[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Barbara Boswell
Potrójne k
ł
opoty
Tytuł oryginału:
TROUBLE IN TRIPLICATE
1
Poobijany jeep z demobilu wolno sunął wzdłuż krawężnika. Berry Knudsen
zahamowała i przyjrzała się jedynej skrzynce na listy, jaką zdołała wypatrzyć w
tym wymarłym zaułku. Żadnego nazwiska, żadnego numeru domu. Okropność.
Zerknęła w bok na duże pudełko pizzy, które leżało na siedzeniu obok, i ponownie
odczytała adres. 5077 Ellenburg Drive. Bez wątpienia tutaj. Znajdowała się na Ellenburg
Drive, a widniejący przed nią dom był jedynym budynkiem w promieniu czterystu metrów.
Berry z jękiem oparła czoło o kierownicę. Wszystko wskazywało na to, że ostatnie wieczorne
zamówienie było po prostu czyimś złośliwym kawałem.
Trzypiętrowy wiktoriański budynek stał na małym wzniesieniu. Sierp księżyca
wyłaniający się spoza chmur zalewał okolicę ponurym, widmowym blaskiem, a zimny,
marcowy wiatr jęczał w gałęziach olbrzymiego dębu, który rósł na straży południowego
krańca trawnika. Berry wykrzywiła usta, zdecydowała, że Kuba Rozpruwacz czułby się tu
komfortowo. Zaś gdyby dodać dzwonnicę, Quasimodo byłby szczęśliwy, niczym małż w porze
wysokiego przypływu. Hrabia Drakula natomiast... hrabia Drakula w Transylwanii oddałby
połowę krwi za taką siedzibę. Jednak dom nie jest w Transylwanii, uświadomiła sobie.
Znajduje się na przedmieściach Seattle i prawdopodobnie należy do jakiejś miłej staruszki
oraz jej wnuka.
Zauważyła ponuro, że nigdzie nie ma żadnej latarni. Na podjeździe nie było ani jednego
auta. Berry nie dostrzegła nawet śladu żywej duszy, a tym bardziej nikogo, kto mógłby
zażądać dużej pizzy. Cholera. Pomyślała, że powinna zadzwonić, ale licho wie, co czai się za
ozdobnymi, rzeźbionymi drzwiami. Może w ciemnościach kryje się jakiś goły zboczeniec, który
czyha na dostawczynię pizzy?
Barry odgarnęła za uszy krótkie kędziory. To śmieszne, powiedziała sobie. Dobry Boże,
skąd takie myśli? Pan Wielka Pizza po prostu wyszedł. Prawdopodobnie po karton piwa.
Często się tak zdarza. Skoro zaś nie ma go w domu, jaki sens dobijać się do drzwi? Powinna
raczej zabierać się do diabła z tego przerażającego zaułka.
Nagły dźwięk zjeżył jej włosy na głowie. Nad górną wargą wystąpiły kropelki potu. Jakieś
stworzenie, siedzące wysoko na gałęzi dębu, zamiauczało rozdzierająco, głosem pełnym
strachu i niepewności. Berry z ulgą zamknęła oczy, osuwając się na ziemię, gdy uświadomiła
sobie, że ma do czynienia z kotem. Zamiauczał znowu i Berry wiedziała już, że nie ucieknie od
własnego przeznaczenia.
Była etatową opiekunką zgubionych psów, piskląt, które wypadły z gniazd, i
opuszczonych kotów. Chwyciła pudełko z pizzą, po czym odważnie przemierzyła trawnik. Z
bliska wiktoriański dom nie wydawał się tak opuszczony. Był świeżo pomalowany na
cytrynowożółty kolor, a zdobiące go zawiłe drewniane ornamenty lśniły bielą. Kotary nie
zasłaniały okien, ale szyby były wyraźnie niedawno umyte. Kot spojrzał z góry na Berry i
poruszył ogonem.
—Kici, kici, kici - zawołała miękko.
—Miau.
Berry przygryzła wargi. Głupi kot utknął na drzewie. Mała puszysta kuleczka przywarła
do gałęzi, gdy powiew wiatru zmierzwił kocie futerko.
—Nie zrozum mnie źle — mruknęła, wdrapując się na drzewo. — Rzecz nie w tym, że nie
lubię kotów. I nie w tym, że nie lubię łażenia po drzewach. Po prostu wyczerpałam już pulę
dobrych uczynków na cały tydzień. — Uchwyciła się najniższego konaru, podciągając się
niczym rasowy urwis.
—Wiesz, kocie, czego dokonałam w tym tygodniu? Dałam ogłoszenie, że potrzebuję
dostawcy, po czym zatrudniłam zamiast niego trzy staruszki; Teraz one zajmują się produkcją
pizzy, a ja dostawami.— Berry zatrzymała się, by złapać oddech. — Nie nadaję się na
2
1
dostawcę. Często nie umiem znaleźć adresu i nie grzeszę odwagą, kiedy muszę pukać do
obcych drzwi. A jakby tego nie było dosyć, przyjęłam te starsze panie do swojego mieszkania.
Kot popatrzył na nią i mrugnął. Berry westchnęła z rozdrażnieniem.
— Cóż innego miałam zrobić? One mieszkały dotąd na dworcu kolejowym.
Wślizgnęła się na konar obok kota i zadarła głowę ku gwiazdom. Na drzewie było
przyjemnie. Wiatr gwizdał pośród gałęzi i rozwiewał jasne włosy Berty. Pomyślała, że ludzie
powinni częściej siadywać na drzewach. To ekscytuje a zarazem uspokaja. Poza tym, można
patrzeć na tyle rzeczy jednocześnie; praktycznie widać stąd wszystko, aż do niewielkiego
mostku na końcu Ellenburg Drive. Zafascynowana, obserwowała w milczeniu, jak światła
samochodu minęły mostek i popełzły w górę, w jej kierunku. Miękki pomruk auta wysokiej
klasy zakłócił panującą ciszę.
— Boże. — Zaczerpnęła tchu, uświadamiając sobie nagle własne kłopotliwe położenie:
— Wielka Pizza wraca do domu, a ja siedzę na jego drzewie!
Z otwartymi ustami zagapiła się na wjeżdżające na podjazd auto. Dokładnie takie samo
mógłby mieć Wielki Gatsby: kremowe, z opuszczanym dachem z brązowej skóry, kołami
zaopatrzonymi w szprychy i stopniami ułatwiającymi wsiadanie. Stutz Bearcat, pomyślała,
lub może Stanley Steamer. Z całą pewnością stare, fantazyjne oraz doskonale odnowione.
Drzwi garażu otworzyły się automatycznie, połknęły zabytkową maszynę i zatrzasnęły się,
pozostawiając w ciemnościach Berry wraz z kotem.
Berry gwizdnęła przeciągle.
— Imponujące — zwróciła się do kota. — Ten facet ma styl i pieniądze. Prawdopodobnie
jakiś ekscentryczny gangster. Może handlarz narkotyków, który naoglądał się zbyt wiele
starych filmów.
Wyobraziła go sobie jako Quasimoda w kapeluszu panama. Jej uwagę przyciągnęło białe
pudełko z pizzą i pełna poczucia winy pomyślała, że powinna je chyba dostarczyć. Quasimodo
jest teraz w domu i może być głodny. Poza tym była dumna ze swego zajęcia. Ani deszcz, ani
deszcz ze śniegiem, ani śnieg nie powstrzymały jej nigdy przed dostarczeniem pizzy. Rzecz
jasna nie ma co wierzyć w bzdury o niesamowitych ludziach czy nawiedzanych przez duchy
domach, ale może powinna położyć pudełko w progu, zadzwonić i wiać ile sił w nogach.
Wzięła kota pod pachę, przesuwając się bliżej pnia dębu. Nic nie wskazywało na to, aby w
zasięgu jej nogi znajdowały się jakieś gałęzie.
— Nie martw się, kocie — mruknęła. — Jeśli tylko...
Gdy medytowała nad kolejnym ruchem, zapaliło się światło w hallu na drugim krańcu
domu, a następnie rozbłysło okno bezpośrednio przed nią. Sypialnia. Sypialnia Quasimoda. A
ona siedzi na drzewie i wpatruje się w najbardziej atrakcyjnego mężczyznę, jakiego
kiedykolwiek widziała: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szeroki w barach, wąski w
biodrach, o folujących, niemal czarnych włosach wijących się na karku, które opadają na
wykładany kołnierz białej koszuli. Zdecydowanie nie przypominał Quasimoda.
Cisnął książkę na łóżko i odpiął górny guzik koszuli. Potem następny. I następny. Berry
mimowolnie przechyliła się w stronę okna. Gdyby mężczyzna okazał się gangsterem, czułaby
się zobowiązana przekazać FBI szczegółowy opis. Powinna zatem wnikliwie obserwować, aby
zorientować się, czy ma ukrytą broń oraz ułatwiające identyfikację blizny. Mężczyzna zdjął
koszulę i powiesił na krześle. Berry na ułamek sekundy zamknęła oczy, przełykając ślinę. Z
całą pewnością nie był garbusem. Miał natomiast dużo muskułów wszędzie tam, gdzie
powinien je mieć, oraz płaski brzuch porośnięty jedwabistymi czarnymi włosami okalającymi
pępek, schodzącymi ku jego... Chryste Panie! On rozpinał spodnie.
Berry poczuła, że płoną jej policzki.
— Muszę zejść... — szepnęła kotu. — Muszę się stąd wydostać.
3
Desperacko zaczęła szukać wzrokiem oparcia dla stóp, żeby zająć czymś oczy i nie
patrzeć w okno. Kobiety zajmujące się dostarczaniem pizzy, nic powinny myśleć o podobnych
sprawach. Zaglądanie do okien męskiej sypialni zaliczało się dorzeczy zdecydowanie
niewłaściwych. Było niegrzeczne, niemoralne i mogło pociągnąć za sobą całą furę kłopotów.
Berry doszła do wniosku, że w tym mężczyźnie tkwi coś, co wróży kłopoty. Być może miała
namyśli ów przedziwny niepokój, który wzbudzał w ciele kobiety... w jej ciele. Od bardzo
dawna nie odczuwała podobnego niepokoju. Codzienna czternastogodzinna praca przy
wyrabianiu pizzy nie pozostawiała zbyt wiele czasu ani energii na romans. Ostatnio Berry
była przekonana, że jej hormony pozostają w stanie przedwczesnego spoczynku; ale w tym
mężczyźnie było coś, co je budziło z uśpienia. Poruszał się płynnie niczym atleta i, poza
uznaniem dla jego muskułów, wywoływał jeszcze inne emocje. Wyraz ust mężczyzny
świadczyło poczuciu humoru, a w głębi ciemnych oczu kryła się przekora zmieszana z
władczością.
Berry instynktownie wyczuwała w tym człowieku — ubranym, czy nie — zagrożenie dla
swego zdrowia umysłowego i równowagi hormonalnej. Umierała niemal z ochoty, by jeszcze
raz go podejrzeć. Zanim zdążyła się zorientować, już pożerała mężczyznę szeroko rozwartymi
niebieskimi oczami. Stał rozebrany w samych niebieskich slipkach. Wsunął kciuki pod
gumkę, szarpnął w dół i...
— Chryste Panie! — Berry zachłysnęła się, zakrywając twarz rękami. Serce skoczyło jej
do gardła, gdy poczuła, że traci równowagę i leci. Nogą zaczepiła o dolny konar, który trzasnął
pod jej ciężarem. Jak szalona starała się złapać w locie kolejne gałęzie, wreszcie BĘC!
trzepnęła na płask o ziemię, aż zaparło jej dech. Leżała nieruchomo, przed oczami wirowały
jej drobne czarne plamki, a w uszach huczał ocean.
W parę sekund później — a może upłynęły godziny? — Berry zamrugała gwałtownie; nad
nią pochylała się zwalista sylwetka mężczyzny.
—Czy ja umarłam?
—Jeszcze nie.
— Czuję się, jakbym umarła. Chyba krwawię. Całe plecy mam lepkie i ciepłe. Sięgnął
ręką pod jej łopatki, po czym przyjrzał się palcom.
— Nie widzę tu żadnej krwi, tylko sos z pizzy, który wycieka ze zgniecionego pudełka.
Rozwaliłaś tę biedną pizzę w drobny mak. — Wyciągnął spod niej pudełko. — To dla mnie?
Berry przytaknęła. Wyraźnie jej ulżyło, kiedy zobaczyła, że on ma na sobie dżinsy i
bawełnianą koszulkę z kapturem. Usiadła z wysiłkiem i skrupulatnie zaczęła sprawdzać, czy
nie połamała sobie kości.
— Co się stało? Usłyszałem, jak coś trzasnęło w pobliżu, po czym znalazłem cię leżącą
na mojej pizzy. Dobrze się czujesz?
Wyciągał z jej zmierzwionych włosów kawałki kory. Gdy spojrzał na połamane, walające
się wokół gałęzie, w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Przeniósł wzrok na drzewo,
zerknął w górę i zatrzymał spojrzenie na dużym konarze, dokładnie naprzeciwko okna swojej
sypialni. Na jego twarzy odmalował się wyraz niedowierzania.
— To chyba żarty! Przecież nie jesteś aż tak przyparta do muru, żebyś musiała
podglądać nagiego mężczyznę?
Berry zarumieniła się po korzonki włosów.
—W ogóle nie jestem przyparta do muru. Widziałam wielu nagich mężczyzn.
Uniósł brwi.
—Wielu?
Berry wstała z ziemi i zaczęła otrzepywać dżinsy.
4
— No, być może nie aż tak wielu. Paru. W istocie niewielu. — Sfrustrowana do głębi,
pokazała w górę ręką.
— Do diabła, jestem zajęta. Nie mam czasu szwendać się i podglądać gołych facetów.
Muszę prowadzić pizzerię. Muszę się opiekować staruszkami. A w ogóle wszystko źle
zrozumiałeś. Ratowałam kota.
Oboje spojrzeli w górę, na drzewo. Nie było żadnego kota.
Berry wskazała palcem.
—Tam na górze siedział kot!
—Aha.
Ten typ jej nie wierzył. Berry zadarła nos i obdarzyła go miażdżącym spojrzeniem. Do
diabła z tobą, mówiło owo spojrzenie, nie dbam, co sobie pomyślisz. Podniosła pudełko z
pizzą i wsunęła mu w ręce.
— Proszę, pizza. Należy się dwanaście dziewięćdziesiąt pięć.
Otworzył szeroko usta.
Berry zarumieniła się ponownie. Być może cena była istotnie zbyt wygórowana jak na
rozgniecioną pizzę.
— No dobrze — poprawiła się. — Nic nie kosztuje.
Zdegustowany mężczyzna przyglądał się swoim palcom unurzanym w sosie pomidorowym
spływającym po bokach pudełka.
— Obrzydliwość.
Berry zawahała się. Usta nieznajomego były nader intrygujące. Miały uniesione kąciki, a
zaliczały się chyba do największych ust, jakie w życiu widziała.
—Zamierzasz mnie pocałować?
—Oczywiście, że nie — odparła pospiesznie.
Wokół bystrych oczu pojawiły się drobne zmarszczki świadczące o skłonności do
śmiechu.
—Wgapiałaś się w moje usta.
—Są kapitalne.
Zachichotał miękko. Z narastającą irytacją Berry obserwowała, jak ogarnia spojrzeniem
jej potargane włosy i duże chabrowe oczy. Następnie dokonał skrupulatnych oględzin
czerwonej kamizelki, koszuli w szkocką kratę i spranych dżinsów.
—Jesteś właścicielką tego poobijanego jeepa?
—Wcale nie poobijanego, jest prawie jak nowy.
Niczym na zawołanie przy krawężniku coś raptem brzdęknęło, a jeep wolniutko potoczył
się wstecz, w dół Ellenburg Drive. Na kilka sekund zastygli, wrośnięci w ziemię.
—Mój jeep! — wrzasnęła wreszcie Berry, rzucając się na przełaj przez trawnik, w ślad za
uciekającym wehikułem. Jeep nabrał szybkości na zakręcie wiodącego w dół zbocza,
przeskoczył krawężnik, zakolebał się wesoło na trawiastej przestrzeni i skierował ku
prześwitowi między dwiema wielkimi brzozami. Berry, biegnąc obok auta, dosięgała już
klamki drzwiczek i niemal czuła pod palcami chłód metalu, gdy naraz ktoś złapał ją od tyłu i
przewrócił na ziemię. Podnosząc głowę, dostrzegła jeszcze, jak jeep prześlizguje się pomiędzy
brzozami i katapultuje z sześciometrowej skały.
—Złaź! — wysapała, wijąc się pod ciężarem napastnika. — Ważysz chyba ze sto
kilogramów!
—Osiemdziesiąt trzy, w tym ani grama tłuszczu, same mięśnie.
O istnieniu jednego z tych wspaniałych mięśni Berry wiedziała aż nazbyt dobrze. Chociaż
waliło jej w skroniach, wyraźnie czuła na sobie ciężar jego ciała. Leżeli suwak w suwak.
Kolano mężczyzny przyjemnie drażniło wewnętrzną stronę jej uda. Wspierał się na łokciach w
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]