pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PS – 27  SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I...

 

SKARB GENERAŁA SAMSONOWA

 

 

 

 

 

 

 

TOM II

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

 

W brzozowym lasku co chwila rozrywały się pociski artylerii rosyjskiej. Piechurzy przypadali do ziemi przykrywając dłońmi głowy. Niektórzy wytrząsali piasek z zamków mauserów. Obsługa ciężkich karabinów maszynowych starała się za wszelką cenę wymienić wodę w chłodnicach.

- Ci Rosjanie nie szanują życia swoich żołnierzy - stwierdził porucznik kawalerii obserwując pole walki.

Obok niego leżał rotmistrz.

- To był ich trzynasty szturm od początku okrążenia - dodał podoficer.

- Zadziwiają mnie ci Słowianie - zauważył oficer, - Okrążyliśmy ich, są w potrzasku, a cały czas atakują, ze śpiewem na ustach, bosi, z jednym nabojem w karabinie.

Jakiś piechur wdeptał w ziemię chustkę, całą we krwi, którą starł z bagnetu.

- Nie podoba mi się ten pomysł z szarżą - powiedział rotmistrz.

- Nie bój się. Nasza artyleria rozbije wieżę, skąd ich obserwator podaje namiary artylerzystom i wtedy ich dopadniemy - uspokajał go oficer.

Porucznik wstał, otrzepał spodnie z piasku i poszedł na odprawę. Popołudniowe sierpniowe słońce przeświecało pomiędzy ciężkimi, czarnymi chmurami.

- To Bóg się gniewa - rzekł Mazur do swojego kolegi wskazując palcem niebo.

Obaj przez cały dzień ścigali Rosjan. Widzieli tłumy jeńców, kolumny prowadzone na zachód.

- Atakujemy z prawej flanki, gdy tylko zamilkną ich działa - oficer kawalerii mówił do podoficerów zebranych wokół niego. - Hans, poprowadzisz swój pluton na przedzie.

Hans służył w armii od dziesięciu lat, niejedno już widział, ale pomysł z szarżą nie podobał mu się. Jednak rozkaz to rozkaz. Założył czapkę i poszedł do swoich chłopców.

- Mamy zaszczyt pierwsi dopaść Iwana - ogłosił swoim żołnierzom.

Na młodych, nie ogolonych twarzach pojawiła się mieszanina strachu i podniecenia w związku ze zbliżającą się potyczką. Nad polem walki zrobiło się cicho. Tylko gdzieś w oddali grzmiały działa. Kawalerzyści powoli wynurzali się spomiędzy drzew. Konie parskały zaniepokojone zapachem krwi.

- Naprzód!

Tyraliera rzuciła się do przodu. Końskie brzuchy prawie ocierały się o ziemię. Wysoko nad nimi leciały pociski niemieckiej artylerii. Kozacy broniący ostatniej reduty próbowali jeszcze strzelać ze swych karabinów. Rzucali je, brakowało naboi. Na sztorc nastawili lance. Mimo tętentu pół tysiąca kopyt było słychać szelest szabel wyjmowanych z pochew. Kozacy trwali jak głazy, schyleni z lancami i szablami w dłoniach. Część z nich trzymała pomiędzy zębami ozdobne puginały.

Łomot uderzenia pocisków artylerii, starcia się kawalerii z kozakami poniósł się na kilka kilometrów. Ranne konie rżały przeraźliwie. Trzaskały złamane lance, padały pojedyncze strzały.

Hans jakimś cudem przedarł się przez las lanc. Wpadł pomiędzy zdezorganizowane szeregi rosyjskie. Ciął szablą na lewo i prawo. Z garstką żołnierzy przedarł się do jakiegoś zagajnika. Tam nie zważając na nic oficer rosyjskiej artylerii z dwójką ludzi zasypywali dół. Rosjanie spojrzeli na Niemców.

- Za mną! - krzyknął Hans i ominął trójkę Rosjan.

Nie minęło pięć minut, gdy Hans i jego koń byli martwi. Gdzieś na krańcu świata, pod niewielkim Olsztynkiem starły się ambicje wielkich mocarzy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

ROSYNANT W NAPRAWIE * NOCNY TELEFON * WYJAZD DO RYNU * SKRADAM SIĘ DO MARTIAN * NOWY ŚLAD * SZLAK GRUPY “POMORZE” * W GIERŁOŻY * LIST OD HARCERZY

 

Po odkryciu francuskich monet w dworku Brecskova na Jastrzębiej Górze odwiozłem Zosię do domu. Po drodze, w Warszawie, zostawiłem nasze znalezisko w laboratorium. Oddałem też Rosynanta do przeglądu technicznego.

- Na kiedy będzie gotów? - zapytałem umorusanego smarami mechanika.

- Panie Pawle, dla stałego klienta to pan wie, że ja dam serce na dłoni, wątrobę na talerzu - odpowiedział. - Mam huk roboty. Wszyscy dają teraz samochody do naprawy, żeby im w czasie urlopu nie nawaliły. Najprędzej pojutrze, jeśli pan chce, abym wszystko dobrze zrobił.

- Jasne, panie Janeczku - kiwnąłem głową.

Zrezygnowany myślałem o tłokach w autobusach. Gdy znalazłem się w domu, przygotowałem sobie długą, gorącą kąpiel. Potem z kubkiem mocnej herbaty cały dzień spędziłem przed telewizorem rozkoszując się błogim spokojem i lenistwem, któremu oddaje się większość rodaków po pracy. Po wieczornym filmie położyłem się spać. Właśnie śniłem o ciepłych krajach, gdy zadzwonił telefon komórkowy.

- Druh Paweł? - padło pytanie.

Westchnąłem. To znowu Jacek nadał jakąś informację do komendy hufca w Łodzi i pewnie wyznaczył mi kolejne spotkanie.

- Tak, to ja - odpowiedziałem.

- Proszę stawić się w Kętrzynie dziś o godzinie siódmej rano... - rozkazał mi jakiś dziewczęcy głosik.

Po raz drugi westchnąłem. Spojrzałem na zegarek. Była prawie druga w nocy.

- Kwiatuszku, nie uda mi się. Oddałem samochód do warsztatu.

- Nie jestem dla druha żadnym “kwiatuszkiem”, niech druh czeka...

Na minutę zapadło milczenie.

- Nie śpi druh? - z lekkiego nocnego odrętwienia wyrwało mnie pytanie. - Nie.

- Druh Jacek czeka dziś o czternastej w Martianach w znanym wam miejscu. Zrozumiał druh? - Tak.

- To dziękuję i czuwaj! - Czuwaj! - odkrzyknąłem.

Zrezygnowany opadłem na poduszkę.

- Jacek, módl się, żeby to wezwanie było ważne - mruknąłem.

Zadzwoniłem na informację PKS-u i PKP, żeby sprawdzić, jak mogę dostać się w dwanaście godzin do małej wioski na Mazurach. Okazało się, że za cztery godziny mam autobus do Olsztyna. Nikt nie mógł mi powiedzieć, jak dalej wyglądają połączenia komunikacji publicznej.

Zrobiłem sobie mocną kawę i solidne śniadanie. Jedząc kanapki prawie w biegu spakowałem plecak. Przygotowałem amerykański mundur z demobilu, jaki nosili chłopcy z drużyny Jacka. Na wszelki wypadek zapakowałem dwa komplety drelichów, trzy koszule, parę, podkoszulków, latarkę, kompas, mapę okolicy, menażkę i manierkę,. Do stelaża umocowałem także mały, dwuosobowy namiot, karimatę i śpiwór W ostatniej chwili dołożyłem jeszcze przybory toaletowe i ręczniki Wdziałem solidne wojskowe buty, jakie nosiłem w “czerwonych beretach” Tak wyekwipowany ruszyłem na dworzec Warszawa Zachodnia, skąd wyjeżdżały autobusy PKS-u. Nigdy nie lubiłem tracić pieniędzy na taksówki i uważałem, że nie ma nic lepszego niż długi marsz. Miałem nadzieję, że zapasy żywności zdążę zrobić w Olsztynie. Nie miałem zamiaru objadać się jak harcerze tym, czym łaskawie obdarzy mnie przyroda

W kasie kupiłem bilet do Olsztyna i usiadłszy z tyłu autokaru przytknąłem głowę do szyby i zasnąłem. Obudziłem się w Olsztynku. Na olsztyńskim dworcu autobusowym przeciskałem się przez tłum dojeżdżającej do szkół młodzieży szkolnej i staruszków, którzy w Olsztynie załatwiali jakieś swoje sprawy. Budynek dworca jest ogromny, upstrzony sklepikami oferującymi wszystko oprócz tego, co prawdziwy turysta potrzebuje. Informacja była chwilowo nieczynna. W drugiej części obiektu, gdzie jest dworzec PKP, dowiedziałem się, że pociąg zatrzymujący się w Martianach właśnie odjechał, a następny będzie dopiero za pięć godzin. Szybko obliczyłem, że spóźniłbym się na spotkanie z Jackiem. Harcerze pewnie zaczekaliby, ale ja nie lubiłem się spóźniać. Poszedłem do sklepu spożywczego po drugiej stronie placu, gdzie stał dworzec, i zrobiłem zakupy. W tym czasie informacja PKS-u była już czynna.

- Jak mogę dostać się do Martian? - zapytałem.

- A gdzie to jest? - odpowiedziała pytaniem pani o smutnym wyrazie twarzy.

- Koło Kętrzyna.

Pani szybko sprawdziła coś w grubej księdze.

- Tam dojeżdża tylko jeden autobus dziennie i to z Kętrzyna - usłyszałem.

Pani z okienka już przerzuciła wzrok na następną osobę w kolejce.

- A może coś jedzie właśnie do Kętrzyna albo do Rynu? - chwyciłem się ostatniej deski ratunku.

- Właśnie odjechały - padła odpowiedź. - Niech pan spróbuje pojechać do Mrągowa. Stamtąd autobusy jeżdżą we wszystkich kierunkach.

- Dziękuję - rzuciłem wybiegając na dwór.

W głośnikach akurat usłyszałem informację, że autobus do Mrągowa podstawiono na stanowisku numer pięć. Kupiłem bilet u kierowcy i następne dwie godziny spędziłem wpatrzony w okno. Mrągowo przywitało mnie deszczem. Wysiadłem na dworcu. Za pół godziny miał odjechać autobus jadący przez Ryn do Giżycka. Ten czas spędziłem na wpatrywaniu się w mapę i szukaniu najłatwiejszej drogi do Martian.

Z dwuminutowym spóźnieniem podjechał wiekowy już autobus. Wsiadałem do niego razem z gromadą starszych ludzi. Każdy z nich był obładowany torbami. Panowie usiedli z przodu, żeby dyskutować z kierowcą. Panie usiadły parami i przez całą drogę ani na moment nie przerywały plotek.

Przednia szyba pojazdu była obwieszona masą proporczyków, błyskotek i frędzelków od firanek. Ten bogaty wystrój przypominał mi obrazki z filmów podróżniczych ukazujących autobusy w Pakistanie. Brakowało tylko pasażerów siedzących na dachu pojazdu. Starszy jegomość obok mnie śmierdział tanim winem i tytoniem. Po chwili z głośników popłynęły skoczne dźwięki piosenek disco polo. Autobusem trzęsło na wybojach, na zakrętach kiwał się na boki. Każda zmiana biegów oznaczała straszliwy zgrzyt w trzewiach silnika. O prędkości maszyny można by napisać poemat. Przy kolejnych ograniczeniach prędkości do czterdziestu, trzydziestu i dwudziestu kilometrów machina nawet nie zwolniła. Prawdopodobnie dobry kolarz wyprzedziłby nas bez trudu.

Po półtorej godziny wysiadłem z autobusu na rynku w Rynie. Odetchnąłem świeżym powietrzem niesionym z wiatrem z jeziora Tałty. Ryn to nieduże miasteczko leżące trochę z boku szlaków żeglarskich. Na wzgórzu stoi zamek, który powoli popada w ruinę. Postawili go Krzyżacy w 1377 roku. Podobno przebywała tu żona księcia Witolda, gdy ten spiskował z Krzyżakami przeciw Jagielle.

Nie miałem czasu na podziwianie okolicy. Ruszyłem na północ w stronę Martian. Przed sobą miałem około dwunastu kilometrów wędrówki w ulewnym deszczu. Na skraju lasu za Salpikiem zatrzymałem się. Była punkt czternasta. Wyjąłem lornetkę i spokojnie lustrowałem okolicę. Czekałem, aż serce po marszobiegu uspokoi się.

- Ciekawe, kogo nasi komandosi wystawili na czatach? - spytałem sam siebie.

Przez lornetkę patrzyłem na wzgórze kryjące w swym wnętrzu poniemiecki bunkier z drugiej wojny światowej. Po piętnastu minutach obserwacji ujrzałem nikłą smużkę dymu wydobywającą się spośród krzaków.

- No, to wiemy, że już czekają - mruknąłem.

Wzgórze było otoczone polami. Jednak od północy, od strony torów, było zarośnięte wysoką trawą. Miałem szansę skrycie podejść harcerzy. Najpierw schylony szedłem w stronę żwirowni. Od bunkra zasłaniały mnie liche sosenki. Potem znowu przysiadłem i patrzyłem przez lornetkę.

Zacząłem skradać się przez wysokie do pasa, mokre trawy. Starałem się poruszać zgodnie z nadchodzącymi falami deszczu. Miałem nadzieję, że szum spadających kropel zagłuszy każdy mój ruch. Po trzystu metrach czołgania się byłem już w wąskiej rynnie prowadzącej do wejścia do bunkra. Po tym, że trawa nie była tutaj pogięta wiedziałem, iż chłopcy nie szli tędy. Uważnie lustrowałem drzewa i zarośla w poszukiwaniu wartownika. Wreszcie go wypatrzyłem. To był Arnie. Stał po drugiej stronie. Widziałem tylko jego głowę. Wpatrywał się w tory. Widocznie spodziewali się, że przyjadę pociągiem z Kętrzyna.

Skradałem się przez zwalone przy wejściu gałęzie. Czułem zapach pieczonej kiełbasy. Zajrzałem przez drzwi. Chłopcy rozpalili maleńkie ognisko. Nad nim na długim rożnie z kija piekło się kilka kiełbasek. Wszyscy stali przy przejściu do drugiej, zburzonej sali bunkra. Uciekli przed gryzącym dymem zasnuwającym mgłą całe pomieszczenie.

- Ciekawe, czy zdąży przyjechać? - pytał Maciek.

- Przecież staruszek nie ucieknie - mruczał Jacek.

- Zanim tam dotrzemy... - narzekał Gustlik. - Bez samochodu to nie akcja.

- Nie marudź - pouczał go Jacek.

Gdy tak sobie beztrosko gaworzyli, ja zsunąłem z ramion plecak. Dyskretnie zakradłem się za ich plecami. Sięgnąłem po rożen i przyglądałem się kiełbaskom.

- Zaraz się przypieką - odezwałem się.

Cała piątka aż podskoczyła. Najwyższy z nich, Maciek, uderzył głowa o sufit.

- O rany... - rzucił na mój widok Bąbel.

- Arnie! - ryknął Jacek.

Arnie zjawił się w sekundę.

- Kto to jest? - zapytał go Jacek wskazując mnie palcem.

Chłopaka aż zatkało.

- Siadajcie, druhowie - zaprosiłem ich. - Powiedzcie, co wydarzyło się tak ważnego, że zerwaliście mnie w środku nocy? Módlcie się, żeby to było naprawdę ważne.

- Mamy ni to nowy, ni to stary ślad w sprawie skarbu Samsonowa - odpowiedział Jacek.

- Mówicie bardzo tajemniczo.

- Najpierw wujek wejdzie z nami do Gierłoży - powiedział Jacek.

Spojrzałem na nich groźnie.

- Chcemy skończyć to, co zaczęliśmy, a potem całkowicie poświęcić się sprawie skarbu Samsonowa - tłumaczył Maciek.

- Uważam, że zamiast ganiać po lasach, powinniście już wracać do szkoły - zwróciłem uwagę.

- Wujek smędzi - mruknął Jacek.

- Dobra, zabawię się z wami, ale musicie mnie oświecić, co wy właściwie robicie.

- Idziemy szlakiem polskich komandosów z grupy “Pomorze” - zaczął opowieść Jacek. - W dniu 18 października 1943 roku generał brygady Zygmunt Berling, dowódca Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, wydał rozkaz sformowania samodzielnego batalionu specjalnego. Jego dowódcą został major Henryk Toruńczyk. Do tej jednostki trafili ochotnicy ze wszystkich polskich oddziałów w ZSRR. Kandydaci przechodzili długi trening, a przyjmowani byli Polacy i niemieccy jeńcy polskiego pochodzenia, nawet kobiety. Warunkiem przyjęcia była doskonalą kondycja, znajomość języka niemieckiego i terenu przyszłych działań. Czas przygotowania komandosów do jednej misji wynosił minimum tydzień. W skład komanda wchodziło od dziewięciu do dwunastu ludzi.

- Wśród których nie brakowało i przedstawicieli Armii Czerwonej - wtrąciłem. - Coś z historii polskich działań specjalnych pamiętam z czasów wojska.

- Typowym wyposażeniem komandosów były pistolety maszynowe, rewolwery nagan, karabiny wyborowe SWT-40 z tłumikami - “bezszumki”, granaty F-l, dwadzieścia tysięcy sztuk amunicji, lornetki, busole Adrianowa, latarki elektryczne, noże, małoobrazkowy aparat fotograficzny FED, radiostacja “Siewier” oraz żywność na tydzień - z pamięci wymieniał Maciek. - Większe komanda zabierały ze sobą dodatkowe zasobniki z materiałami propagandowymi. Spadochroniarze mieli także mundury niemieckie i ubrania cywilne, niemieckie marki oraz polskie “górale”.

- A ta grupa “Pomorze”? - dopytywałem się.

- W nocy z 6 na 7 września 1944 roku grupa “Pomorze” wy Igłowała koło wsi Konopaty - opowiadał Bąbel. - Po wylądowaniu nawiązała kontakt z szefami okręgów AK w Działdowie Pawłem Nowakowskim, pseudonim “Leśnik”, oraz Władysławem Rabkiewiczem, pseudonim “Sławicz”. Opierając się na terenowej sieci wywiadowczej liczącej kilkaset osób grupa rozpoczęła prowadzenie akcji dywersyjnych w Prusach Wschodnich. Na początku października do sztabu 2. Frontu Białoruskiego dotarły informacje o koncentracji wojsk w rejonie Mrągowa, Kętrzyna, Szczytna, Olsztyna, Nidzicy, Giżycka i Olsztynka. W tym czasie grupa “Pomorze” przesłała do centrali informacje o polach minowych zamykających przejścia między jeziorami i o kilku lotniskach polowych. Na początku listopada leśniczy Herman Wajder, członek wywiadu AK, przekazał komandosom wiadomość o pilnie strzeżonym obiekcie w okolicach Kętrzyna. Mimo że AK już wcześniej wiedziało, gdzie jest kwatera Hitlera, nie przekazano tej cennej informacji do Moskwy. Współpraca wywiadu AK z Armią Czerwoną nie zawsze była idealna. Prawdopodobnie leśniczy powiedział o tym, czego się dowiedział, bezpośrednio członkowi grupy “Pomorze”. AK przez jakiś czas miało wtyczkę w kwaterze dzięki kontaktom z żoną SS-Brigadefuhrera Fassbendera. Ze sztabu Luftwaffe zdobyto plany wszystkich lotnisk w Trzeciej Rzeszy, w tym tego najważniejszego - w Gierłoży. W Londynie nie zapadła decyzja o ataku na Gierłoż, bo żywy Hitler był potrzebny do trzymania w szachu sił radzieckich. Rosjanie żyjąc w błogiej niewiedzy, po radiotelegramie od komandosów “Pomorza” wydali im rozkaz sprawdzenia, czego Niemcy tak pilnują w okolicach Kętrzyna.

- Do tej akcji wybrano czterech komandosów, którym miał pomagać leśniczy Wajder - kontynuował Jacek. - Spadochroniarze ruszyli na piechotę z Działdowa przez Nidzicę do Szczytna i Reszla. Gdy minęli Szczytno, zaczęło pojawiać się więcej patroli żandarmerii. Od Reszla szli już tylko nocą. Powoli od południa zbliżali się do linii drutów kolczastych. Po przecięciu pierwszej linii zasieków komandosi znaleźli się na polu minowym. Czołgając się badali saperskimi szpilkami teren przed sobą. Gdy odkryli minę, rozgrzebywali ziemię, wyjmowali minę, sprawdzali, czy ma więcej niż jeden zapalnik i rozbrajali ją. Pomimo chłodu listopadowej nocy wszyscy czterej byli mokrzy od potu. Za drugim szeregiem drutów znajdowało się lotnisko pomocnicze. Komandosi czołgali się na północ. Na skraju lasu widzieli betonowe bunkry. Przy drodze stał samotny wartownik. Spadochroniarze obezwładnili Niemca i zaczęli go przesłuchiwać. Jeniec stwierdził, że nie mają szans przedrzeć się przez kolejne strefy pilnowane przez różne kompanie wartownicze. Grupa wycofała się puszczając przy polu minowym wartownika. Ten nie podniósł od razu alarmu, dzięki czemu śmiałkowie mieli czas, żeby uciec.

- Naprawdę Niemcy nie ścigali ich? - powątpiewałem.

- Jeszcze tej samej nocy w okolicach Mrągowa komandosi musieli walczyć z pościgiem niemieckiej żandarmerii - odpowiedział Maciek. - Zginęło trzech Niemców, a jeden ze spadochroniarzy został lekko ranny. Dywersanci zmienili trasę ucieczki w kierunku Szczytna, gdzie doszło do kolejnej strzelaniny. Po dwóch dniach cała czwórka wróciła do bazy. Natychmiast przez radio o wszystkim poinformowano Rosjan. Lotnictwo rosyjskie po rozpoznaniu niemieckiej obrony przeciwlotniczej, a posterunki obserwacyjne kwatery znajdowały się już w okolicach Biskupca, Srokowa, Gołdapi i Pisza, przeprowadziło nalot na podkętrzyński las. Niestety, była to akcja spóźniona, gdyż Hitler wyjechał już 20 listopada. Jego wyjazd nastąpił po odejściu komandosów, a przed nalotem.

- Dziś w nocy wkraczamy do kwatery - oznajmił Jacek.

W czasie opowieści zdążyłem zjeść dwa kawałki pieczonej kiełbasy. Teraz nasycony przyglądałem się przygotowaniom harcerzy.

Jeszcze raz przepakowali swoje rzeczy. Robili to tak, aby żaden element oporządzenia nie brzęczał. Potem wymalowali sobie twarze specjalnymi szminkami.

Przed wieczorem wyszliśmy z bunkra.

- Co wam da takie skradanie się? - zapytałem Jacka. - Przecież teraz kwatery nikt nie pilnuje.

- Chodzi o satysfakcję - wyjaśniał mi. - Jedni chodzą do pubów upić się, inni słuchają muzyki, jeszcze inni czytają książki. My chcemy zrobić właśnie to dla udowodnienia samym sobie, że zrobiliśmy to samo co komandosi kilkadziesiąt lat temu. Nic to nas nie kosztuje oprócz zmęczenia. Przecież całą trasę przebyliśmy pieszo. Po drodze przeżyliśmy parę przygód. Sprawdziliśmy samych siebie.

Przodem szedł Maciek, za nim Gustlik, Jacek, ja, Arnie, Luśnia i Bąbel. Z tego co zrozumiałem, harcerze postanowili, że jeśli złapie ich w reflektory jakikolwiek samochód lub wyczują ich psy, to przegrywają i zaczną swoją wędrówkę latem od nowa. Co chwila padaliśmy twarzą w błoto, gdy jechało jakieś auto, z dala omijaliśmy zagrody. Najpierw szliśmy wzdłuż torów łączących Kętrzyn z Giżyckiem, potem wzdłuż leśnego duktu maszerowaliśmy na północ, w stronę zabudowań Kwiedzina.

Szerokim łukiem obeszliśmy jakąś chałupę i dalej lasem skradaliśmy się wzdłuż brzegów jezior Kwiedzińskiego i Siercze. Doszliśmy do szosy łączącej Gierłoż z Kętrzynem. Od tej pory tylko czołgaliśmy się. Przyznam, że Maciek prowadzący naszą grupę miał doskonale predyspozycje na komandosa. Idealnie prowadził, żeby nas nikt nie zauważył, w porę dostrzegał samochody i kazał nam padać na ziemię. Idąc w ten sposób około północy dotarliśmy do Gierłoży.

Świecąc sobie latarkami podeszliśmy do resztek bunkra Hitlera. Promienie światła ledwo przebijały się przez strugi deszczu. Chłopcy zrobili sobie pamiątkowe zdjęcia. Byliśmy mokrzy, ale widziałem, że oni byli szczęśliwi.

- Co za ponure miejsce - mówił Bąbel patrząc na kilkunastotonowe betonowe kawałki bunkrów.

- Koniec akcji, idziemy szukać dobrego miejsca na nocleg - rozkazał Jacek.

Ruszyliśmy przez las na zachód. Po półgodzinie stanęliśmy nad brzegiem jeziora Mój. Chłopcy rozłożyli pałatki, a ja swój namiocik.

- Wujek pierwszy dyżuruje - rozkazał mi Jacek, nim zniknął pod pałatką.

Miałem przed sobą dwie godziny beznadziejnego czuwania i opędzania się od komarów.

- Powiedz coś o tym waszym śladzie! - zawołałem.

- Niech wujek nie hałasuje - rzucił. - Powiemy jutro rano.

Zrezygnowany zapaliłem fajkę i stanąłem pod drzewem, żeby na mnie nie padało.

Po dwóch godzinach obudziłem Jacka i zaszyłem się w namiocie.

 

Rano obudziłem się z uczuciem, że coś się stało. Spojrzałem na zegarek. Była dziewiąta. Szybko wyjrzałem na dwór. Namiotów harcerzy nie było. Do wrót mego wigwamu przyczepili kartkę. Z zewnątrz widniał olbrzymi napis: “Nie przeszkadzać chrapiącemu!”. Z drugiej było przesłanie dla mnie: “W Reszlu mieszka człowiek, którego ojciec na rozkaz sztabowców Samsonowa zakopywał dwie skrzynki. Opisał okoliczności i miejsce. Czekamy pod mostem w Reszlu.”

Od razu przypomniałem sobie opowieść Olbrzyma o jego dziadku, który jako oficer artylerii też dostał tajny rozkaz od sztabu zakopania dwóch skrzynek.

- Do legendy dorastają kolejne skrzynki - mruknąłem zdenerwowany wybiegiem harcerzy.

Chcieli zmusić mnie do kolejnej pieszej wędrówki do Reszla. Wyraźnie grali na czas. Woleli ganiać po lasach, niż wracać do szkoły.

Zjadłem śniadanie, zwinąłem obóz i wyszedłem na drogę do Kętrzyna. Po kwadransie czekania dojechałem autostopem do miasta. Potem na dworcu autobusowym sprawdziłem, o której jedzie coś do Reszla. Miałem przed sobą jeszcze godzinę czekania, ale i tak wiedziałem, że będę na miejscu przed chłopcami.

Gdy siedziałem już w autobusie i za oknami mignęły zabudowania kościoła w Świętej Lipce, na prostym odcinku drogi ujrzałem wyprzedzający nas terenowy nissan Jerzego Batury.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

NOWE ZADANIE * MOJE DWIE WSPÓŁPRACOWNICZKI * WYJAZD Z WARSZAWY * CZY SPARTANIE WYGINĘLI? * NOCLEG W PLENERZE * JAK JOLA I BARBARA STAWIAŁY NAMIOT * BATURA TO BOMBOWY FACET * DYREKTYWY SZEFA * MAM ZORGANIZOWAĆ MUZEUM

 

Był początek lipca. Szef wezwał mnie z samego rana do gabinetu. Stałą sekretarkę, która przebywała na urlopie, zastępowała inna pracownica ministerstwa. Spojrzała na mnie ponuro.

- Paweł Daniec - przedstawiłem się.

Nadal spoglądała na mnie jak na intruza.

- Miałem stawić się punkt dziesiąta u szefa - wyjaśniałem. - Czy jest?

Kobieta leniwie podniosła słuchawkę i wcisnęła zielony guziczek.

- Panie Tomaszu, jakiś pan o nazwisku Daniec do pana - sucho zameldowała.

Drzwi pokoju Pana Samochodzika natychmiast otworzyły się, a na progu stanął uśmiechnięty pan Tomasz.

- Wchodź, chłopcze! - zawołał wesoło. - Niech pani zrobi dwie mocne herbaty - rzucił do sekretarki.

Zamknął drzwi za sobą. Usiedliśmy w głębokich fotelach. Pytająco spojrzałem na niego wskazując ruchem głowy za ścianę, gdzie siedziała sekretarka.

- Nie wiem - szef wzruszył ramionami. - To dyrektor administracyjny przydzielił ją do mojego sekretariatu. Ale przejdźmy do rzeczy. Mam dla ciebie dosyć niezwykłe zadanie.

- Myślałem, że ruszę reszelskim śladem skarbu Samsonowa - powiedziałem nieco rozczarowany.

- Lubię twoją konsekwencję, ale zanim opowiesz mi o tym tropie, poznasz swoje nowe współpracowniczki - szef miał tajemniczy uśmiech.

Podszedł do biurka. Wykręcił numer wewnętrzny.

- Tu Tomasz, możesz przysłać te dwie panie - rzucił do słuchawki.

- Szefie, zawsze pracowałem w pojedynkę - starałem się oponować.

- Kiedyś przychodzi koniec dobrego - ripostował pan Tomasz.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl