pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SARA ORWIG

 

 

 

Wybór Falcona

 

 

 

 

Falcon’s Lair

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Alicja Dobrzańska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

– A gdzie się chowają pumy, kiedy pada śnieg?

Ben Falcon spojrzał na pięcioletniego chłopca siedzącego obok niego na siedzeniu dżipa. Wycieraczki samochodu poruszały się rytmicznie, zgarniając śnieg, który sypał z szarego od chmur nieba.

– Nie wiem, Renzi. Może mają jaskinie, w których mogą się schować. Zresztą pumy mają grube futro, więc tak łatwo nie marzną.

– Chciałbym zobaczyć pumę. Jeszcze nigdy żadnej nie widziałem.

– Tutaj czasami można na nie trafić. Kiedyś na pewno jakąś zobaczysz.

– Jak będę musiał wrócić do miasta, to nie zobaczę. Ben znów zerknął na chłopca, objął go i lekko uścisnął.

Rzadko zdarzało się, żeby mały wspominał o swojej matce albo o powrocie do niej. Renzi patrzył na niego wielkimi, brązowymi oczami, w których było tyle zaufania i miłości, że Falcon poczuł ostre ukłucie bólu. Jak to możliwe, że jego własna matka go nie chce? Za zakrętem drogi ukazały się niskie zabudowania z ośnieżonymi dachami i spiralami dymu sączącego się z kominów. Ranczo Bar-B było domem dla chłopców, którzy z jakichś powodów nie mogli mieszkać ze swoimi rodzinami. Od chwili kiedy Ben poznał Lorenzo Lopeza, coś ciągnęło go do tego chłopca i od czasu do czasu zabierał go na parę dni do swojej posiadłości, która sąsiadowała z Bar-B od południowej strony.

Zatrzymał dżipa na widok Derka Hansena. Wysoki, energiczny i wesoły dyrektor ośrodka zapiął szczelniej kurtkę i pomachał mu ręką. Ben odpowiedział mu podobnym gestem i spojrzał na Renziego, który odpinał właśnie pas bezpieczeństwa, a potem objął Bena i przytulił się do niego mocno.

– Dziękuję, że pozwoliłeś mi zostać u ciebie.

– Niedługo znów przyjedziesz do mnie. Zabiorę cię w niedzielę.

– Dzięki.

Ben pochylił się i otworzył drzwi, a chłopiec wyskoczył z dżipa, pomachał ręką dyrektorowi i pobiegł do budynku.

– Mam nadzieję, że dobrze się bawił – odezwał się Ben, nie wysiadając z samochodu.

– Wiem, że było mu u ciebie dobrze – odparł Derek. – Dzięki za to, że się nim tak zajmujesz.

– Chciałbym zrobić więcej, ale sądząc z prognozy pogody, będziemy mieli następną cholerną burzę śnieżną.

– Może matka natura zapomniała, że to już początek kwietnia i powinna zacząć się wiosna. Uważaj, gdy będziesz wracał do domu.

Derek cofnął się o krok, a Ben ruszył w drogę powrotną. Minął dwóch chłopców na koniach i pozdrowił ich skinieniem ręki. Widoczność pogarszała się; wszystko okrywał śnieg, a gałęzie drzew wzdłuż drogi uginały się pod jego ciężarem.

W końcu znalazł się na wzgórzu, skąd było już niedaleko do jego rancza, przycupniętego u stóp zbocza pasma Sangre de Cristo w Górach Skalistych. Płatki śniegu wirowały w polu widzenia, a silnik dżipa mącił ciszę. Droga była tu kręta, a teren opadał w dół. Ben omiótł spojrzeniem rozciągającą się przed nim biel i ciemne wierzchołki drzew poniżej. Nagle dostrzegł pomarańczowy błysk.

– Co, u diabła, się dzieje?

Nieduży płomień strzelał w górę wśród obłoków czarnego dymu. Ben przyglądał się temu przez chwilę w osłupieniu, po czym nacisnął gwałtownie na pedał hamulca i, przeklinając pod nosem, włączył wsteczny bieg. Jakiś cholerny turysta wjechał na teren posiadłości Bena, a jego samochód musiał stoczyć się na dół i stanąć w płomieniach!

Podjechał z piskiem opon niebezpiecznie blisko krawędzi zbocza, a potem z pośpiechem zjechał w dół krętą drogą, przy coraz gęściej padającym śniegu. Na szczęście znał tutaj każdy skrawek ziemi, skręcił więc w miejscu, gdzie pod śniegiem wiodła wąska dróżka. Rzadko odczuwał brak telefonu komórkowego, ale w tej chwili dałby wiele za możliwość sprowadzenia pomocy.

Zwolnił na wyboistej drodze. Nie widział teraz ognia, gdyż widok zasłaniały mu wysokie świerki i bezlistne osiki. Po chwili jednak zobaczył płomienie i serce zamarło mu w piersi. Pomoc i tak przyszłaby za późno, gdyż w każdej chwili mógł nastąpić wybuch zbiornika paliwa. Zahamował, wyskoczył z dżipa i pobiegł w stronę płonącego auta, czując, że skóra mu cierpnie na myśl o eksplozji. Zobaczył, że jakiś ciemny kształt poruszył się na ziemi tuż przy samochodzie. Na białym śniegu ujrzał wyraźnie długie, gęste włosy kasztanowego koloru. Kobieta leżała na brzuchu, w odległości może metra czy dwóch od płonącego samochodu.

Pędził w jej stronę, niepewny, czy zdąży na czas. Kobieta usiłowała się podnieść, ale upadła z okrzykiem bólu. Ben dopadł do niej wreszcie i chwycił ją za ramiona.

– Ostrożnie. Pomogę pani.

– Muszę iść – wysapała, usiłując się wyrwać, ale jednak po chwili z jękiem zwisła bezsilnie w jego ramionach. – Pomóż mi – szepnęła patrząc mu w oczy. Na jej włosach i rzęsach osiadły płatki śniegu, policzek przecinała czerwona linia zadrapania. Chwyciła go za szyję i przylgnęła mocno do swego wybawiciela.

Odbiegł jak najdalej od samochodu, trzymając ją na rękach. Doznał dziwnego, dawno nie doświadczanego uczucia – pragnął opiekować się i chronić nieznajomą, która oparła głowę na jego piersi. Przycisnął ją mocniej i poczuł, jakie miękkie ma ciało i że pachnie wiosenną świeżością. Kosmyk jedwabistych włosów połaskotał go w policzek i Ben zdał sobie sprawę, od jak dawna nie dotykał kobiety. Pamiętając o grożącym niebezpieczeństwie, starał się jak najszybciej oddalić od samochodu.

Głośny podmuch eksplozji rzucił go na ziemię. Upadł, przykrywając sobą ranną kobietę i przez chwilę, mimo całej grozy tej sytuacji, był aż nadto świadomy wspaniałości jej ciała, jego giętkości i miękkości. Spojrzał w jej szeroko otwarte oczy i o mało nie utonął w ich zielonej głębinie.

Poczuł bolesne uderzenie w ramię, a potem coś płonącego spadło mu na nogi. Zrzucił to kopnięciem i przeturlał się po śniegu, żeby ugasić płonące spodnie.

Odwrócił się z powrotem do leżącej na śniegu dziewczyny. Oczy miała teraz zamknięte, twarz bardzo bladą, a na rozdartych spodniach widniała ciemna plama krwi. Widział zadrapania na rękach, na policzku, a rozerwany rękaw kurtki ukazywał krwawiące ramię. Znów wziął ją na ręce, pokonując nieznośny ból w ramieniu, i ruszył pośpiesznie w kierunku dżipa.

Położył ją delikatnie na tylnym siedzeniu i przykrył kocem.

– Nie powinnaś była jechać w taką burzę. Nie jesteś przecież stąd – wymruczał cicho, przestraszony faktem, że ona leży tak nieruchomo.

Zastanawiał się, skąd się tutaj wzięła. Najbliższy ośrodek wypoczynkowy był w Rimrock, sześćdziesiąt kilometrów na zachód, zaś położone na południu miasteczko Concho rzadko ktokolwiek odwiedzał. Dlaczego ta dziewczyna znalazła się na terenie prywatnym, jechała drogą prowadzącą do jego domu?

Pewnie zabłądziła i musiała zboczyć z szosy, żeby poszukać pomocy. Wsunął dłoń pod koc i zbadał puls dziewczyny. Dzięki Bogu, tętno było równe.

– Pewnie śnieg cię oślepił? – spytał, odgarniając z czoła rannej kosmyk rudych włosów. Na nosie miała drobne piegi, co sprawiało, że wyglądała jak mała, bezradna dziewczynka. Wyjął chusteczkę i delikatnie wytarł krew z jej policzka. – Jesteś szalona – mówił cicho, dotykając ostrożnie jej szyi. – Nie powinnaś była jechać w taką burzę. Zabiorę cię do swojego domu, tam będzie ci ciepło. Mam nadzieję, że nie masz obrażeń wewnętrznych czy złamań. Jeśli to będzie konieczne, wezwiemy helikopter. Na razie pojedziesz tam, gdzie jeszcze nie zawitała żadna kobieta – dodał, myśląc o swoim domu i prywatności, której tak pieczołowicie strzegł.

– Trzeba zawieźć cię szybko tam, gdzie jest ciepło – powiedział, siadając za kierownicą. Dziwił się tej potrzebie nieustannego mówienia do osoby najwyraźniej nieprzytomnej. Może w ten sposób chciał powstrzymać ją przed coraz głębszym pogrążaniem się w nieświadomości.

Zanim dojechał do domu, zapadł zmrok. Wielkie płatki śniegu wirowały w światłach reflektorów. Gdy hamował tuż przed wejściem, z radosnym szczekaniem rzucił się ku niemu wielki pies rasy husky.

– Leżeć, Fella! Przywiozłem tu pewną młodą osobę. Uważaj, jest ranna.

Ostrożnie wziął nieprzytomną wciąż dziewczynę na ręce i zaniósł ją do domu, delikatnie przytulając do piersi. Był zaniepokojony bezwładnością jej ciała oraz raną na udzie. Otworzył drzwi, a pies natychmiast wbiegł do środka. Ben również wszedł i kopnięciem zatrzasnął drzwi.

Znaleźli się w dużym, wygodnie urządzonym pokoju, utrzymanym – jak i cały dom – w rustykalnym stylu. Drewnianą podłogę pokrywały kolorowe dywaniki. Zaniósł nieznajomą do sypialni znajdującej się na tyłach domu, której okno zajmowało całą ścianę – od podłogi do sufitu. Nie zwracając uwagi na widok ośnieżonych gór i biegnącej między nimi szerokiej doliny, podszedł do dużego łóżka, przyklęknął i ostrożnie położył na nim dziewczynę.

Następnie uniósł ranną i przytrzymując ją w pozycji siedzącej zdjął z niej grubą, granatową kurtkę. Na chwilę dech mu zaparło, kiedy ujrzał kształt piersi, rysujący się wyraźnie pod swetrem. Znów położył ją na wznak na łóżku i zaczął zdejmować ocieplane kożuszkiem buty. Zauważył, że kostkę ma siną i mocno spuchniętą. Z pośpiechem podbiegł do kominka i położył kilka polan na palenisku. Już za chwilę ogień buzował, a on mógł wrócić do dziewczyny. Patrzył na nią, zdając sobie sprawę, że musi zdjąć jej spodnie. Szybko rozpiął pasek i zamek błyskawiczny.

– Pani wybaczy, ale to jedyny sposób, żeby opatrzyć ranę.

Zsunął z niej spodnie i podarte rajstopy, nie potrafiąc powstrzymać się od patrzenia na kremową skórę, płaski brzuch i obcisłe, skąpe majteczki z różowej koronki. Jego ciało natychmiast zareagowało na ten widok, ale zmusił się do zajęcia się raną.

Usiadł na brzegu łóżka i otarł miejsce zranienia zmoczonym ręcznikiem. Potem dotknął skóry dziewczyny – była zimna, za zimna, wiedział więc, że musi się pośpieszyć i jak najszybciej ją okryć. Nie zwracał uwagi na ból we własnym ramieniu – jej obrażenia musiały być opatrzone najpierw.

Przyłożył dłoń do pulsującej żyłki u nasady szyi i uspokoił się trochę, Wyczuwszy równomierne tętno. Zabandażował udo i zajął się spuchniętą kostką – umieścił nogę wyżej, obmył skaleczenie na łydce, przez cały czas aż nadto świadomy bliskości, piękna ciała i gładkości skóry tej dziewczyny.

– Masz szczęście, że żyjesz – odezwał się, mocując okład z lodem na kostce. Dziewczyna wciąż miała zamknięte oczy i była bardzo blada, a na twarzy, rękach i nogach zaczęły ukazywać się siniaki.

W pokoju zrobiło się gorąco. Ben zrzucił z siebie kurtkę i sweter. Teraz przyszła kolej na skaleczenia dłoni – musiał najpierw usunąć z nich okruchy szkła z rozbitej szyby, a potem obandażować. Palce miała długie i delikatne. Wyglądały tak krucho, zwłaszcza w zestawieniu z jego spracowanymi dłońmi.

Podsunął sweter do góry, żeby sprawdzić, czy nieznajoma nie ma złamanych żeber. Dotykał jej delikatnie, nie mogąc nie myśleć o tym, że parę centymetrów dalej wznoszą się jej krągłe piersi. W końcu uznał, że nie ma żadnych złamań, i zakończył oględziny. Przykrył dziewczynę kocem i wyprostował się, czując, że cały płonie.

– Wiesz, Fella, ta pani jest bardzo piękna – powiedział cicho do psa, który patrzył na niego i machał ogonem.

Dziewczyna jęknęła cicho, więc znów usiadł przy niej i odgarnął jej włosy z czoła.

– Wszystko będzie dobrze – odezwał się cicho. – Miałaś cholerne szczęście. Gdybym cię nie znalazł... – Zamilkł na wspomnienie potężnej siły wybuchu. Nawet gdyby go przeżyła, nie przeżyłaby nocy w górach, na mrozie. – Teraz jesteś w bezpiecznym, ciepłym miejscu i wkrótce wyzdrowiejesz. Kiedy ta śnieżyca się skończy i poczujesz się lepiej, zawiozę cię do Rimrock, bo pewnie tam jechałaś.

Dotknął lekko jej ciała i poczuł ulgę, gdyż zaczęło już się rozgrzewać. Pomyślał, że zachowuje się idiotycznie – w końcu wcale nie zna tej kobiety, prawdopodobnie zresztą jechała, żeby spotkać się z ukochanym. Zauważył, że nie miała obrączki na palcu. Wstał, zaskoczony tymi myślami. Nigdy nie zachowywał się tak w stosunku do obcych.

– Może to bierze się stąd, że uratowałem cię i teraz mam wrażenie, że powinienem w dalszym ciągu cię ochraniać – powiedział cicho.

Poszedł do łazienki i obejrzał się w dużym lustrze. Na ramieniu miał wielki siniak, zaś na plecach ślad po uderzeniu pokrył się opuchlizną. Zauważył skaleczenie na skroni, ale nie pamiętał, kiedy to się stało. Odgarnął do tyłu włosy i przyjrzał się swojej twarzy o ciemnej karnacji – odziedziczonej po dawnych przodkach, Komanczach. Zdjął ubranie i wszedł pod prysznic, wzdrygając się, kiedy strumień gorącej wody spadł na bolące miejsca.

Po kilku minutach – wytarty, ubrany w czyste dżinsy i skarpetki – podszedł do łóżka, żeby spojrzeć na nieznajomą. Dziewczyna poruszyła się, jęknęła i nagle otworzyła oczy, a on stanął jak porażony ich głęboką zielenią. Usiadła, stękając z bólu i marszcząc z wysiłku brwi. W jej wzroku pojawił się strach.

– Muszę iść – wysapała, próbując odrzucić przykrycie. – Muszę go znaleźć.

Ben usiadł przy niej, nie zwracając uwagi na to, co powiedziała. Delikatnie dotknął jej ramion, ujął w swoje dłonie drżące ręce dziewczyny.

– Uspokój się. Miałaś wypadek, a zresztą na zewnątrz szaleje burza. Tutaj jesteś bezpieczna.

– Nie, muszę jechać. – Była coraz bardziej zdenerwowana.

– Nie można nigdzie jechać w taką burzę. Zresztą nawet nie ustoisz na nogach. Masz zwichniętą kostkę – tłumaczył, trzymając mocno słaniającą się dziewczynę i zastanawiając się, co będzie, kiedy ona odkryje, że jest na wpół naga.

– Nie! Ja muszę... – krzyknęła odpychając go i próbując się podnieść. – Och! – zawołała, chwytając się za bok.

– Jesteś ranna – przekonywał, starając się przytrzymać ją delikatnie. Nie chciał, żeby pomyślała, iż ma w stosunku do niej niecne zamiary. O mało się nie roześmiał. Od kiedy to stał się taki godny zaufania, jeśli chodzi o piękne kobiety? Dziewczyna wyrwała mu się i wyskoczyła z łóżka.

– Gdzie moje ubranie? – krzyknęła, patrząc na niego z gniewem. W tej samej chwili spróbowała oprzeć ciężar ciała na zranionej nodze i z ust wyrwał jej się okrzyk bólu. Zachwiała się i o mało nie upadła, ale Ben zdążył ją chwycić i z powrotem ułożył na łóżku. Mimo wszystko znów próbowała mu się wyrwać.

– Spokojnie – powiedział z naciskiem, a ona rzeczywiście uspokoiła się, chociaż jej oczy wciąż patrzyły na niego nieufnie.

– Zdjąłem ci spodnie, bo masz ranę na nodze i to mocno krwawiącą. Nie możesz chodzić...

– Muszę iść – mamrotała, kiedy przykrywał ją kocem, a potem usiadł obok i odgarnął jej włosy z twarzy. – Muszę jak najszybciej znaleźć Bena Falcona...

Wstrząśnięty, zerwał się na równe nogi, jakby zobaczył w łóżku grzechotnika, a uczucie litości zmieniło się w gryzącą złość.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Dziewczyna rozejrzała się wokoło niepewnym wzrokiem, po czym zamknęła oczy i opadła z powrotem na poduszkę.

– Cholera – syknął Ben, myśląc o tym, dlaczego popełnił taki błąd, przywożąc ją tutaj. Powinien był się domyślić, ale już przez pięć lat Weston nie nasyłał na niego swoich ludzi, więc myślał, że ojciec zrezygnował w końcu z prób ściągnięcia go do domu.

Chciał, żeby ta kobieta jak najszybciej zniknęła z jego domu i życia. Przypomniał sobie Andreę i ten straszliwy gniew, jaki czuł, kiedy odkrył, że to Weston wyszukał ją, jako idealną kandydatkę na żonę dla syna.

W ciągu pierwszych lat po tym, jak stał się właścicielem rancza, miał cholernie mało czasu nawet na jakieś przelotne przygody. Z drugiej strony, przykład burzliwego małżeństwa rodziców nie zachęcał go do trwałych związków. Jednak długie, zimowe wieczory bywały przygnębiające i czasami myślał o tym, żeby pojechać do miasta i poszukać choćby przygodnego towarzystwa. Spojrzał na dziewczynę i gniew ogarnął go ze zdwojoną siłą. Podszedł do okna i patrzył w ciemność, usiłując zapanować nad sobą. Śnieg wirował i uderzał o szybę, niektóre płatki przyklejały się do szkła. Myślami wrócił do czasów dzieciństwa i groźnego ojca, z którym ścierał się, odkąd sięgał pamięcią. Weston zawsze miał niemożliwe do zrealizowania wymagania i zwłaszcza Ben, jako starszy syn, nigdy nie był w stanie im sprostać. Pierwszy raz otwarcie zbuntował się, kiedy nie miał jeszcze dziesięciu lat i od tamtej pory rozpoczęła się między ojcem i synem otwarta wojna. Weston korzystał z wszystkich swoich możliwości, żeby złamać upór Bena i jego pragnienie życia po swojemu.

Pomyślał o młodszym bracie. Geoff usiłował zadowolić ojca i żyć według jego upodobań, ale zginął w wypadku podczas zawodów motorowodnych o puchar Falcon Enterprises.

Ben spędził nawet pół roku w więzieniu za napaść na człowieka, któremu polecono siłą sprowadzić go do domu. Nie więcej niż w dwie godziny po jego aresztowaniu Weston zjawił się i zapewnił syna, że zostanie natychmiast zwolniony, jeśli zgodzi się wrócić i pracować dla niego. Jednak Ben wolał więzienie niż życie pod nieustanną presją niemożliwych do spełnienia żądań. Pomyślał o tych wszystkich ludziach, którzy mieli za zadanie skłonić go do powrotu – wynajętych detektywach, policjantach, osiłkach, pięknych kobietach.

Obrócił się i spojrzał na śpiącą dziewczynę. Ile forsy miała za to dostać? Czy jej ciało było elementem przetargu? W tej chwili wyglądała tak bezradnie, nie przypominała w niczym uwodzicielskich panienek, które Weston przysyłał, żeby zwabiły go do rodzinnego domu, kiedy był młodszy i niedoświadczony.

Uspokoił się trochę i wrócił myślą do chwili, kiedy nieznajoma patrzyła prosto na niego mówiąc, że musi odnaleźć Bena Falcona. Tak bardzo chciała się z nim spotkać, a nie rozpoznała go. Ojciec na pewno dobrze by ją do tego przygotował – nauczył, co ma robić, zaopatrzył w zdjęcia.

– Cholera. – Usiadł obok niej i delikatnie dotknął ręką tyłu jej głowy. Poczuł pod włosami opuchnięcie i zdał sobie sprawę, że szukając złamań i opatrując skaleczenia, zapomniał o możliwości stłuczenia głowy, co zresztą doskonale ukryły bujne włosy. Rzucił okiem na wirujące za oknem płatki śniegu, podszedł do telefonu i wykręcił numer pogotowia.

Po kilku minutach czekał już na śmigłowiec z Albuquerque, zdążył też porozumieć się ze znajomym lekarzem, Kyle’em Whittakerem, który zgodził się zaczekać na niego w szpitalu. Szybko włożył sweter, wsunął portfel do kieszeni dżinsów i jeszcze raz zatelefonował, żeby poinformować O sytuacji swojego zarządcę.

– Słuchaj, Zeb, muszę zapalić światła, żeby śmigłowiec mógł wylądować, a ty pogaś je, kiedy już odlecimy.

– Oczywiście, szefie. – Zeb był wyraźnie poruszony. – Jeśli ta burza potrwa, będziemy musieli nakarmić zwierzęta.

– W razie czego wiesz, gdzie są kluczyki od dżipa.

I sprawdź, czy Derek nie potrzebuje czegoś – dodał Ben, patrząc na szare niebo i myśląc o tym, że chłopcy mogą mieć kłopoty, jeśli nie zdołali zgromadzić zapasów.

– Sprawdzę – obiecał Zeb.

– Zadzwonię, jak tylko dowiem się, kiedy będę mógł wrócić.

Odłożył słuchawkę i sięgnął po kurtkę dziewczyny. Przeszukał kieszenie, ale nie znalazł żadnego portfela czy notatnika. W spodniach była tylko kartka papieru wyrwana z notesu, z wydrukowanym u góry imieniem: Jennifer.

– No dobrze, Jennifer, czy jak ci tam, jedziemy na wycieczkę – odezwał się ponurym, gniewnym głosem.

Zachowywał się jednak delikatnie, unosząc ją lekko, żeby włożyć jej spodnie, i usiłując nie przyglądać się temu, co ledwo osłaniały skąpe różowe majteczki. Nagle poczuł przypływ podniecenia od samego dotyku miękkiego ciała. Podciągnął spodnie aż do talii i zapiął je, wciąż czując się, jakby rozbierał tę dziewczynę, a nie ubierał. Kiedy zdjął z niej przykrycie, jęknęła i otworzyła oczy. Patrząc na niego błędnym wzrokiem, potarła ręką tył głowy.

– Gdzie ja jestem?

– Nazywam się Ben Falcon – odparł, przyglądając jej się uważnie.

– Ben – powiedziała z wahaniem, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. – Ja cię znam, prawda?

– Twój samochód wypadł z drogi. Przejeżdżałem obok, zobaczyłem cię i przywiozłem tutaj. Mam na imię Ben, a ty?

– Ja... – Znów potarła głowę. – Nie wiem – wyszeptała, patrząc na niego przejrzyście zielonymi oczami. – Nie mogę zebrać myśli. Strasznie boli mnie głowa...

– Znalazłem w twojej kieszeni kartkę, na której widniało imię Jennifer. Mogę tak cię nazywać?

– Jennifer? – Pokręciła lekko głową. – Nie wiem.

– Masz uraz czaszki. Dzwoniłem do szpitala w Albuquerque i przyślą tu helikopter. Nie bój się, wszystko będzie dobrze.

– Nie pamiętam. Przypominam sobie tylko śnieg. Wszędzie dokoła śnieg. Moja przyjaciółka, Mary... – Zamilkła i popatrzyła na Bena. – Mary to moja przyjaciółka.

– Jaka Mary?

Zamyśliła się na chwilę i potrząsnęła głową.

– Nie wiem. Gdzie jest moja torebka?

Wciąż zły, usiadł przy niej, ale dziewczyna była tak przestraszona, że należało ją uspokoić i pocieszyć.

– Prowadziłaś samochód podczas burzy śnieżnej. Auto zsunęło się ze skały. Potem spłonęło. Nie widziałem w pobliżu żadnej torebki. Pojadę tam jutro i zobaczę, czy coś się uda znaleźć.

– Masz ze mną same kłopoty.

– Wcale nie – odparł i pogładził ją lekko po dłoni.

– Nic nie pamiętam – powiedziała, patrząc na niego z przestrachem w oczach. – Dziękuję, że mi pomagasz.

– Wszystko będzie dobrze – odparł krótko. – Tu jest twoja kurtka. Na pewno wszystko sobie przypomnisz, kiedy minie szok.

Nareszcie twarz jej trochę się rozjaśniła. Dotknęła delikatnie policzka Bena.

– Jesteś ranny – powiedziała cicho. – To stało się wtedy, gdy mi pomagałeś? – spytała przesuwając palce po jego skroni.

– To tylko draśnięcie.

– Na pewno narażałeś się na niebezpieczeństwo, jeśli jesteś tak posiniaczony i podrapany. Dziękuję, że mnie uratowałeś i opiekowałeś się mną. Jesteś bardzo wyrozumiały i cierpliwy – dodała, uśmiechając się i odsłaniając równe, białe zęby.

Zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy żadna kobieta nie powiedziała mu, że jest wyrozumiały czy cierpliwy. W jej oczach dostrzegł zaufanie, ale był pewien, że ich wyraz zmieni się, kiedy wróci jej pamięć, a zresztą sam wtedy nie będzie chciał, żeby dłużej przebywała w jego domu.

– Włożę kurtkę – powiedział, wstając.

Ubrał się ciepło, w kurtkę z jagnięcej skóry, do kieszeni włożył ocieplane rękawice, a na głowę swój czarny kapelusz z szerokim rondem. Wziął jej kurtkę i wrócił do łóżka. Jennifer właśnie siadała, opuszczając nogi na podłogę. Spojrzała na swoje spodnie.

– Czy mi się śniło, że usiłowałam wstać?

– Nie. O mało nie upadłaś, ale udało mi się cię schwycić i położyć z powrotem do łóżka. Masz zwichniętą nogę w kostce.

– Wydawało mi się, że byłam rozebrana – powiedziała, czerwieniąc się lekko.

– Zdjąłem ci spodnie, żeby opatrzyć ranę na udzie, a włożyłem je z powrotem, kiedy okazało się, że musimy lecieć śmigłowcem do szpitala – odparł, starając się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej obojętnie, jednak dziewczyna zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

– Przy tobi...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl