pomysłów, podobnie jak nie znosił jej nadopiekuńczości, czyli tego wszystkiego, co było obce o wiele rozsądniejszemu ojcu. Ciężki był los jedynaka.

Kiedy wrócił do Ann Arbor i spotkał się z Sheilą, przyznała mu rację. Dla niej ferie również nie były łatwe, a poza tym w żaden sposób nie mogła się dogadać z rodzicami, mimo że Hartford nie leżał przecież na końcu świata, choć niemal na to wychodziło.

Miała pecha urodzić się jako tak zwane spóźnione dziecko i rodzice traktowali ją, jakby była ze szkła. Za każdym razem, gdy wychodziła z domu, drżeli, by nikt jej nie zranił, nie napadł, nie zgwałcił, nie zostawił na lodzie, by nie poznała nieodpowiedniego mężczyzny lub nie trafiła do kiepskiej szkoły. Nie szaleli również z radości na myśl o uniwersytecie Michigan, Sheila się jednak uparła. Potrafiła uzyskać od nich wszystko, co chciała, lecz wkurzało ją, że wiecznie się nad nią trzęsą. Dobrze wiedziała, co Bernie miał na myśli.

Po feriach wiosennych uknuli plan, że na letnie wakacje w tajemnicy przed wszystkimi pojadą do Europy i będą co najmniej przez miesiąc podróżować.

Tak też zrobili. Wspaniale było po raz pierwszy w życiu razem zwiedzać Wenecję, Paryż i Rzym.

Sheila była do szaleństwa zakochana.

Gdy leżeli nago na pustej plaży na wysepce Ischia, a kruczoczarne włosy dziewczyny malowniczo spływały z jej ramion, Bernie, nie mogąc nasycić oczu takim pięknem, w skrytości ducha myślał, by poprosić ją o rękę. Na razie jednak zatrzymał ten pomysł dla siebie. Marzył o tym, żeby się zaręczyli w czasie ferii bożonarodzeniowych i pobrali po skończeniu studiów w czerwcu przyszłego roku...

Pojechali jeszcze do Anglii i Irlandii. Wrócili razem samolotem. Z Londynu.

Ojciec jak zwykle był w gabinecie zabiegowym, ale matka wyszła na lotnisko, choć telegrafował, by tego nie robiła. Kiedy machała mu z ożywieniem, wyglądała jak odmłodzona w nowym beżowym kostiumie od Bena Zuckermana, z włosami uczesanymi specjalnie na tę okazję. I jeśli nawet wzbudziła w Berniem jakiekolwiek cieplejsze uczucia, natychmiast prysnęły, gdy ujrzał, jak zareagowała na jego towarzyszkę podróży.

- Kto to?

- To Sheila Borden, mamo.

Pani Fine wyglądała tak, jakby miała za chwilę zemdleć.

- Cały czas podróżowaliście razem?

Rodzice dali mu tyle pieniędzy, że starczyłoby na sześć tygodni; to był prezent na dwudzieste pierwsze urodziny

- Podróżowaliście razem, tak... tak... bezwstydnie?...

Słuchając matki Bernie miał chęć zapaść się pod ziemię. Sheila uśmiechała się jednak, jakby nic sobie z tego nie robiła.

- W porządku, Bernie, nie przejmuj się... No, tak czy owak muszę złapać podmiejski autobus do Hartford...

Posłała mu porozumiewawczy uśmiech, chwyciła swą płócienną torbę podróżną i po prostu zniknęła bez pożegnania właśnie w chwili, gdy matka zaczęła wycierać oczy.

- Mamo... proszę...

- Jak mogłeś nas tak okłamać?

- Nie kłamałem, powiedziałem, że spotykam się z przyjaciółmi.

Poczerwieniał i jedyne, czego pragnął, to zapaść się pod ziemię. A także już nigdy więcej nie widzieć na oczy matki.

- I to ma być przyjaciel?

Bernie przebiegł myślą chwile, kiedy się kochali na plażach, w parkach, nad brzegami rzek, w małych hotelikach... Żadne słowa matki nie były w stanie wymazać tych wspomnień z jego pamięci, dlatego patrzył na nią wojowniczo.

- Sheila jest moją najlepszą przyjaciółką.

Złapał torbę i ruszył do wyjścia, zostawiając matkę samą. Zrobił jednak błąd, że się obejrzał, by jeszcze raz na nią popatrzeć. Stała w miejscu i płakała. Nie mógł jej tego zrobić, wrócił, przeprosił, a potem poczuł za to do siebie wstręt.

W każdym razie na jesieni, po powrocie na uczelnię, ich romans rozkwitł. Tym razem gdy wrócili do domów na Święto Dziękczynienia, Bernie pojechał samochodem do Hartford, by poznać jej rodzinę.

Byli chłodni, ale uprzejmi i wyraźnie zaskoczeni czymś, o czym Sheila im nie powiedziała. Podczas podróży powrotnej, kiedy siedzieli już w ostatnim rzędzie samolotu lecącego do Michigan, Bernie zaczął ją indagować.

- Czy byli skonsternowani tym, że jestem Żydem?

Był ciekaw, czy rodzice Sheili też się tak wszystkim przejmowali jak jego, choć wydawało się to mało prawdopodobne. Nikt nie był w stanie równie mocno wszystkiego przeżywać jak Ruth Fine, przynajmniej tak sądził.

- Nie - uśmiechnęła się z roztargnieniem, zapalając skręta z marihuany. - Chyba byli najwyżej zaskoczeni. Nie przyszło mi nawet do głowy, że jest to na tyle ważne, bym musiała im o tym wspominać.

To mu się w niej podobało. Z łatwością sobie ze wszystkim radziła i z niczego nie robiła problemu.

Bernie zaciągnął się szybko, a potem Sheila schowała zgaszony niedopałek do koperty, którą włożyła do torby.

- Uznali, że jesteś miły.

- Ja też uważam, że są mili.

Skłamał, tak naprawdę rodzice Sheili wydawali mu się okropnie nudni i bardzo go zaskoczyło, że jej matka nie ma absolutnie klasy. Rozmawiali wyłącznie o pogodzie lub w kółko komentowali wiadomości podawane w telewizji, jakby żyli w próżni albo jakby ich życie od tego zależało. Sheila była tak do nich niepodobna, lecz w końcu ona twierdziła to samo o nim. Po tym jedynym spotkaniu nazwała jego matkę histeryczką, z czym Berniemu trudno się było nie zgodzić.

- Czy twoi rodzice przyjeżdżają na rozdanie dyplomów?

- Chyba żartujesz? - zaśmiała się Sheila. - Moja matka już na samą myśl o tym zaczyna płakać.

Bernie nadal myślał o poślubieniu jej, ale jeszcze nie pisnął na ten temat ani słowa. W dzień świętego Walentego zaskoczył ją pięknym maleńkim pierścionkiem z brylantem, kupionym za pieniądze, które zostawili mu po śmierci dziadkowie. Pierścioneczek miał też mały szmaragd o starannym szlifie, ważący zaledwie dwa karaty, ale był za to bez skazy.

W dniu, w którym go kupił, wracał do domu ze ściśniętym gardłem. Gdy pocałował ją mocno w usta i niedbale rzucił jej na kolana pudełeczko zawinięte w czerwony papier, osłupiała z wrażenia.

- Przymierz, mała.

Myślała, że to jakiś żart, i śmiała się, dopóki nie odemknęła wieczka. Potem otworzyła usta i wybuchnęła płaczem.

Rzuciła mu z powrotem pudełko i wyszła bez słowa, zostawiając go z głupią miną. Nic z tego nie rozumiał, dopóki Sheila nie wróciła jeszcze tego samego wieczoru, by z nim porozmawiać.

Każde z nich miało swój pokój, na ogół jednak mieszkali u niego, gdyż było tu więcej miejsca i bez trudu mieściły się dwa biurka. Sheila przyglądała się otwartemu pudełku na biurku Berniego.

- Jak mogłeś mi zrobić coś takiego?

Bernie nie rozumiał. Może pierścionek był według niej za duży?

- To znaczy co? Chcę się z tobą ożenić.

Wyciągnął do niej ręce i patrzył łagodnie, ale Sheila odwróciła się i przeszła na drugi koniec pokoju.

- Myślałam, że rozumiesz... do tej pory sądziłam, że wszystko jest na luzie.

- Co chcesz, do licha, przez to powiedzieć?

- Myślałam, że między nami jest partnerstwo.

- Oczywiście, że tak, ale co to ma do rzeczy?

- Nie potrzebujemy się pobierać... Po co nam te wszystkie tradycyjne bzdury?

Patrzyła na niego z wyrzutem, czym Bernie był zaszokowany.

- Potrzebujemy jedynie tego, co mamy teraz, i tak długo, jak długo to będzie trwało.

Po raz pierwszy słyszał w jej ustach takie słowa i nie bardzo wiedział, co ją naszło.

- A jak długo to będzie trwało? Dzień... tydzień... wzruszyła ramionami.

- Czy to takie ważne? Jakie to ma znaczenie? Ale nie możesz nałożyć na to jarzma z brylantowego pierścionka.

- No cóż, bardzo cię przepraszam.

Nagle wpadł w furię, złapał pudełko, zatrzasnął i wrzucił do jednej z szuflad biurka.

- Wybacz, że zachowałem się jak typowy drobnomieszczanin. Najpewniej znowu daje znać o sobie moje Scarsdale.

Jej oczy nabrały nowego, nie znanego mu wyrazu.

- Nie przypuszczałam, że przywiązujesz do tego taką wagę.

Sprawiała wrażenie osoby kompletnie zagubionej, której nagle wypadło z pamięci nawet jego imię.

- Myślałam, że wszystko rozumiesz...

Usiadła na kanapie, wodząc oczami za Berniem, który przeszedł wielkimi krokami do okna, a potem odwrócił się, by na nią spojrzeć.

- Wiesz co? Nic nie rozumiem. Śpimy ze sobą już ponad rok, właściwie prowadzimy wspólne życie, w zeszłym roku byliśmy razem w Europie. Jak myślisz, co to było? Nic nie znaczący romans?

- Nie, nie dla niego.

Nawet w wieku dwudziestu jeden lat nie należał do tego typu mężczyzn.

- Cóż to za staroświeckie gadanie!

Wstała i przeciągnęła się, jakby znudzona. Bernie zauważył, że nie ma na sobie stanika, co jeszcze pogorszyło całą sprawę. Czuł, że narasta w nim pożądanie.

- Może jeszcze za wcześnie - popatrzył na nią z nadzieją, podsycaną równie mocno głosem serca, jak tym, co czuł między nogami i co oczywiście budziło w nim wstręt do siebie. - Może potrzeba nam jeszcze czasu.

Sheila pokręciła jednak głową. Zmierzając ku drzwiom, nie za trzymała się, by go pocałować na pożegnanie.

- W ogóle nie mam ochoty wychodzić za mąż, Bem. To nie dla mnie. Jak skończymy studia, mam zamiar pojechać do Kalifornii i tam się trochę poobijać.

Już ją tam widział... w jakiejś komunie.

- A na czym polega to „obijanie się”? To ślepy zaułek.

Wzruszyła z uśmiechem ramionami.

- Na razie chcę właśnie tylko tego, Bern.

Długą chwilę patrzyli sobie w oczy.

- W każdym razie dziękuję za pierścionek.

Wstała i wyszła, cicho zamknąwszy za sobą drzwi. Bernie, pogrążony w myślach, siedział długo w ciemności. Bardzo kochał Sheilę, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dotychczas nie znał jej takiej, tak niedbale obojętnej na uczucia innych.

Nagle przypomniał sobie, jak podczas jego wizyty traktowała swoich rodziców. Wydawało się, że w istocie nic ją nie obchodzi, co czują, i zawsze uważała, że oszalał, gdy przed wyjazdem do domu dzwonił do rodziny lub kupował matce prezent. Wyśmiała go też, kiedy w urodziny matki przesłał jej kwiaty.

Naraz zaczął układać te wydarzenia w logiczną całość. Może wszystkich miała w nosie, nawet jego? Po prostu dobrze się bawiła i robiła to, co się jej akurat podobało. Do tej pory Bernie był tym, na co miała ochotę, ale pierścionek zaręczynowy już jej nie bawił.

Kiedy szedł spać, włożył go z powrotem do szuflady. Z ciężkim sercem leżał tak w ciemności i myślał o niej.

Potem było coraz gorzej. Sheila zapisała się do jakiejś grupy pracującej nad rozwijaniem świadomości. Bernie odnosił wrażenie, że ulubionym tematem jej członków są ich wzajemne stosunki. Po powrocie do domu atakowała go niemal bez przerwy za jego wartości, dążenia, sposób, w jaki się do niej zwracał.

- Nie mów do mnie jak do dziecka. Cholera, jestem kobietą i nie zapominaj, że te twoje jaja to jedynie ozdoba, i do tego nie najlepsza. Jestem tak samo mądra jak ty, mam tak samo silny charakter, moje oceny są równie dobre... Nie mam tylko tego, co tobie zwisa między nogami.

- A co to kogo obchodzi?

Bernie był przerażony. Jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej, gdy rzuciła balet. Kontynuowała naukę rosyjskiego, lecz mówiła teraz wiele o Che Guevarze. Zaczęła nosić żołnierskie buty i inne dodatki kupione z demobilu. Uwielbiała zwłaszcza męskie podkoszulki, w których paradowała bez stanika, ukazując prześwitujące przez nie ciemne sutki. Czasami gdy szedł z nią ulicą, nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl