pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Tomasz Olszakowski

Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów

ROZDZIAŁ PIERWSZY

DZIEWIĘTNASTOWIECZNA POEZJA • WIZYTA ANTYKWARIUSZA • PORCELANOWA RÓŻA • TROCHĘ FIZYKI • ODWIEDZAM ANTYKWARIAT

Gdy zima nastaje

Patrzą wokół biedne ptaszki

Czy nie ma dla nich ziarnek

Myśląc, że będąc chłopcem

Miałyby ich cały garnek - zadeklamował Pan Samochodzik obserwując, jak na zaśnieżonym parapecie gołębie przepychają się walcząc o okruchy, które im wysypał.

- Nie jestem znawcą poezji, ale to jakaś upiorna szmira... - oderwałem na chwilę wzrok od ekranu monitora.

Uśmiechnął się przeciągając w fotelu.

- Och, to taki stary wierszyk. Znalazłem go w jednym z numerów "Kuriera Warszawskiego" z 1899 roku. Nadesłała go do redakcji jakaś poetka. Zapamiętałem go, bo był bardzo wesoły.

- Wydrukowali to? - wyraziłem zdziwienie.

- Oczywiście, razem z kilkoma innymi "perłami" jej poezji. Gdyby była pisarką, idealnie pasowałoby do niej miano grafomanki, a tak... - strzelił w powietrzu palcami szukając odpowiedniego słowa.

- Wierszokletka - zasugerowałem.

- Z ust mi wyjąłeś.

- Jak się nazywała?

- Niestety redaktorzy nie zanotowali jej imienia dla potomności, za to opublikowali fragment jej listu - przez chwilę szukał w notatniku, a potem wyłowił z niego kawałek odbitki ksero.

- Poczytaj sobie.

- Lecz i ja się nie łudzę, żebym mogła żyć wiecznie. Wiem, że moja śmiertelna cząstka wróci do ziemi. Pozostanie jednak po mnie nieśmiertelna spuścizna talentu, którą przekazuję potomności - przeczytałem z patosem.

Szef roześmiał się.

- No cóż - powiedział. - Za dar dziękujemy.

Dźwięk telefonu przerwał nam uczoną dyskusję o poezji sprzed wieku. Szef podniósł słuchawkę.

- Gość? - zdziwił się. - Proszę wpuścić.

- Kto do nas idzie? - zaciekawiłem się.

- Antoni Biedermayer - wyjaśnił Pan Samochodzik.

- Chyba nie miałem przyjemności poznać.

- Ma maleńki antykwariat koło skrzyżowania Alei Jerozolimskich i Nowego Światu - wyjaśnił. - Tak w głębi, w podwórku.

- Ach, przy Foksal - domyśliłem się. - Niedaleko księgarni rosyjskiej?

- Nie, koło tego pałacyku, w którym mieści się sztab KPN-u.

- Jest ich tam kilka...

- To właściciel jednego z nich.

Po chwili do gabinetu szefa wkroczył starszy mężczyzna ubrany w szary garnitur.

- Czemu zawdzięczamy wizytę? - zagadnął szef po wzajemnej prezentacji.

Gość usiadł na podsuniętym mu krześle.

- Panie Tomaszu - powiedział - znamy się od wielu lat.

Szef kiwnął poważnie głową.

- Przed laty powiedział mi pan, że jeśli trafi mi się coś naprawdę niezwykłego, będzie pan wdzięczny...

- Pamiętam - potwierdził Pan Samochodzik. - Nie kontaktowaliśmy się specjalnie często, ale przez pańskie ręce przepłynęło wiele ciekawych rzeczy.

- Dziś trafiło mi się coś naprawdę zadziwiającego - powiedział poważnie.

Otworzył neseser, a z jego wnętrza wyjął ostrożnie czarną tubę, w jakiej studenci ASP noszą rysunki. Delikatnie wydobył z niej kłąb waty. Rozwinął i naszym oczom ukazała się porcelanowa róża. Wykonano ją z niezwykłą starannością. Przypominała do złudzenia prawdziwy żywy kwiat. Szef ujął ją delikatnie w dłonie.

- Zdumiewająca rzecz - powiedział.

Podał mi okaz. Z bliska róża straciła nieco swój urok. Była zniszczona. Płatki w kilku miejscach były wyszczerbione. Kolory, niegdyś z pewnością bardzo żywe, zmatowiały. Płatki pokryła siateczka cieniutkich pęknięć, jakie na starej porcelanie pozostawia czas. Łodyga była na końcu odłamana.

- Ciekawy przykład fantazji dawnych mistrzów - powiedział szef w zadumie. - Co o tym sądzisz, Pawle?

- Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego - mruknąłem. - Nawet na obrazku.

- Porcelanowa róża - powiedział gość. - Nieprzydatna, kłopotliwa, bezużyteczna. Nie była z pewnością ozdobą żadnego przedmiotu. Na tak długiej łodydze musiałaby się szybko ułamać.

Wewnątrz kielicha widać było resztki nie wypłukanej do końca ziemi.

- Świeżo wykopana - zauważyłem. - Może wczoraj. Czy ktoś chciałby mieć bukiet porcelanowych kwiatów?

- Skoro nie służy do niczego, z pewnością była dziełem sztuki - Pan Samochodzik uśmiechnął się melancholijnie. -Artyści czasami tworzą przedmioty piękne i bezużyteczne zarazem. Tak mogło być i w tym przypadku. Musiała stać dokładnie pionowo - dodał. - W przeciwnym razie ułamałaby się pod własnym ciężarem.

- Niekoniecznie - zauważył antykwariusz. - Proszę zwrócić uwagę, że wewnątrz łodygi znajduje się metalowy trzpień.

Ostrożnie odwróciłem różę kielichem w stronę podłogi.

- Faktycznie - zauważyłem. - Została ułamana i prawdopodobnie trzpień wystawał. Potem zardzewiał. Gdyby był z żelaza, korozja weszłaby w głąb łodygi, a pęczniejące żelazo rozerwałoby porcelanę. To musi być coś innego. Stop żelaza z niklem albo cynkiem...

Szef kiwnął głową.

- Ułamana i wyrzucona - powiedział. - Ale siateczka pęknięć powstała wcześniej. Ten kwiat musiał się przez dłuższy czas systematycznie nagrzewać i chłodzić. Znajdowała się na wolnym powietrzu.

- To jakaś bzdura - zauważyłem. - Na dworze rosną prawdziwe kwiaty, więc po co komu sztuczne?

- Na przykład w czasie zimy - antykwariusz wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu. - Jak panowie ją datują?

- Sądząc ze stanu zachowania ma kilkaset lat - powiedział szef. - Może dwieście? Jeśli leżała w ziemi, mogło ją to zarówno chronić przed wpływem czynników zewnętrznych, jak i przyśpieszać procesy erozji kaolinitu... Wszystko zależy od gleby.

- Ta wygląda na dość ciemną - wydłubałem paznokciem odrobinę ziemi z załamania łodygi.

Pod palcami coś mi zabłysło.

- Spłucz wodą w łazience - poradził mi szef. - Weź pędzelek. Starannie oczyściłem różę i przyniosłem ją do pokoju. Obejrzeli ją uważnie.

- Do rdzenia, czy jak to nazwiemy, prowadzą cztery otworki, nie, pięć. W czterech tkwią resztki plomb z metalu, który chyba jest złotem. Prawdopodobnie przytrzymywały pierwotnie złote listki.

Spróbowałem sobie wyobrazić różę, jak wyglądała, zanim czas zniweczył lwią cześć jej urody.

- Jak spróbujemy datować? - zapytał ponownie gość.

Szef zamyślił się.

- Nie znam żadnych analogii. Nic, co byłoby do niej podobne. Robota jest niezwykle precyzyjna, co oznacza, że wykonali ją fachowcy bardzo wysokiej klasy. Porcelana wygląda na miśnieńską...

- Można to łatwo sprawdzić - zauważyłem. Antykwariusz uśmiechnął się.

- W jaki sposób? - zagadnął.

- Cóż, każde na świecie złoże gliny zawiera domieszki metali i innych pierwiastków. Taka kompozycja jest indywidualna dla każdego regionu, w promieniu pięciu, sześciu kilometrów. Należy zatem naszą różę albo jej kawałek zbombardować neutronami w reaktorze, a potem odczytać jej skład izotopowy. Po określeniu sekwencji domieszek pierwiastków śladowych zorientujemy się na podstawie katalogów złóż...

Szef westchnął ciężko.

- Pomysł genialny, jedyny w swoim rodzaju - powiedział. - A ile kosztuje napromieniowanie próbki w reaktorze?

- Cóż, nasze laboratoria w Świerku dopiero się do tego przymierzają, ale na Zachodzie...

- Czyli doliczmy jeszcze koszta podróży.

Zamilkłem.

- Pewnie parę tysięcy dolarów - zauważyłem po chwili.

Szef wzruszył ramionami.

- Podziwiam stopień rozwoju naszej nauki, ale to się po prostu nie opłaca.

- Można też spróbować inaczej - zauważyłem. - Wykonać mikroszlif i obejrzeć pod mikroskopem przełam. Pojawią się konerkcje domieszek, które będzie można porównać...

- Gdzie robią takie mikroszlify?

- Na pewno na Ukrainie. Z tego co wiem, profesor Andrzej Buko z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN w Warszawie robił podobne badania. Mają tam chyba nawet laboratorium.

- Profesor Buko robił je dla wczesnośredniowiecznych garnków glinianych. A tu mamy porcelanę. Nawet zakładając, że udałoby się tego dokonać, to nie będziemy mieli materiałów porównawczych.

- No to impas - westchnąłem. - Wymyśliłem wszystko co się dało.

Szef oglądał różę przez silne szkło powiększające.

- Tu są resztki znaku firmowego - powiedział. - Niestety w tym właśnie miejscu powstał odprysk. Dwa skrzyżowane miecze, nad nimi kropka - zawyrokował wreszcie.

- Miśnia - pochwaliłem się natychmiast swoją zdobytą na studiach wiedzą.

Szef pokręcił głową przecząco.

- To nie jest miśnieńska porcelana. Zwróć uwagę na chorobliwie żółtą barwę w miejscach, gdzie porcelana powinna być biała.

- Poza tym jest to wyrób zbyt toporny jak na miśnieński - uzupełnił gość. - Owszem miało to tak wyglądać... Myślę, że to wyrób angielski. Wyroby miśnieńskie podrabiały firmy Chelsea, Derby, Lowestoft, Worcester, Plymouth-Selton...

- A może rosyjska? - zauważył Pan Samochodzik. - Podobny symbol umieszczał także Francis Gardner w swojej fabryczce w Wierbiłkach pod Moskwą... Widziałem też takie oznaczenie na wyrobach którejś z manufaktur francuskich.

- Czyli niczego się z tego nie dowiemy - jęknąłem.

- Wręcz przeciwnie - zaprotestował szef. - Znamy już datę powstania. Masowe fałszerstwa wyrobów miśnieńskich pojawiły się w drugiej połowie XVIII wieku.

- I co dalej? - zapytałem.

Zamyślili się obaj.

- Właściwie nie ma żadnych powodów do niepokoju - powiedział szef. - Ot, ktoś wygrzebał z ziemi porcelanową różę i zaniósł ją do najbliższego antykwariatu. Dostał za nią kilka groszy... - uniósł pytająco brwi patrząc na gościa.

- Dwadzieścia złotych - wyjaśnił antykwariusz. - Nie jest warta tej ceny, uszkodzenia są paskudne, ale spodobała mi się. Gdy obejrzałem ją dokładniej...

- A kto ją przyniósł?

- Młody chłopak, dwadzieścia kilka lat. Nie był specjalnie rozczarowany ceną.

- Spisał pan jego personalia? - zaciekawił się szef. - Chciałbym poznać historie tego przedmiotu.

- Nie, nie pomyślałem o tym. Suma nie była na tyle znacząca, żeby je odnotowywać...

Po kilku minutach pożegnał się i wyszedł.

- No cóż - powiedział szef patrząc na zegarek - na razie mamy dzień pracy z głowy.

Popatrzyłem za okno. Właśnie zaczynał padać śnieg. Pomyślałem z niechęcią, że trzeba opuścić ciepłe biuro i wyjść na ziąb.

 

***

 

Szedłem powoli Nowym Światem. Była siedemnasta. Zapadał zmierzch. Podświetlone witryny sklepów przyciągały wzrok. Jakoś dawno nie miałem okazji tędy iść. Przez całe lato i większą część jesieni trwały tu zakrojone na szeroką skalę prace budowlane, teraz dopiero mogłem w pełni ocenić ich efekty. Poszerzono znacznie chodniki, nadając ulicy bardziej wygląd pasażu. Cześć przeznaczona dla pojazdów siłą rzeczy została zwężona i częściowo wyłączona z ruchu. Obecnie jedynie autobusy i taksówki sunęły środkiem. Chodniki, o które mało sobie nie połamałem nóg będąc jeszcze studentem, obecnie zastąpiono granitowymi płytkami. Wzdłuż krawędzi ulicy ciągnął się rząd metalowych słupków. Odetchnąłem głęboko mroźnym powietrzem. Ponoć człowiek dla zachowania zdrowia powinien codziennie przespacerować się co najmniej przez dwadzieścia minut. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz spacerowałem bez celu ciesząc oczy widokami sklepowych witryn. Rok temu?

Mróz wzmagał się. Dreptałem niespiesznie przed siebie. Buty skrzypiały. Były zupełnie nowe, a poza tym zesztywniały od mrozu. Przechodziłem właśnie koło antykwariatu "Arka", gdy kątem oka zauważyłem jakiś znajomy przedmiot. Przystanąłem i podszedłem. Na wystawie leżała porcelanowa róża. Wpatrywałem się w nią zdumiony. Była prawie identyczna. Można było w pierwszej chwili pomyśleć, że to ta sama, ale płatki kielicha były trochę bardziej rozchylone, a poza tym mistrz, który wykonał różę, nieco lepiej ją wybarwił.

Wahałem się tylko chwilę. Wszedłem do środka.

- Co może pan powiedzieć o tym drobiazgu? - zagadnąłem sprzedawcę pokazując mu jednocześnie legitymację ministerstwa.

Popatrzył na nią zafrasowany.

- To ja zawołam szefa - zaproponował.

Ten nadszedł po chwili.

- Czym możemy służyć? - zapytał.

- Zaciekawił mnie ten przedmiot - wskazałem różę.

- Ach - obejrzał moją legitymację. - Czyżby zniknęła z jakiejś państwowej kolekcji?

- Na razie nic nam na ten temat nie wiadomo.

- Jest poważnie uszkodzona - rzekł z żalem.

Smukłymi palcami podniósł ją z wystawy i pokazał mi, że od drugiej strony porcelana rozsypuje się w palcach. - Właściwie to jest nam zupełnie zbyteczna, ale spodobała mi się, a piętnaście złotych to nie jest specjalnie wygórowana suma.

- Rozumiem - mruknąłem. - Czy spisał pan może personalia sprzedającego?

- Przy zakupie takich drobiazgów, jeśli cena nie przekracza trzydziestu złotych, nie bawimy się w takie formalności. Jeśli jednak pojawi się tu ponownie... mam zawiadomić policję?

Zamyśliłem się. Jak do tej pory nie miałem żadnych dowodów, że popełniono jakiekolwiek przestępstwo. Po prostu ktoś sprzedawał porcelanowe róże, poważnie zniszczone i pochodzące w drugiej polowy XVIII wieku. Ostatecznie każdemu wolno posiadać takie przedmioty i sprzedawać je.

- Proszę mu dać moją wizytówkę - podałem kartonik. - Chciałbym z nim porozmawiać.

- Na przykład gdzie to wykopał? - właściciel uśmiechnął się domyślnie.

- Po prostu mam dziwne przeczucie... Czy ma pan teorię, skąd może to pochodzić i jakie było pierwotne zastosowanie...?

- Myślałem o bukiecie sztucznych kwiatów w wazonie - powiedział. - Jednak mikrouszkodzenia na powierzchni świadczą raczej o tym, że była dłuższy czas wystawiona na działanie mrozu.

Jasne! Teraz widziałem, dlaczego porcelana stała się taka porowata! Przemarzła.

- Nigdy wcześniej nie widziałem nic takiego - powiedział w zadumie.

Pożegnałem się i wyszedłem. Elementy łamigłówki zaczynały pomalutku do siebie pasować. Jeśli wyprodukowano ją w drugiej połowie XVIII wieku, to zapewne na zlecenie któregoś z naszych magnatów. Przypomniało mi się kilka akapitów z podręcznika do historii, który czytałem we wczesnej młodości. Magnaci pędzili życie oddając się niekiedy dość ekscentrycznym rozrywkom, w rodzaju jeżdżenia w środku lata saniami po rozsypanym cukrze. Tę akurat historię uznałem za całkowicie wyssaną z palca. Cukier w tamtych czasach był drogi nawet jak na możliwości magnatów, poza tym technologia jego produkcji sprawiała, że wcale nie był biały. Ale po puchu saniami mogli jeździć. Skoro w lecie chcieli bawić się w zimę, to może w zimie chcieli bawić się w lato. Odpowiednia ilość porcelanowych kwiatów powtykanych w śnieg... Odpowiednia ilość. Trzeba by ich wetknąć setki... Wiedziałem już, co zrobię jutro.

ROZDZIAŁ DRUGI

SZYKUJĘ ZASADZKĘ • TAJEMNICA ZŁOTYCH LIŚCI • NIEPOWODZENIE ZASADZKI • POŚCIG PRZEZ STARÓWKĘ • GARŚĆ FOTOGRAFII • TAJEMNICA LOCHU

Pan Tomasz przyszedł nieco spóźniony. Stanął w drzwiach i z niejakim zaskoczeniem zaobserwował, jak wbijam w plan Warszawy kolorowe chorągiewki.

- Można zapytać, co robisz? - zaciekawił się.

- Widzisz pan, szefie, od trzech dni chłopak sprzedający porcelanowe róże posuwa się przez miasto - powiedziałem. - Zaczął na Mokotowie, trzy dni temu. Dwa dni temu grasował przy Marszałkowskiej i w okolicy placu Trzech Krzyży. Wczoraj zwiedzał Nowy Świat. Dziś chyba kolej na Krakowskie Przedmieście i Starówkę.

- Ciekawe - mruknął szef. - I dużo już tego posiał?

- Dwadzieścia jeden róż. W różnym stanie zachowania, przeważnie zniszczonych w poważnym stopniu. Zainkasował od dziesięciu do czterdziestu złotych.

- Niech zgadnę, z uwagi na niewielką wartość transakcji nigdzie nie poproszono go o okazanie dokumentów?

- Zgadza się.

- Przyjmijmy, że gdzieś to wykopuje...

- Musiał to wykopać kilka dni, a może nawet kilka tygodni temu. Przedwczoraj chwyciło dwadzieścia stopni mrozu. Wszelkie prace wykopaliskowe musiał podjąć wcześniej.

- O ile wykopał to z ziemi, a nie znalazł w piwnicy opuszczonej chałupy. Ciekawe. I co planujesz zrobić?

- Dałem znać do antykwariatów na Starówce. Jeśli się pojawi, powiadomią nas.

- Pomysłowo.

Zadzwonił telefon. Szef odebrał.

- Znowu ktoś do nas - powiedział.

- Jeszcze jedna róża? - zaciekawiłem się.

- Nie, nie sądzę.

Po chwili do gabinetu wszedł nadkomisarz Skorliński.

- Witam panów - powiedział. - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale mam tu coś, co chyba powinni panowie zobaczyć.

Otworzył raportówkę i wyjął z niej cztery foliowe woreczki. W każdym tkwił złoty listek.

- Róża gubi liście - powiedział pan Tomasz.

- Jaka róża? - zaciekawił się gość.

Szef pokazał mu kwiat pozostawiony przez pana Biedermayera.

- Nieźle - mruknął. - Róże to tylko drobiazgi. Sprzedaje je, żeby wycisnąć jeszcze trochę grosza. Naprawdę chodzi o złoto.

- Ile ważą te liście? - zapytałem.

- Prawie dziesięć gramów każdy.

- Skąd pochodzą? - zagadnął szef.

- Dwaj właściciele kantorów zgłosili nam fakt zakupienia czegoś takiego. Trochę ich zastanowiło, że tak artystycznie wykonane liście ktoś sprzedaje jako złom.

- Na złocie się nie znam - mruknął Pan Samochodzik. - Ale znam kogoś, kto się zna. Na ulicy Widok jest Antykwariat Jubilerski.

- No to w drogę - zakomenderowałem podrywając się z fotela. Dwadzieścia minut później siedzieliśmy w zacisznym wnętrzu antykwariatu. Stary ekspert dłuższą chwilę oglądał listki.

- Toporna, prymitywna robota - powiedział wreszcie.

Wyjął lupę i popatrzył na nas. Od tak dawna patrzył na złoto, aż jego oczy stały się jasne i połyskliwe.

- Z jakiego okresu pochodzą? - zapytał Pan Samochodzik.

- Wykonano je w USA w latach dwudziestych naszego wieku - powiedział jubiler.

- Czy mogły być pierwotnie częścią tego? - położyłem przed nim różę.

Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.

- Panie Tomaszu - zwrócił się z wyrzutem do szefa - otacza się pan dyletantami.

- To dobry chłopak - usiłował mnie bronić szef. - Tylko musi upłynąć trochę czasu, zanim się dotrze.

- Widziałeś kiedyś z bliska różę? - zapytał mnie.

- Oczywiście - odparłem.

- Wręczając różę patrzyłeś jej w oczy, a nie na kwiat - westchnął. - Róża ma liście małe i okrągłe. A te są wyraźnie podłużne. Pochodzą z wieńca laurowego.

- Wieniec laurowy? - zdumiał się Skorliński. - Przecież musiałby ważyć...

- Zapewne około kilograma - dokończył jubiler. - Czyli kosztował, bez robocizny, około tysiąca dolarów.

Wyciągnął z półki opasły tom. Kartkował go dłuższą chwilę.

- Wykonała go firma Kowalski i Synowie z Chicago - powiedział wreszcie.

Na otwartej stronie widniał symbol w kształcie podkowy. Identyczny znajdował się na jednym z liści.

- Nie sądzę, żeby wykonali dużo takich wieńców - powiedział spokojnie. - Z pewnością w ewidencji zachowali wzmianki o tym zamówieniu.

- Spróbuję ich znaleźć przez internet - mruknąłem.

- W latach trzydziestych ich siedziba mieściła się pod tym adresem - przepisał nam dane z jakiegoś starego katalogu. - W Ameryce niewiele rzeczy się zmienia. Swoją drogą sprzedawać coś takiego po kawałku na złom...

- Dorwiemy go - uśmiechnął się Skorliński. - Ostrzegłem już wszystkich kantorowców...

Szef kiwnął poważnie głową. W tym momencie zaćwierkała radiostacja nadkomisarza.

- Jasny gwint! - wrzasnął zrywając się na nogi.

- Co się stało? - zapytałem.

- Człowiek z listkiem odwiedzał właśnie punkt skupu złota w Hotelu Europejskim i poszedł w stronę Starówki.

Wskoczyliśmy do Rosynanta.

- Mam tam jednego człowieka. Będzie potrzebne wsparcie - mruknął i zaczął wydawać rozkazy przez radiotelefon. W wąskich uliczkach nie mogłem rozwinąć większej szybkości. Wreszcie wypadłem na szerszą nieco arterię Nowego Światu i dodałem gazu. Chwilę zatrzymały nas światła przy skrzyżowaniu ze Świętokrzyską.

- Dokąd jedziemy? - zapytałem.

- Naprzeciwko kościoła Świętej Anny przy Krakowskim Przedmieściu jest kantor handlujący złotem. Idę o zakład, że tam właśnie poszedł.

Zaparkowałem przed kantorem nieprzepisowo, ale za to z piskiem opon. Wyskoczyliśmy z wozu. Kantor mieścił się w głębi budynku. Prowadził do niego dość długi korytarz. Za ladą stał młodzieniec lat około dwudziestu pięciu. Na nasz widok ajent podniósł z wagi jubilerskiej złoty listek i pokazał go nam.

- Jesteś aresztowany - oświadczył Skorliński pechowemu klientowi.

Ten odwrócił się bez słowa i wystrzelił mu dwukrotnie w pierś. A potem wycelował we mnie. Trening nie poszedł na marne, uchyliłem się odruchowo. Kula gwizdnęła mi tuż koło skroni. Huk ogłuszył mnie zupełnie, bandyta strzelał z odległości nie większej niż dziesięć centymetrów od mojej głowy. Nim oprzytomniałem, wybiegał już na ulicę. W bramie obrócił się i cisnął w naszą stronę granat typu tłuczek. Uskoczyłem we wnękę koło lady, ale on nie doleciał aż do kantoru. Eksplodował w połowie korytarza. Ze ścian posypał się tynk. Szyba osłaniająca ladę rozsypała się. Uświadomiłem sobie, że leżę przywalony jakimiś drewnianymi elementami.

- Wsparcie, potrzebne wsparcie - usłyszałem głos nadkomisarza, który krzyczał do radiostacji.

- Żyje pan? - zapytałem.

- Tak, miałem kamizelkę. Ale ze trzy żebra poszły. Goń go!

Pozbierałem się z ziemi. W głowie kręciło mi się paskudnie, a na skroni czułem oparzenie, chyba na skutek wystrzału z pistoletu. Ruszyłem chwiejnie do wyjścia. Z każdą chwilą coraz bardziej odzyskiwałem panowanie nad swoim ciałem. Napastnik poświęcił dwie kule, żeby przedziurawić koła Rosynanta. Używał naprawdę wrednego kalibru i żadne wynalazki zabezpieczające dętki przed utratą powietrza nie mogły tu pomóc. Samochód stał na kapciach. Siłą rzeczy musiałem więc ścigać wroga na piechotę. Jego jasna kurtka mignęła mi koło Kolumny Zygmunta. Ruszyłem w pościg. Stopniowo odzyskiwałem słuch, a sprzed oczu zniknęły mi czerwone plamki. Biegłem, moje stopy wybijały werble na granitowej kostce. Z nieba zaczął prószyć śnieg. Ciało wróciło już do normy. Pracowało jak maszyna. Jakiś dźwięk przebił się do moich ciągle jeszcze porażonych uszu. Syrena policyjnego radiowozu. Uciekinier odwrócił się i wystrzelił w moją stronę. Odruchowo padłem na pokryty świeżym puszystym śniegiem bruk. Kula gwizdnęła mi nad głową. Poderwałem się raźno. "Jeśli dobrze pójdzie, nie zdąży ponownie załadować" - pomyślałem. Zanurkował w uliczkę Piwną. Niespodziewanie straciłem go z oczu, pamiętałem jednak, że w tym miejscu wąski przesmyk pochodzący z nie zabudowanej ulicy Zatylnej łączy ją ze Świętojańską. Faktycznie, gdy znalazłem się przed katedrą zauważyłem jego kurtkę już koło wyjścia na rynek. Musiał być nieźle wysportowany. Zwiększyłem szybkość pościgu. W mroźnym powietrzu zaczynałem powoli dostawać zadyszki. Pomyślałem ze smutkiem, że chyba ostatnio zaniedbałem ćwiczenia. Wybiegłem na rynek. Był pusty. Odruchowo zauważyłem, że okno pana Tomasza jest ciemne. Zatrzymałem się zdezorientowany. Padający z nieba śnieg pomógł mi. Odcinała się w nim czarna ścieżka śladów, odbitych przez nogi uciekiniera. Pobiegłem za nim. Przez Celną wypadłem na Brzozową. Czekał na mnie zaczajony w bramie. Wyskoczył z cienia i kopnął mnie z boku w kolano. Wywaliłem się jak długi. Doskoczył do mnie i próbował kopnąć mnie w twarz. Pierwszy kopniak udało mi się zablokować dłonią. Gdy próbował ponownie złapałem go za stopę i przekręciwszy ją energicznie sprowadziłem go do parteru. Usiłował się poderwać, ale szarpnąłem go za kurtkę. Wywinął się z niej zręcznie i pozostawiając ten wątpliwej jakości łup w moich rękach zerwał się na równe nogi. Poszedłem natychmiast za jego przykładem. Śnieg walił coraz gęstszy, dlatego zbyt późno spostrzegłem broń w jego ręce. Zadałem chybiony cios i w tym momencie poczułem, jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem. Drań miał paralizator elektryczny. Przezwyciężając ogarniający mnie bezwład usiłowałem utrzymać się na nogach. Nie dałem rady. Zobaczyłem jego nogę wznoszącą się do kopniaka, który miał mnie zapewne posłać na tamten świat, gdy gdzieś z góry huknął strzał. Wróg strzepnął trafioną widocznie dłoń i rzucił się do ucieczki. Usiłowałem wstać, ale nogi i ręce ugięły się pode mną. Widziałem, jak się oddalał. Z nieba sypał śnieg. Uciekinier nie zostawiał już śladów. Kamieniczki wzdłuż Brzozowej stały milczące w okowach mrozu. Konte...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl