pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dickens Karol

SAMOTNIA

 

 

ROZDZIAŁ I

W SĄDZIE KANCLERSKIM

 

Londyn. Jesienna sesja dobiega końca i lord kanclerz sprawiedli­wości zasiada na sali rozpraw w Lincoln's Inn. Bezlitosna pogoda listopada. Ulice tak pełne błota, jak gdyby wody dopiero co ustąpiły z powierzchni ziemi i nie byłoby dziwne spotkanie z czterdzieści stóp długim megalozaurem, który niby słoniowata jaszczurka człapie w stronę Holborn Hill. Dym z kominów opada jak drobna, czarna mżawka przemieszana z kłakami sadzy nie mniejszymi niż dorodne płatki śniegu w żałobie — można by sobie wyobrazić — po zgonie słońca. Nie widać wśród błota psów, a konie, opryskane aż po oku* lary, przedstawiają się niewiele lepiej. Pośród ogólnej epidemii złe­go humoru i drażliwości przechodnie zderzają się parasolami i tracą równowagę u skrzyżowań ulic, gdzie od brzasku dnia (jeżeli takie dnie brzask miewają) dziesiątki tysięcy innych przechodniów ślizgały się i potykały, a placki błota, co w takich miejscach uparcie trzyma się bruku i narasta niczym odsetki składane, kładły się warstwa po warstwie.

Wszędzie mgła. Mgła w górze rzeki toczącej tam wody pośród zie­lonych łąk i wysepek. Mgła w dole rzeki, która omywa tam nad­brzeża portowe i przycumowane okręty, i wszelkiego rodzaju śmiecie wyrzucane przez wielkie i brudne miasto. Mgła nad bagnami Essera i pośród pagórków Kentu. Mgła wpełza do kambuzów barek węglo­wych, zalega w stoczniach, czepia się olinowania żaglowców, spływa kroplami z burt kutrów i pomniejszych łodzi Mgła snuje się przy kominkach na salach domu starców w Greenwich, mgła wypełnia gardła i nosy jego sędziwych pensjonariuszy. Mgła jest w lulce i cy­buchu popołudniowej fajki krewkiego szypra, który odpoczywa w swojej ciasnej kajucie, i mgła niemiłosiernie szczypie palce rąk i nóg jego czeladników — chłopców okrętowych — marznących na pokładzie. Nieliczni ladzie na mostach rzucają spojrzenia za balu­stradę, na mgłę zalegającą w dole, i sami są wśród mgły, jak gdyby zawieszeni w balonie pomiędzy chmurami.

Na ulicach latarnie gazowe połyskujące tu i ówdzie przez mgłę wyglądają tak, jak mogłoby wyglądać słońce, na które patrzy z roz­miękłych pól rolnik albo jego parobek zajęty orką. Prawie wszystkie sklepy są oświetlone o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj, a gaz * zdaje się wiedzieć o tym, gdyż prezentuje się blado, jak gdyby opor­nie.

Chłód tego popołudnia jest najbardziej chłodny, gęsta mgła naj­bardziej gęsta, pełna błota ulica najbardziej błotnista tam, gdzie wznosi się rogatka Tempie Bar, stara, nieustępliwa zapora i tak sto­sowna ozdoba progu starej nieustępliwej korporacji prawniczej osiadłej w Tempie. A tuż obok tej rogatki, w Lincoln's Inn, jak gdy­by w samym sercu mgły, jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu.

Nigdy nie zdoła przyjść mgła dosyć gęsta, nigdy nie zdoła przyjść błotnista mazia wystarczająco głęboka, by wytrzymać porównanie z brodzeniem i błądzeniem po omacku, jakim w obliczu niebios i ziemi popisuje się tego dnia wysoki sąd kanclerski, ów najbardziej szkodliwy z wiekowych grzeszników.

W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej jaś­nie wielmożny lord kanclerz winien zasiadać tam — jak to się dzieje właśnie — z mgielną aureolą wokół głowy, oprawny w szkarłat szat i draperii swojego podium, zasłuchany w nieskończenie długie prze­mówienie adwokata o bardzo dużych faworytach i bardzo małym głosie, pogrążony na pozór w kontemplacji latarni na sąsiednim da­chu, jakkolwiek nie widać tam obecnie nic oprócz mgły. W tego ro­dzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej parę dziesiątków członków palestry uprawnionych do występowania przed wysokim 6ądem kanclerskim winno brnąć niepewnie — jak to się dzieje właś­nie — przez jeden z dziesięciu tysięcy etapów nie kończącego się procesu, winno podstawiać nogę jeden drugiemu na śliskiej drodze prejudykatów, brodzić po kolana w formalnościach proceduralnych, tłuc o mur słów głowami w perukach z końskiego włosia lub koziej wełny i z minami najbardziej serio rościć pretensje do słuszności.

tak jak mogliby to czynić wytrawni aktorzy. W tego rodzaju popo­łudnie liczni rzecznicy stron procesowych (kilku z nich odziedziczyło pełnomocnictwo po oljcu, który zbił na nim majątek) — winni — jak to się dzieje właśnie — wypełniać szeregami ławy dla adwokatów — studnię, na której dnie daremnie szukałbyś prawdy — ulokowano między czerwonym stołem sekretarza a jedwabnymi togami sędziów, mając przed sobą rachunki, obciążenia wzajemne, repliki, kontrrepli- ki, nakazy sądowe, zeznania składane na piśmie w miejsce przysięgi, orzeczenia, postanowienia, uwagi zgłaszane do asesorów sądowych, opinie asesorów — całe góry nonsensów niepotrzebnych nikomu a kosztownych. Sala rozpraw tego sądu może tonąć w mroku rozjaś­nionym tu i tam blaskiem dogorywających świec, mgła może w niej zalegać tak gęsto, jak gdyby nigdy nie zamierzała ustąpić, witraże w oknach mogą tracić barwy i nie wpuszczać światła dnia do posęp­nego wnętrza, a niewtajemniczonych z ulicy, co przez oszklone drzwi zaglądają tam nieśmiało, może powstrzymywać od wejścia upiorny wygląd sali oraz jednostajne mamrotanie, które sięga echami sklepie­nia, a dobywa się z wnęki osłonionego draperiami podium, gdzie lord kanclerz wytrwale spogląda ku latarni bez światła i mgła czepia się peruk na głowach asystujących mu sędziów! Niechaj będzie tak, bo to przecież wysoki sąd kanclerski, który ma w każdym hrabstwie swo­je domy w ruinie i leżące odłogiem pola; który ma swojego nieule­czalnie chorego w każdym zakładzie dla obłąkanych, a nieboszczyka na każdym cmentarzu; który ma zrujnowanych powodów i pozwa­nych, co uganiając się w przydeptanym obuwiu i wytartej odzieży po­życzają i żebrzą u wszelkich możliwych znajomych i znajomych zna­jomych; który opływającym w dostatki daje moc i przeróżne sposoby nużenia i udręczania mających słuszność po swojej stronie; który tak wyczerpuje pieniądze, cierpliwość, odwagę, nadzieję, tak zaciem­nia umysły i łamie charaktery, że pośród praktykujących tam praw­ników nie znajdzie 8ię człowiek uczciwy, co nie udzieliłby (nie udzie­la często) przestrogi * ,, Lepiej znosić cierpliwie wszystkie krzywdy, jakie mogą być wam wyrządzane, niźli przyjść tutaj!"

Kto znajduje się dziś na sali rozpraw oprócz lorda kanclerza, radcy dworu występującego w rozpatrywanej sprawie, paru radców dworu, którzy nigdy nie występują w żadnej sprawie, oraz wspomnianych wyżej adwokatów wypełniających przeznaczone dla nich ławy? Po­niżej sędziowskiego podium zasiada sekretarz w peruce i todze, jest też kilku woźnych, pedli, krzykaczów sądowych, czy jak się tam ich zowie. G wszyscy ziewają, ponieważ sprawa na wokandzie — Jam- dyce przeciwko Jarndyce — była w ciągu długich lat do cna wyciska­na i utraciła ostatnie drobiny tego, co może bawić lub interesować. Ilekroć się ją wywołuje, stenografowie, kronikarze sądowi, dzienni­karscy reporterzy wychodzą nieodmiennie, a więc i dzisiaj ich miejsca świecą pustkami. W głębi sali obłąkana staruszka w zmiętym kapelu­szu na bakier stoi na ławce, by lepiej widzieć kanclerskie sank­tuarium ocienione draperiami. Ona jest zawsze na sali rozpraw od początku posiedzenia do końca, gdyż oczekuje jakiegoś niewiadomego sądu i wyroku, co rychło ma zapaść na jej korzyść. Niektórzy twier­dzą, iż rzeczywiście jest czy też była stroną w jakimś procesie, ale nikt nie wie nic dokładnie, bo nikt nie troszczy się o to. Obłąkana staruszka zawsze ma przy sobie torebkę ze swoimi dokumentami, jak powiada, wypełnioną rozmaitym śmieciem, składającym się głównie z tekturowych zapałek oraz suszonej lawendy. Wynędzniały więzień doprowadzony pod strażą po raz nie wiedzieć który ma „osobiście odeprzeć ciążące na nim zarzuty", chociaż uczynić tego nigdy nie zdoła, bo, jako ostatni pozostały przy życiu wykonawca któregoś z testamentów, zaplątał się w odpowiedzialność solidarną za jakieś ra­chunki z opieki, o których, jak powszechnie wiadomo, nic nie mógł wiedzieć. Inny przywiedziony do ruiny powód czy pozwany przyjeż­dża od czaBU do czasu z Shropshire, aby zwrócić się do kanclerza w chwili zakończenia dziennej rozprawy, i podejmuje starania w tym kierunku, bo nie może pojąć, że z formalno-prawnego punktu wi- czenia kanclerz nie jest świadomy jego istnienia, jakkolwiek sąd kanclerski systematycznie niszczył go przez ćwierć wieku. Ten czło­wiek zajmuje dogodne miejsce i ma na oku najwyższego sędziego, aby w momencie, kiedy ów powstanie, zawołać donośnie i z nutą płaczliwej skargi: „Jaśnie wielmożny lordzie!" Nieliczna grupka kan­celistów adwokackich i jakichś innych młodych ludzi, którzy znają z widzenia tego powoda czy też pozwanego, ociąga się z wyjściem z sali rozpraw, w nadziei, że wyniknie coś wesołego i bodaj trochę urozmaici przygnębiającą atmosferę pogody pod psem.

Sprawa Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się opornie. Ów pro­ces — strach na wróble wśród procesów — tak powikłał się i za­

12

 

gmatwał z biegiem czasu, że nikt pod słońcem nie wie dziś, o co tam naprawdę chodzi. Najmniej rozumieją strony zainteresowane i, jak wiadomo, nie ma dwu związanych z sądem kanclerskim prawników, którzy potrafiliby rozmawiać przez pięć minut na ten temat i nie wyrazić kompletnie różnych zdań co do meritum sprawy. W ciągu lat niezliczone dzieci narodziły się jako strony w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce, niezliczeni młodzi zostali stronami na skutek małżeństw, niezliczeni starzy przestali być stronami na skutek zgo­nów. Dziesiątki osób dowiadywały się z przerażeniem, że są strona­mi w tej sprawie, chociaż nie miały pojęcia, jak się to stało i dla­czego. Całe rody dziedziczyły po przodkach nienawiści wynikające z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Mały powód czy pozwany, któremu obiecywano konia na biegunach po zapadnięciu wyrokn, dorastał, wchodził w posiadanie prawdziwego konia i żwawym truch­tem odjeżdżał w zaświaty. Piękne podopieczne sądu kanclerskiego "więdły kolejno, zostawały matkami i babkami, długi korowód kancle­rzy przejmował akta i pozostawiał następcom, legion nazwisk przeno­sił się z rejestrów sądowych nie gdzie indziej niż do rejestru zgonów, na naszej ziemi zostało zapewne najwyżej troje Jarndyce'ów, od czasu gdy stary Tom Jarndyce, przywiedziony do ostatecznej rozpaczy, w łeb sobie palnął w gospodzie przy Chancery Lane — mimo to wszakże pro­ces Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się wciąż przed sądem lenime i beznadziejnie.

Przeszedł nawet stopniowo w sferę kpiny i to zapewne jest jedyną korzyścią, jaka z niego wynikła. Uśmiercił wielu ludzi, lecz zawodowi prawniczemu dał temat do żartów. Figuruje on w sprawozdaniach wszystkich asesorów sądu kanclerskiego, wszyscy kolejni kanclerze brali w nim udział jako rzecznicy tej czy innej strony, w czasach gdy byli adwokatami upoważnionymi do występowania przed tym sądem. W doborowym gronie, przy poobiednim porto w tej lub innej korporacji prawniczej, seniorzy palestry zdobni czerwonymi nosami i dbający o wygodne obuwie opowiadali na ten temat świetne aneg­dotki. Aplikanci adwokaccy zwykli ostrzyć zawodowy dowcip na niezawodnym procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Poprzedni lord kanclerz znalazł się w kropce, kiedy bowiem znany adwokat, pan Blowers, powiedział, że to czy tamto nastąpi, jeżeli z nieba posypią się kartofle zamiast deszczu, podchwycił: „Albo, mecenasie, wybrnie-

13

B^jakoś z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce". Żart ubawił wszystkich — zwłaszcza woźnych, pedli, krzykaczy sądowych, czy jak się tam ich zowie.

Pytanie, jak wiele osób nie związanych z nim bezpośrednio proces Jarndyce przeciwko Jarndyce skalał i znieprawił dotknięciem swoich nieczystych macek, musi pozostać pytaniem bez odpowiedzi. Bez­sprzecznie jednak nikt z jego racji nie odniósł korzyści moralnych — nikt, od asesora sądowego, w którego aktach ryzy dokumentów ty­czących procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce butwieją wyginając się w przeróżne kształty, do skryby adwokackiego, co pracowicie ko­piował dziesiątki tysięcy stron in folio opatrzonych tym nieśmiertel­nym nagłówkiem. Stosowanie wybiegów, podstępów, wymyślnych chwytów, odraczanie terminów czy też rozciąganie toku sprawy prak­tykowane w złej wierze — wszystko to musi wywierać na charaktery ludzkie wpływy nie wiodące ku niczemu dobremu. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce mógł wzmagać skłonność do matactw i wykrętów nawet u chłopców na posyłki, którzy w kancelariach adwokackich wmawiali klientom — nieszczęsnym stronom w tej sprawie — że pan Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam jest w danym dniu wyjątkowo zajęty i aż do wieczora ma umówione spotkania. Ten lub inny kurator ma­sy spadkowej w tym procesie mógł, rzecz jasna, dorobić się pokaźnej fortuny, zarazem jednak musiał utracić zaufanie nawet do rodzonej matki i umocnić w sobie pogardę dla rodzaju ludzkiego. Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam nabierał stopniowo zwyczaju udzielania sobie mglistych obietnic, że gdy wypchnie wreszcie z kancelarii akta pro­cesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, zastanowi się nad odwlekaną stale drobną sprawą i pomyśli, co da się zrobić, by Drizzle, potraktowany tak niesprawiedliwie, otrzymał jakieś zadośćuczynienie. Daleko i sze­roko ten nieszczęsny proces rozsiewał bierność i zakłamanie w naj­rozmaitszych ich postaciach, a nawet ci, co z najbardziej zewnętrz­nych kręgów zła, jakie zatacza, obserwowali jego dzieje, nieustannie napotykali pokusę, aby pozwalać płynąć wolno niedobrym nurtem i wierzyć mętnie, iż skoro świat jest podły, zapewnie nigdy nie miał i nie mógł być inny.

A zatem pośród tonących w błocie ulic i w samym sercu mgły spo­wijającej miasto jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali roz­praw swojego wysokiego sądu.

—              Mecenasie Tangle — odzywa się zaniepokojony cokolwiek dłu­gotrwałym popisem krasomówczym tego uczonego w prawie dżentel­mena.

—              Jaśnie wielmożny lordzie?

Pan Tangle wie o procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce więcej piż ktokolwiek inny. Słynie tą wiedzą. Jak powiadają, od lat szkolnych nie czytał nigdy nic prócz akt tej sprawy.

—              Czy zbliża się pan do końca wywodów?

—              Nie, jaśnie wielmożny lordzie. Za swój obowiązek poczytuję przedstawienie jaśnie wielmożnemu lordowi szeregu dalszych punktów.

Taka gładka odpowiedź wyślizguje się z ust uczonego w prawie dżentelmena.

—              O ile mi wiadomo, jeszcze kilku szanownych członków palestry zamierza wystąpić przed sądem — mówi lord kanclerz z nikłym uśmiechem.

Osiemnastu uczonych w prawie kolegów mecenasa Tangle'a pod­skakuje niby osiemnaście młoteczków w fortepianie, składa osiemnaś­cie ukłonów i opada z powrotem na osiemnaście niewidocznych miejsc.

—              Rozprawę odraczam i wyznaczam jej kolejny termin od środy za dwa tygodnie — powiada lord kanclerz, gdyż w danym dniu spór toczy się jedynie o koszty, ów skromny pączek na potężnie rozro­słym drzewie procesowego meritum, a więc wcześniej czy później mu­si się jakoś rozstrzygnąć.

Lord kanclerz wstaje, szanowni członkowie palestry wstają, więzień zostaje śpiesznie doprowadzony przed podium, człowiek z Shropshire woła: „Jaśnie wielmożny lordzie!", woźni, pedle, krzykacze, czy jak się tam ich zowie, surowo nakazują ciszę i złym okiem spoglądają na człowieka z Shropshire.

—              Odnośnie — podejmuje lord kanclerz nadal w kwestii procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce I— młodej dziewczyny...

—              Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. To młody chło­piec — wyrywa się przedwcześnie pan Tangle.

—              Odnośnie młodej dziewczyny — powtarza z mocnym naciskiem lord kanclerz — i młodego chłopca...

(Pan Tangle jest zdruzgotany) ifplp których poleciłem wezwać na dzień dzisiejszy, a którzy znajdu­

ją się obecnie w moim gabinecie, porozmawiam z nimi i postaram się zadecydować, czy wskazane będzie wydanie zezwolenia na zamiesz­kanie tej młodej pary u ich wuja.

—              Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie — zabiera znów głos pan Tangle. — Ich wuj nie żyje.

Lord kanclerz spogląda przez podwójne okulary w papiery.

—              U dziadka — mówi.

—              Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. Dziadek także nie żyje. Gwałtowna śmierć. Samobójstwo.

W tej chwili wyłania się z mgieł adwokat wyjątkowo małego wzro­stu, lecz obdarzony wyjątkowo tubalnym głosem.

—              Jaśnie wielmożny lord pozwoli? Ja występuję w jego imieniu. To kuzyn spokrewniony w odległym stopniu z młodymi osobami,

0              których mowa. Nie wiem dokładnie, w jak odległym stopniu, ale na pewno spokrewniony.

Wypowiedziawszy to grobowo grzmiącym basem, który budzi do­nośne echa pod sklepieniem, adwokat wyjątkowo niskiego wzrostu znika wśród mgły i nie wiadomo o nim nic więcej. Wszyscy kierują wzrok w jego stronę. Nikt dostrzec go nie może.

—              Porozmawiam z tymi młodymi ludźmi — powtarza lord kanc­lerz — i postaram się rozstrzygnąć kwestię ich zamieszkania u kuzy­na. Decyzję ogłoszę jutro przed wywołaniem pierwszej sprawy na wokandzie.

Kanclerz zaczyna składać ukłon ławom zajętym przez palestrę, gdy przed podium zostaje doprowadzony więzień. Z jego stawien­nictwa nie może wyniknąć nic prócz powrotu do więzienia, więc na­stępuje to rychło. Człowiek z Shropshire woła ponownie: „Jaśnie wielmożny lordzie!", lecz kanclerz, nieświadom formalnie jego obec­ności, w porę opuszcza salę rozpraw. Wychodzą również wszyscy inni. Kanceliści nabijają papierami całą baterię granatowych worków

1              wynoszą ją, obłąkana drobna staruszka zabiera swoje dokumenty, opustoszały sąd zostaje na klucz zamknięty. Gdyby dało się tam zamknąć wszystkie niesprawiedliwości, jakie ów sąd popełnił, a tak­że wszystkie wyrządzone przezeń krzywdy, by następnie spalić tę ca­łość na ogromnym stosie pogrzebowym, lepiej byłoby dla wszystkich stron zainteresowanych — nie tylko stron w procesie Jarndyce prze­ciwko Jarndyce.

ROZDZIAŁ II

W WIELKIM ŚWIECIE

W owo deszczowe i błotniste popołudnie ograniczymy się do po­bieżnego rzutu oka w stronę wielkiego świata. Nie jest on aż tak inny niż sąd kanclerski, by nie uchodziło prześliznąć się gładko z jednego prosto w drugi. Zarówno wielki świat, jak sąd kanclerski należą do instytucji ugruntowanych przeszłością i tradycją — to jak gdyby zaspany Rip Van Winkle, co przez długie lata burzliwej pogody roił dziwaczne marzenia senne, albo śpiąca królewna, którą musi zbudzić błędny rycerz, kiedy w kuchni wszystkie zatrzymane rożny poczną obracać się w nadprzyrodzony sposób.

To niezbyt rozległy świat — drobny punkcik nawet w porównaniu z naszą ziemią, posiadającą przecież swoje granice, o czym każda książęca wysokość przekona się łatwo, jeżeli odbędzie podróż dookoła świata i wróci na to samo pogranicze pustki. Ów świat ma swoje określone miejsce, zawiera wiele dobra i są w nim liczni ludzie zacni i sprawiedliwi. Całe jego do zasadza się na tym, że stanowi świat zbyt troskliwie i szczelnie owinięty w pakuły lub watę, wobec czego nie może słyszeć pędu większych światów ani też widzieć ich obrotów wokół słońca. Ów świat przypomina ślepy zaułek, a rozwój jego bywa niekiedy chorobliwy z racji niedostatku świeżego powietrza.

Lady Dedlock wróciła właśnie do swojego domu w stolicy, aby spędzić tam niewiele dni poprzedzających wyjazd do Paryża, gdzie jaśnie pani zamierza pozostać kilka tygodni, po których upływie dal­sze jej plany są nieznane. Taką wiadomość ku pokrzepieniu paryżan zamieściła dziennikarska kronika towarzyska, która zna się na wszyst­kim, co tyczy wielkiego świata. Znajomość spraw tyozących innych światów byłaby, oczywiście, w złym tonie. Uprzednio lady Dedlock

przebywała w rezydencji, którą w rozmowach z osobami bliskimi nazywa swoją „sadybą" w hrabstwie Lincoln. W hrabstwie Lincoln [wody wystąpiły z brzegów. Łuk mostu w parku został przez nie pod- ■yty i obalony. Okoliczna nizina przedstawia pół mili szerokie, za­stałe rozlewisko rzeczne o powierzchni sieczonej nieustannie kropla­mi deszczu i zamiast wysp usianej tu i ówdzie melancholijnymi drze­wami. „Sadyba" lady Dedlock wygląda też nader ponuro. Przez wiele dni i nocy pogoda była tak okropna, że drzewa wydają się prze-; miękłe do rdzenia, a przytłumionym ciosom siekiery gajowego, który podkrzesuje gałęzie, nie towarzyszą zwyczajne w podobnych przy­padkach odgłosy. Zmoknięty jeleń czmyha raz po raz z rozrastających się wciąż ruchomych grzęzawisk. W wilgotnym powietrzu traci swą ostrość huk wystrzału z dubeltówki, a dym prochowy ciągnie leniwą smugą ku ukoronowanym kępami drzew pagórkom, które stanowią tło dla strug padającego wciąż deszczu. Widok z okna pokoju lady Dedlock to na przemian albo krajobraz w ołowianych tonach, albo też czerń godna tuszu. Jak dzień długi woda deszczowa przepełnia wazy zdobiące taras przed domem, nocami zaś ciężkie krople stukają nieustannie — puk, puk, puk — o bruk z szerokich płyt kamiennych, który z dawien dawna nosi nazwę Chodnik Widma. W niedzielę mały kościółek w parku jest zatęchły, drewno kazalnicy zdaje się pokry­wać kroplami zimnego potu, a całe wnętrze wypełnia woń i posmak ^starodawnych Dedlocków spoczywających w grobach. Pewnego dnia o świcie jaśnie pani, która jest bezdzietna, spojrzała z okna swojego buduaru w stronę domku gajowego i utraciła resztki pogody ducha, gdy zobaczyła odblask ognia na drobnych szybkach, dym nad komi­nem oraz ścigane przez kobietę dziecko, które wybiegło w deszcz na spotkanie okutanego w połyskujący wilgocią płaszcz mężczyzny, co mijał właśnie bramę. Lady Dedlock mawiała później, iż „na śmierć się zanudziła".

A zatem jaśnie pani wyjechała ze swojej sadyby w hrabstwie Lin- coln pozostawiwszy ją ulewie i wronom, i królikom, jeleniowi, kuro­patwom i bażantom. Portrety zmarłych i pogrzebanych Dedlocków zdawały się zapadać smętnie w wilgotne mury, gdy ochmistrzyni wędrując z jednej starej komnaty do drugiej zamykała kolejno okien­nice. Kiedy pojawią się znowu? Tego nie potrafiła jeszcze przewi­dzieć dziennikarska kronika towarzyska, która niby złośliwy chochlik

Bp

jest wszechwiedząca w sprawach teraźniejszości i przeszłości, ale o sprawach przyszłych nic rzec nie zdoła.

Sir Leicester Dedlock to tylko baronet, ale nie ma dostojniejszeao niz on baroneta. Jego ród jest równie stary, jak okoliczne wzgórza lecz meskonczenie bardziej szacowny niż one. Baronet hołduje za' sadniczemu poglądowi, że świat poradziłby sobie jakoś bez wzgórz lecz niezawodnie zmarniałby bez Dedlocków. Sądzi także, iż przyroda to raczej niezły pomysł (być może wulgarna nieco, jeżeli nie okolona parkowym murem), lecz pomysł, którego wykonanie zależy jedynie od znamienitych rodów osiadłych na wsi. To dżentelmen o nad wy- raz wrażliwym sumieniu, pełen odrazy do wszystkiego, co niskie lub podłe, gotów raczej ponieść w każdej chwili najbardziej wymyślną śmierć niż dopuścić do sytuacji, w której jego nieskazitelność mogła­by zostać zakwestionowana w najmniejszym bodaj stopniu. To czło­wiek honoru, uparty, godny zaufania, mężny, ulegający niezliczonym przesądom i absolutnie pozbawiony zdrowego rozsądku.

Sir Leicester jest o dobre dwadziecia lat starszy od małżonki. Na zawsze pozostawił za sobą sześćdziesiąty piąty rok życia, sześćdziesiąty szósty, może nawet sześćdziesiąty siódmy. Od czasu do czasu trafiają mu się ataki podagry, a jego chód bywa zazwyczaj dosyć sztywny. Ma przyprószone siwizną włosy oraz faworyty, a że zwykł nosić pięk­ną koszulę z gorsem w zakładki, śnieżnobiałą kamizelkę i granato­wy surdut zapięty na wszystkie ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl