pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

 

ELIZABETH BEVARLY

 

Trzy serca złączone

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ   PIERWSZY

 

Carver Venner padał z nóg. Był wykończony. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwu godzin przebył w powietrzu, latając przeróżnymi środkami lokomocji, ponad dziesięć tysięcy kilometrów. Został pobity i skopany, ugryziony przez rozwścieczonego kota i porażony prądem z przewodów chroniących ogrodzenie.

Dwukrotnie do niego strzelano. Nazywano śmierdzącym, zgniłym kapitalistą i imperialistycznym psem. Z trudem przeżył jazdę taksówką po mieście, w którym nie obowiązywały prawie żadne przepisy ruchu drogowego.

Jadł pożywienie, którego nie potrafił zidentyfikować (może to i lepiej?), oraz całkiem przypadkowo wdepnął do złodziejskiej meliny. Rozbił sobie palec u nogi i nie pamiętał, kiedy ostatni raz udało mu się trochę pospać.

Gdy dwadzieścia lat temu wstępował na Uniwersytet Kolumbijski, marząc o dziennikarstwie, nie przyszło mu nawet do głowy, że tak właśnie może wyglądać życie reportera.

Jakimś cudem, żywemu i całemu, udało mu się wrócić tym razem do Południowej Pensylwanii i dotrzeć do własnego mieszkania.

Stanął pośrodku sypialni, rzucił na ziemię sfatygowaną torbę podróżną i z głębokim westchnieniem padł na łóżko. Po chwili nieco oprzytomniał, uniósł plecy i ściągnął przez głowę brudną zieloną koszulkę polo. Był jednak zbyt wyczerpany, żeby zdejmować jeszcze niebieskie dżinsy i wysokie buty, strój, który miał na sobie od wczorajszego ranka. Z powrotem opadł na pościel.

-  Spać! - jęknął.

Wreszcie będzie mógł przyzwoicie się wyspać we własnym łóżku. Przeciągnął dłonią po brodzie, którą zdobił trzydniowy zarost, odgarnął z czoła zbyt długie, ciemnobrązowe włosy i zamknął oczy.

Właśnie zaczynał zapadać w błogi sen, kiedy nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi.

- Psiakrew! - zaklął. Nie ruszył się z miejsca. Może intruz da spokój i się wyniesie. Jeśli zostanie, czeka go marny los. Carver miał ochotę skręcić mu kark.

Ktoś jednak, kto stał pod drzwiami, miał widocznie samobójcze instynkty, gdyż dobijał się coraz natarczywiej.

Z głębokim westchnieniem Carver podniósł się wreszcie z łóżka i powlókł do drzwi. Jedną potężną dłoń oparł na framudze, a drugą zacisnął na gałce zamka. Czekał jeszcze chwilę, mając błogą nadzieję, że niespodziewany gość znudził się i odszedł.

Niestety. Pukanie rozległo się znowu. Jeszcze głośniejsze niż przedtem.

Carver szarpnął za zamek i otworzył drzwi.

-  O co chodzi? - warknął.

Stała przed nim kobieta. Z pięścią wzniesioną ku górze. Widocznie zamierzała zapukać jeszcze raz. Na widok Carvera szybko opuściła rękę i schowała ją za siebie. W drugiej trzymała skórzaną, zniszczoną teczkę, taką, jaką noszą do szkoły małe dzieci.

Kobieta była niewysoka. W czarnych, krótko ostrzyżonych włosach prześwitywały srebrne nitki. Miała na nosie okulary w staroświeckiej oprawce, które sprawiały, że jej brązowe oczy wydawały się ogromne. Była ubrana w zbyt obszerny, rozpięty płaszcz, spod którego wystawał przód białej, workowatej męskiej koszuli i brązowe, jeszcze bardziej workowate, chyba męskie spodnie.

W żadnym razie nie należała do kobiet, z jakimi spotykał się Carver. Jedno było zdumiewające. Jej twarz była mu dziwnie znajoma.

-  Pan Carver Venner? - spytała rzeczowym, suchym tonem, który od razu go zdenerwował.

-  Tak. To ja.

-  Jestem z Urzędu Opieki Społecznej do Spraw Dzieci. Przydzielono mi pańską sprawę.

Mimo że ledwie trzymał się na nogach, Carver usiłował przypomnieć sobie, skąd zna tę kobietę. Żadne jednak zmęczenie nie mogłoby spowodować, żeby zapomniał, iż w jego życiu jest jakieś dziecko.

-  Co takiego?

- Chodzi o pańską córkę - oznajmiła kobieta. - Jestem tu po to, żeby pomóc wam obojgu poznać się i urządzić.

Carver zamknął oczy i z niedowierzaniem potrząsnął głową. To musiał być jeden z najbardziej dziwacznych snów, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się mieć. Niestety jednak, kiedy ponownie rozwarł powieki, obraz się nie zmienił. Nadal on sam stał w otwartych drzwiach mieszkania, a kobieta o irytująco znajomym wyglądzie patrzyła mu prosto w twarz.

-  Czy ja panią znam? - zapytał wreszcie.

Jej oczy rozszerzyły się nagle. Jakby pod wpływem strachu czy zmieszania. Bez słowa uniosła teczkę, otworzyła zamek, wyciągnęła białą wizytówkę i podała ją Carverowi.

Odczytał jej treść:

 

„M.H. Garrett, Urząd Opieki Społecznej do Spraw Dzieci stanu Pensylwania".

 

Na bilecie wizytowym widniał ponadto rysunek oficjalnej pieczęci. Całość wyglądała na autentyczną.

M.H. Garrett, powtórzył w myśli. Nic mu to nie mówiło.

-  Co oznaczają inicjały M i H? - zapytał.

-  Mało Humorzasta - bez chwili namysłu odparła kobieta.

Podniósł wzrok i znów popatrzył na nieznajomą. Stała w milczeniu, lecz jej oczy rzucały wyzwanie. Do licha, nie była obca! Nawet świetnie pamiętał jej charakterystyczny głos. Był pewny, że zna tę kobietę. Ale skąd? Nie potrafił sobie przypomnieć. Rozzłościło go to jeszcze bardziej niż oskarżenie, że jest ojcem jakiegoś dziecka.

Uśmiechnął się krzywo.

-  Sądzę, pani Garrett, że zaszło jakieś nieporozumienie. Nie mam córki. Nigdy nie byłem żonaty, więc jest raczej niewielkie prawdopodobieństwo , że gdzieś po kuli ziemskiej biega mały Venner.

Pani M.H. Garrett, oficjalna przedstawicielka Urzędu Opieki Społecznej do Spraw Dzieci stanu Pensylwania, zwężonymi oczyma popatrzyła na Carvera. Wsunęła ponownie rękę do teczki i tym razem wyjęła z niej bardzo gruby skoroszyt o sfatygowanej, kartonowej okładce. Wprawnie przerzuciła wpięte papiery i szybko natrafiła na to, czego szukała. Podniosła wzrok i znów popatrzyła na Carvera.

-  Rachel Stillman - oznajmiła takim głosem, jakby te dwa słowa wyjaśniały wszystko.

Carver potrząsnął głową.

-  Przepraszam panią, ale to imię i nazwisko nic mi nie mówią. Nigdy nie słyszałem o tej kobiecie.

-  To pańska córka, panie Yenner.

-  Nie.

-  Tak.

Z każdą chwilą czuł się gorzej.

-  Och, przecież to nawet nie moje nazwisko. Wy, urzędnicy z opieki społecznej, naprawdę jesteście przeładowani robotą. - Zobaczył, jak jego rozmówczyni mocno zaciska wargi. - Zapewniam panią, pani Garrett, że nie mam żadnej córki o imieniu Rachel. Ktoś z waszego biura zrobił panią w konia, wysyłając pod niewłaściwy adres.

-  Abigail Stillman - oznajmiła kobieta.

Już miał odrzec, że takiej córki też nie ma, lecz nagle sobie przypomniał, iż swego czasu zetknął się z kobietą o tym nazwisku. Podobnie jak on, uprawiała dziennikarstwo. Poznał ją w Gwatemali jakieś dziesięć lub dwanaście lat temu. Połączył ich wówczas bardzo satysfakcjonujący, lecz krótki romans. Trwał około tygodnia. Na wargach Carvera pojawił się lekki uśmiech. Cóż to były za fantastyczne chwile!

-  Przyznaję, znałem pewną Abby Stillman - powiedział, nadal uśmiechając się do miłych wspomnień. - Ale od lat o niej nie słyszałem. Widziała ją pani ostatnio? Jak jej się wiedzie?

-  Nie żyje - padła krótka odpowiedź. - Na wargach Carvera zgasł uśmiech.- Nie żyje - powtórzyła kobieta. - Zginęła w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę. Zmarła natychmiast. - Przedstawicielka urzędu opieki społecznej niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. - Nikt dotychczas w tej sprawie z panem się nie skontaktował? - spytała.

Oszołomiony Carver zapytał:

-  W jakiej sprawie?

Pani M.H. Garrett potarła czoło.

-  W sprawie Abigail Stillman. A właściwie pozostawionego przez nią dziecka. Dwunastoletniej dziewczynki o imieniu Rachel. W świadectwie urodzenia widnieje pan jako jej ojciec.

-  Co takiego?

Przedstawicielka urzędu opieki społecznej usiłowała się uśmiechnąć.

-  Panie Venner - zaczęła niepewnie. - Jest pan ojcem. Proszę przyjąć moje gratulacje z tej okazji.

-  Dość tego - warknął Carver. - To wszystko jest bez sensu. Niemożliwe. Przecież chyba Abby... - Zawiesił głos i błędnym wzrokiem popatrzył na swą rozmówczynię. - To nie mogło się stać - dodał matowym głosem.

-  Może będzie lepiej, jeśli wpuści mnie pan do mieszkania i spokojnie omówimy wszystkie sprawy - zaproponowała przedstawicielka urzędu opieki społecznej. - Ktoś wcześniej powinien się z panem skontaktować, ale widzę, że tego nie zrobił. Z pewnością ma pan jakieś pytania...

-  Pytania? - wybuchnął Carver. - Pytania? Do diabła, należą mi się wyjaśnienia, a pani parę rzeczy ode mnie do słuchu!

Kobieta zesztywniała. Wyciągnęła przed siebie rękę. Zanim zaczęła grozić Carverowi palcem, wiedział, że to uczyni.

-  Niech pan się na mnie nie wyżywa - powiedziała ostrym tonem, machając groźnie palcem. - Ja tylko staram się robić to, co do mnie należy.

Carver skinął głową. Usiłował się uspokoić.

-  Ma pani rację. Przepraszam. To, co usłyszałem, jest dla mnie co najmniej zaskakujące. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. Niemożliwe, żebym był ojcem tego dzieciaka.

Pani M.H. Garrett popatrzyła uważnie na swego rozmówcę i zapytała:

-  A więc pan i Abigail Stillman nigdy nie...?

-  Nigdy co?

Zobaczył, że przedstawicielka urzędu opieki społecznej czuje się niezręcznie.

-  Nigdy... No, wie pan przecież, o co mi chodzi.

-  Co mam wiedzieć?

-  Czy nigdy nie łączyły was żadne... stosunki?

-  Stosunki?

Kobieta westchnęła ciężko. Carver mógłby przysiąc, że się zaczerwieniła.

-  Tak. Stosunki... hmm... seksualne. Wreszcie dotarł do niego pełny sens jej pytania.

-  O, tak. Mieliśmy stosunki. Jeśli dobrze pamiętam, nawet parę razy, ale...

-  Rozumiem. - Pani M.H. Garrett lekkim skrzywieniem twarzy wyraziła swą głęboką dezaprobatę.

Carverowi nie spodobały się ani jej cierpka uwaga, ani ostry ton głosu.

-  Nic pani nie rozumie - warknął. - Jedno jest pewne. Nie jestem ojcem tego dzieciaka.

Przedstawicielka urzędu opieki społecznej westchnęła ponownie.

-  Może jednak wpuści mnie pan do środka i wszystko sobie spokojnie wyjaśnimy. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego nikt od nas jeszcze z panem nie rozmawiał, bo przecież dziecko przyjeżdża już jutro. Ale może...

-  Jutro? - powtórzył. - Jutro ten dzieciak przyjedzie do Filadelfii? Po co? Przecież nie jestem jego ojcem.

-  Ale może uda nam się wszystko spokojnie wyjaśnić - niewzruszenie ciągnęła kobieta, tak jakby nie słysząc słów Carvera.

Miał ochotę zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, wrócić do łóżka, wreszcie zasnąć i zapomnieć o całym tym idiotycznym wydarzeniu. Niestety, nieprzejednana postawa pani M.H. Garrett wskazywała wyraźnie, że ta kobieta nie ruszy się z miejsca, dopóki wszystkiego nie załatwi.

Z niechęcią odsunął się od drzwi i wpuścił ją do mieszkania. Kiedy przechodziła obok niego, poczuł zapach perfum. Intensywny, kwiatowy, nie pasujący do tej kobiety. Podobał się Carverowi. Był przekonany, że jest to zapach gardenii. Jego siostra, Sylvie, używała bardzo podobnych perfum.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl