[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA PŁONĄCEGO URWISKA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: IWONA ŻÓŁTOWSKA
Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka
Witam miłośników tajemnic!
Trzech Detektywów spotkałem niedawno; od pierwszej chwili bardzo polubiłem tych chłopców. Z radością przedstawiam ich czytelnikom, którzy dotychczas nie znali moich przyjaciół.
Jupiter Jones — Pierwszy Detektyw kierujący całą grupą — to odważny chłopak obdarzony doskonałą pamięcią; ma dar wydobywania na jaw prawdy, choćby sprawa była wyjątkowo zawikłana. Koledzy zawsze mogą liczyć na silnego i mocno zbudowanego Pete’a Crenshawa zwanego Drugim Detektywem, który niekiedy bywa poważnie zaniepokojony ryzykownymi pomysłami Jupitera. Odpowiedzialny za dokumentację i analizy Bob Andrews najchętniej głowi się nad ważnymi problemami w ciszy i spokoju. Wszyscy trzej mieszkają w niewielkim nadmorskim miasteczku Rocky Beach, w słonecznej Kalifornii.
Na kartach tej powieści spotkacie milionera, który wybudował sobie prawdziwą twierdzę i dobrowolnie odciął się od świata; poznacie również jego żonę, oczekującą spotkania z przyjaznymi Ziemianom przybyszami z kosmosu. Dziwna sytuacja? Owszem. Trójka detektywów miała okazję się przekonać, że spotkanie z kosmitą może być niebezpieczne.
Mam nadzieję, że udało mi się was zaciekawić. Przed wami rozdział pierwszy i początek wielkiej przygody.
Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Stary awanturnik
— Dotknij pan tego auta choćby jednym palcem, a przysięgam, że wygarbuję komuś skórę jak się patrzy — wrzeszczał Charles Barron.
Jupiter Jones stał na podjeździe wiodącym do składu złomu i staroci należącym do jego krewnych i pilnie obserwował niezwykłe zajście. Zastanawiał się, czy Barron mówi serio.
Postawny mężczyzna nie rzucał słów na wiatr. Wystarczył rzut oka, by spostrzec, że dyszy wściekłością. Poczerwieniał na twarzy okolonej siwą czupryną. Zacisnął pięści i patrzył spode łba na Hansa, jednego z dwu przybyłych z Bawarii braci, którzy pracowali w składzie Jonesów.
Hans był tak zbity z tropu, że aż pobladł. Przed chwilą uprzejmie zwrócił uwagę panu Barronowi, że jego mercedes blokuje wejście do pomieszczeń biurowych, i zaoferował się z przestawieniem auta w inne miejsce.
— Wkrótce nadjedzie spora ciężarówka wypełniona po brzegi stolarką — próbował spokojnie wyjaśnić, w czym rzecz. — Kierowca nie zdoła ominąć pańskiego samochodu. Gdybym zaparkował go w innym miejscu...
— Moje auto pozostanie tu, gdzie je postawiłem! — ryknął Barron. — Niedobrze mi się robi na widok idiotów, którzy próbują mi dyktować, co mam robić ze swoją własnością! Zaparkowałem auto, jak trzeba! Czy wy tu nie potraficie zadbać o klienta?
Tytus Jones, wuj Jupitera, wyłonił się niespodziewanie zza stosu rupieci.
— Panie Barron — oznajmił z naciskiem — wiemy, jak należy traktować klientów, ale to nie znaczy, że wolno panu bezkarnie pomiatać moimi pracownikami. Skoro pan sobie nie życzy, by Hans przestawił samochód, proszę to zrobić samemu. Radzę się pospieszyć, bo niezależnie od pańskiego widzimisię ciężarówka wjedzie na teren składu!
Barron otworzył usta, jakby miał zamiar dalej wrzeszczeć, lecz nim zdążył się odezwać, podeszła do niego smukła szatynka w średnim wieku. Ujęła złośnika za ramię i spojrzała na niego prosząco.
— Charles, przestaw ten samochód — powiedziała. — Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl, że mógłby zostać uszkodzony.
— Nie ma obawy, już ja do tego nie dopuszczę — mruknął Barron. Wsiadł do mercedesa i uruchomił silnik. Po chwili zaparkował na pustym placyku obok biura. Większa z dwu ciężarówek używanych w składzie złomu i staroci, wyładowana po brzegi drewnianymi rupieciami, minęła powoli bramę.
Szatynka uśmiechnęła się do Hansa.
— Mój mąż nie chciał pana urazić — oznajmiła. — To człowiek ogromnie impulsywny i...
— Jestem dobrym kierowcą — przerwał rozżalony Hans. — Od dawna pracuję dla pana Jonesa. Nie miałem żadnego wypadku — odwrócił się na pięcie i odszedł.
— O mój Boże! — westchnęła pani Barron. Z niepokojem popatrzyła na Tytusa Jonesa, potem na Jupitera, a w końcu na Matyldę Jones, która przed chwilą wyszła z biura.
— Co się dzieje z naszym Hansem? — wypytywała zaniepokojona pani Jones. — Wygląda jak chmura gradowa.
— Obawiam się, proszę pani, że mój mąż obszedł się z nim dość grubiańsko — odparła smutno szatynka. — Charles bywa drażliwy, a dziś ma zły dzień. Podczas śniadania kelnerka oblała go kawą. Charles jest szczególnie wytrącony z równowagi, gdy ma do czynienia z osobami, które nie przykładają się do pracy. To najgorsza plaga naszych czasów. Bywają dni, kiedy z niecierpliwością wypatruję przybycia naszych opiekunów.
— Proszę? — rzucił niepewnie wuj Tytus.
— Mam na myśli kosmitów, którzy przybędą po nas z planety Omega — odparła pani Barron. Tytus Jones nadal nie rozumiał, o co chodzi, ale Jupiter skinął głową, jakby wszystko się nagle wyjaśniło.
— Pisze o tym autor nazwiskiem Contreras w książce “Oni są wśród nas”. Podobno kosmici mają zabrać ludzi do siebie — wyjaśnił Jupiter. — Autor opisuje odwiedziny mieszkańców planety Omega, którzy nieustannie nas obserwują. Gdyby na Ziemi doszło do kataklizmu, uratują grupę Ziemian. Dzięki temu ludzkość przetrwa i odbuduje swoją cywilizację.
— A zatem wiesz, młody człowieku, że czeka nas spotkanie z kosmitami! — zawołała pani Barron. — To cudownie!
— Bzdu... — zaczął wuj Tytus, ale ciotka Matylda wpadła mu w słowo i powiedziała z ożywieniem:
— Jupiter jest bardzo oczytany. Czasami zaskakuje nas swoją erudycją.
Ciotka Matylda wzięła panią Barron pod rękę i pociągnęła w głąb składowiska. Z ożywieniem zachwalała używane krzesła kuchenne. W tej samej chwili przybiegli dwaj zdyszani przyjaciele Jupe’a — Pete Crenshaw i Bob Andrews.
— Cześć, Pete — rzucił wuj Tytus. — Co słychać, Bob? Dobrze, że jesteście, chłopaki. Pani Jones ma dla was robotę. Powie wam, o co chodzi, gdy skończy rozmawiać z klientami.
Nie czekając na odpowiedź, oddalił się w towarzystwie pana Barrona, który właśnie zamknął samochód. Mężczyzna robił wrażenie poirytowanego nie tyle zachowaniem Hansa, co uciążliwościami życia na tym padole.
— Ominęła was niezła zabawa — stwierdził Jupiter. — Mam nadzieję, że coś się jeszcze wydarzy.
— O czym ty mówisz?
— Trafił nam się chimeryczny klient. Na jego usprawiedliwienie można powiedzieć, że gdy nie wydziera się na ludzi, kupuje mnóstwo niezwykłych przedmiotów. — Jupe wskazał ręką awanturnika buszującego wśród staroci w głębi składowiska.
Państwo Jones prezentowali mu właśnie staromodną maszynę do szycia, która wciąż była na chodzie. Chłopcy obserwowali wuja Tytusa, który podniósł ciężki antyk i postawił obok innych rzeczy kupionych tego dnia przez kapryśnego nabywcę. Były tam dwa piecyki opalane drewnem, maselnica z uszkodzonym trzonkiem, stare krosna oraz gramofon na korbkę.
— Prawdziwa rupieciarnia! — mruknął Pete. — Po co im te starocie? Przerobią je na kompost?
— Może to kolekcjonerzy? — zastanawiał się Bob.
— Nie sądzę — odparł Jupe — chociaż niektóre z tych rzeczy mogą spokojnie uchodzić za antyki. Wydaje mi się, że Barronowie chcą na co dzień używać zakupionych przedmiotów. Ten facet dopytywał się, czy wszystko jest na chodzie. Maselnica ma wprawdzie złamany trzonek, ale można ją szybko naprawić. Piecyki są w bardzo dobrym stanie. Pan Barron zaglądał do środka i sprawdzał, czy ruszt jest cały. Kupił również wszystkie rury do piecyków, które mieliśmy na składzie.
— Idę o zakład, że ciotka Matylda jest w siódmym niebie — oznajmił Pete. — Nareszcie pozbyła się mnóstwa rupieci, na które nie spodziewała się znaleźć nabywców. Przy odrobinie szczęścia zyska dwoje stałych klientów.
— Ciotka jest bardzo zadowolona, ale wuj Tytus ma kwaśną minę — stwierdził Jupe. — Nie znosi pana Barrona. To gbur i złośnik. Przyjechał tu o ósmej rano, zastał bramę zamkniętą i natychmiast zaczął się awanturować. Wrzeszczał, że wstaje o świcie, a tymczasem inni zamiast pracować wylegują się do południa.
— Miał czelność powiedzieć coś takiego o ósmej rano? — zapytał z niedowierzaniem Bob.
Jupe skinął głową.
— Owszem. Pani Barron robi całkiem miłe wrażenie, ale jej mąż nieustannie podejrzewa, że zostanie oszukany, albo wyrzeka na cudzą niekompetencję.
— Nazwisko Barron nie jest mi obce — mruknął zamyślony Bob. — Przed kilkoma tygodniami czytałem interesujący artykuł w “Los Angeles Times”. Nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z podobieństwem nazwisk, ale prawdopodobnie ten wasz klient jest milionerem i właścicielem rancza położonego na północ od miasteczka. Chce tam produkować żywność na własne potrzeby. Zamierza osiągnąć całkowitą samowystarczalność.
— Teraz rozumiem, po co mu stara maselnica — wtrącił Pete. — Postanowił sam wyrabiać masło, a poza tym... Uwaga, Jupe, Barron zbliża się do Kwatery Głównej!
Tak było w istocie! Charles buszował w głębi składowiska. Odrzucał stare deski zagradzające dostęp do zardzewiałego krzesła ogrodowego. Stał w pobliżu wzniesionej z najrozmaitszych rupieci barykady, która maskowała starą przyczepę kempingową. Mieściła się w niej Kwatera Główna założonej przez chłopców agencji detektywistycznej.
— Muszę go odciągnąć — rzucił Jupe, który wolał, by ciotka Matylda zapomniała raz na zawsze o istnieniu przyczepy. Wprawdzie po rozmowie z wujem Tytusem wspaniałomyślnie uznała, że chłopcy mogą tam przesiadywać w wolnych chwilach, ale nie miała pojęcia, że Trzej Detektywi bez porozumienia z nią założyli w przyczepie telefon, a poza tym urządzili małe lecz wydajne laboratorium oraz ciemnię fotograficzną. Wuj i ciotka Jupitera wiedzieli, że ich młodzi pomocnicy bawią się w detektywów, a nawet mają na tym polu spore osiągnięcia, ale nie zdawali sobie sprawy, jak poważnie trójka przyjaciół traktuje swoje hobby i na jakie niebezpieczeństwa czasami się naraża. Matylda Jones natychmiast położyłaby kres szalonym eskapadom. Była święcie przekonana, że dzieciaki trzeba mieć na oku i wynajdywać im bezpieczne zajęcia, takie jak naprawa staroci, które po remoncie mogą być sprzedane z zyskiem.
Jupiter zostawił przyjaciół na podjeździe i ruszył w głąb składowiska. Pan Barron popatrzył spode łba na intruza, ale Jupe udawał, że tego nie zauważa.
— Widzę, że jest pan miłośnikiem antyków — zagadnął. — Koło warsztatu wypatrzyłem metalową wannę na nóżkach przypominających lwie łapy i furgon, który wygląda na zeszłowieczny, ale jest całkiem nowy. Zamówiono go podczas kręcenia jakiegoś westernu. Prezentuje się doskonale.
— Nie potrzebuję wanny, ale fura może się przydać — stwierdził Barron.
— Całkiem o tym zapomniałem — dodał wuj Tytus. — Dzięki, Jupe. Masz głowę na karku.
Udało się chłopcu odciągnąć Barrona i jego żonę od Kwatery Głównej. Wkrótce powrócił do kolegów.
Gdy ciotka Matylda odprowadzała klientów do bramy, trójka detektywów stała jeszcze koło biura. Barronowie nie zdecydowali się na kupno furgonu. Wuj Tytus czekał na nich u wejścia, by dokończyć transakcję i omówić sposób dostarczenia zakupionych towarów.
— Nasze ranczo leży w odległości piętnastu kilometrów na północ od San Luis Obispo. Trzeba skręcić z autostrady w boczną drogę i jechać nią około sześciu kilometrów — oznajmił klient. — Mógłbym przysłać po rzeczy ciężarówkę, ale wolałbym tego nie robić. Moi ludzie i tak mają pełne ręce roboty. Gdyby się pan mógł podjąć dostarczenia piecyków i pozostałych sprzętów, gotów jestem zapłacić dodatkowo. — Zamilkł na chwilę, rzucił właścicielowi składu podejrzliwe spojrzenie i dodał ostrzegawczym tonem: — Ale przepłacać nie będę.
— Z pewnością nie zażądam więcej, niż warta jest usługa — odparł z naciskiem wuj Tytus. — Problem w tym, że bardzo rzadko dostarczamy zakupione towary klientom mieszkającym tak daleko jak pan.
Barrona zaczęła ogarniać irytacja.
— Chwileczkę, wujku — wtrącił Jupe. Bystre oczy w okrągłej twarzy wyglądały całkiem niewinnie pod strzechą ciemnych włosów. — Planowałeś mały rekonesans w przeznaczonym do rozbiórki osiedlu na północy, koło San Jose. Wiele przedmiotów stamtąd może się jeszcze nadawać do użytku. Po drodze podrzucimy panu Barronowi jego sprzęty. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu, a całe przedsięwzięcie wcale nie będzie kosztowne.
— Niesamowite! — wykrzyknął Barron. — Oto chłopak, który potrafi ruszyć głową! Chyba zacznę wierzyć w cuda.
— Mamy bardzo inteligentną młodzież — stwierdził chłodno wuj Tytus. — Pomysł jest niezły. Rzeczywiście ktoś powinien rzucić okiem na stare osiedle w San Jose. Problem w tym, że taka wyprawa potrwa ze dwa dni. Przez następny tydzień albo i dłużej nie mogę zostawić interesu.
— Chętnie cię wyręczymy — oznajmił skwapliwie Jupe. — Obiecałeś, że pozwolisz nam wkrótce samodzielnie dokonać zakupu staroci. Właśnie nadarza się okazja, żebyśmy pokazali, co potrafimy. — Jupe wymownym gestem wskazał kolegów i zapytał: — Jak wam się podoba taki pomysł? Macie ochotę na małą wycieczkę?
— Jasne — odparł Pete — o ile moi rodzice się zgodzą.
Bob tylko skinął głową.
— A więc postanowione! — stwierdził pospiesznie Jupe. — Hans lub Konrad poprowadzi ciężarówkę. Po drodze wpadniemy na ranczo pana Barrona i podrzucimy mu zakupione sprzęty.
Jupe odszedł, nim Charles Barron lub wujek Tytus zdążyli zaproponować inne rozwiązanie.
— Co ty knujesz? — zapytał Pete, gdy chłopcy odeszli na bezpieczną odległość i nikt z dorosłych nie mógł ich słyszeć. Usiedli w warsztacie, który Jupe urządził pod gołym niebem. — Na ranczo z pewnością będziemy musieli rozładować ciężarówkę. To straszna harówka. Od kiedy stałeś się takim pracusiem?
Jupe oparł łokcie na stole i uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Po pierwsze: wuj Tytus rzeczywiście obiecał nam wyprawę po starocie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie.
— Owszem, na przykład dziwaczne straszydło — wtrącił Bob, wspominając podróż, która ostatnio nie doszła do skutku, bo na polu kukurydzy pojawiła się tajemnicza i złowroga postać. Była to jedna z najbardziej przerażających zagadek wyjaśnionych przez Trzech Detektywów.
— Po drugie, uważam, że powinniśmy zniknąć stąd na kilka dni.
— Dlaczego? — dopytywał się zdziwiony Pete.
— Ciotka Matylda szykuje nam okropną robotę. Chce, żebyśmy oczyścili z rdzy i pomalowali kupione niedawno wyposażenie placu zabaw. To bezsensowna harówka. Korozja całkiem zżarła metalowe pręty. Próbowałem wytłumaczyć to ciotce, ale mi nie uwierzyła. Jest przekonana, że usiłuję wymigać się od ciężkiej pracy.
— Chyba ma rację — wpadł mu w słowo Bob.
— Nie przeczę — odparł samokrytycznie Jupe. — Tak czy inaczej, jeśli wyjedziemy, Hans lub Konrad weźmie się do tej roboty. Wkrótce ciotka Matylda sama zrozumie, że gra nie jest warta świeczki, a wtedy odda całe to żelastwo na złom.
— Jest również trzeci powód, dla którego chciałbym pojechać na północ — dodał Jupe po chwili namysłu. — Barronowie to dziwaczna para. Chciałbym zobaczyć ich posiadłość i przekonać się, czy naprawdę mogą być całkiem samowystarczalni. Warto by sprawdzić, czy kupują jedynie starocie, czy też posługują się oprócz tego nowoczesnymi urządzeniami. Dlaczego Barron tak łatwo wpada w złość? Czy pani Barron rzeczywiście czeka na bliskie spotkanie z kosmitami?
— O czym ty mówisz? — zdziwił się Pete.
— Podobno w odległej galaktyce na planecie Omega istnieje cywilizacja potężnych istot. Gdy Ziemi zagrozi straszliwy kataklizm, przybędą na ratunek i ocalą pewną grupę ludzi.
— Kpisz sobie ze mnie?
— Skądże — odparł pogodnie Jupe. Oczy mu zalśniły. — Kto wie? Może wielka katastrofa nastąpi w czasie naszego pobytu na farmie Barronów i przypadkiem znajdziemy się w kosmicznym wehikule tajemniczych wybawców ludzkości? Podróż do odległych galaktyk to nie lada wyprawa!
ROZDZIAŁ 2
Twierdza
Następnego dnia koło południa Konrad, brat Hansa, usiadł za kierownicą większej z dwu ciężarówek należących do Jonesów, na którą załadowano sprzęty zakupione przez Barrona. Jupiter, Pete i Bob usadowili się wśród staroci.
— Odnalazłeś gazetę z artykułem o Barronie? — zwrócił się do Boba szef młodych detektywów, gdy ruszyli autostradą nad brzegiem oceanu.
Chłopiec skinął głową i wyciągnął z kieszeni kilka złożonych we czworo kartek papieru.
— Opublikowano go przed czterema tygodniami w dodatku finansowym do “Los Angeles Times” — odparł archiwista agencji detektywistycznej. — Poszedłem do biblioteki i zrobiłem kopię. — Chłopiec rozwinął arkusze i oznajmił: — Pełne imię i nazwisko tego faceta brzmi: Charles Emerson Barron. Ma forsy jak lodu. Jego ojciec był właścicielem firmy Barron International, która produkowała traktory i maszyny rolnicze. Można powiedzieć, że praktycznie miał na własność leżące koło Milwaukee miasto Barronsgate. Tam właśnie przyszedł na świat Charles. Niemal wszyscy mieszkańcy pracowali w istniejącej od wielu lat fabryce traktorów, a Barronowie trzymali ich w garści i robili z nimi, co chcieli.
Charles odziedziczył Barron International, gdy miał dwadzieścia trzy lata. Przez jakiś czas znakomicie sobie radził, ale potem robotnicy zaczęli strajkować. Domagali się krótszego dnia pracy i wyższych pensji. Pan Barron musiał ustąpić. Był tak wściekły, że sprzedał fabrykę traktorów i kupił zakłady produkujące opony. Po pewnym czasie władze stanowe nałożyły na niego wielkie kary z powodu zatruwania środowiska. Sprzedał przedsiębiorstwo i zainwestował w przemysł fotograficzny. Tym razem podpadł rządowi federalnemu, bo przyjmując nowych pracowników kierował się rozmaitymi uprzedzeniami. Niezależnie od tego, czy był właścicielem gazet, stacji radiowych czy banków, ciągle miał problemy z administracją stanową, rządem, związkami zawodowymi i wymiarem sprawiedliwości. W końcu sprzedał wszystkie przedsiębiorstwa i przeniósł się na ranczo położone w dolinie na północ od San Luis Obispo. Mieszka w domu, w którym się urodził...
— Mówiłeś, że pochodzi z okolic Milwaukee — wtrącił Pete.
— Owszem. Ale kazał przenieść rodzinny dom do Kalifornii. Dla bogacza nie ma rzeczy niemożliwych, a pan Barron ma forsy jak lodu. Zawsze potrafił korzystnie sprzedać swoje przedsiębiorstwa. Z powodu bezprzykładnej chciwości i sprytu nazywano go krwiopijcą.
— To zrozumiałe — dodał Jupiter. — Postępował tak samo jak twórcy wilczego kapitalizmu w dziewiętnastym wieku. Czy przychodzi ci do głowy lepsze przezwisko?
— Tak. Można go nazwać największym ponurakiem wszech czasów — odparł Bob. — Ciągle peroruje, że próżniacy opanują wkrótce cały świat, ludzie będą unikać wszelkiego wysiłku, a pieniądz straci wartość. Zachowa ją tylko ziemia i złoto. Dlatego postanowił kupić ranczo Valverde. Twierdzi, że spędzi tam resztę życia zajmując się rolnictwem i eksperymentując z nowymi uprawami.
Bob złożył kartki i schował je do kieszeni. Przez jakiś czas chłopcy milczeli. Ciężarówka pędziła autostradą, mijając pola oraz niewielkie miasteczka. Na horyzoncie pojawiły się wzgórza porośnięte zrudziałą od słońca trawą.
Dochodziła trzecia, gdy Konrad skręcił z nadmorskiej autostrady w boczną dwupasmową drogę biegnącą po wschodnim zboczu stromego wzniesienia. Wkrótce opadła w niezbyt szeroką dolinę. Wokół było zupełnie pusto: ani domów, ani samochodów.
— Co za zmiana! Przed chwilą jechaliśmy przez cywilizowany kraj, a teraz jesteśmy w dzikiej okolicy — zauważył Pete.
— To naprawdę istne pustkowie — przytaknął Jupe. — Przed wyjazdem z Rocky Beach zerknąłem na mapę. Najbliższe miasteczko to San Joaquin Valley.
Silnik wył, gdy ciężarówka wspinała się na kolejne wzgórza. Potem zjeżdżali po stromych zboczach krętymi serpentynami. Chłopcy ujrzeli z góry rozległą dolinę w kształcie misy leżącą u podnóża gór. Jej dno było zupełnie płaskie, a zewsząd otaczały ją urwiste zbocza. Droga biegła zakosami. Chłopcy mieli wrażenie, że kręcą się w kółko. Silnik kaszlał i rzęził, w końcu jednak zjechali w dolinę i ruszyli prosto przed siebie. Po prawej stronie krzewiły się dzikie zarośla, a po lewej widok zasłaniał wysoki drewniany płot, zza którego wystawały gałęzie oleandrów tworzących gęsty żywopłot. Przez szpary widzieli niekiedy skrawek uprawnego pola i dorodne rośliny posadzone w równych rzędach.
— To na pewno ranczo Valverde — oznajmił Bob.
Konrad przejechał ponad milę, nim zwolnił i skręcił w lewo. Ciężarówka minęła otwartą bramę. Droga wysypana żwirem wiodła w kierunku północnym, wśród pól i cytrusowych sadów.
Jupe wstał i oparł się o dach szoferki. Ujrzał eukaliptusowe zarośla, a w ich cieniu jakieś budki. Na prawo od drogi wznosił się stary piętrowy dom stojący frontem ku południowi. Po prawej stronie ujrzeli zwrócony w tym samym kierunku staromodny budynek o spadzistym dachu, który z wyglądu bardziej przypominał obszerną podmiejską rezydencję niż wiejski dom. Przyciągały oko misternie rzeźbione detale stolarki, a także smukłe kolumienki werandy biegnącej wzdłuż frontu i pozostałych ścian.
— To jest chyba dom rodzinny Barrona, przeniesiony z Milwaukee — stwierdził Bob.
Jupe przytaknął skinieniem głowy. Minęli oba budynki i wjechali między domki, przed którymi kręciły się ciemnookie, czarnowłose dzieci. Maluchy przerwały na chwilę zabawy, aby im pomachać. W pobliżu nie było widać ani jednej dorosłej osoby. Żwirowana aleja doprowadziła podróżnych do obszernego podwórka, gdzie ujrzeli kilku pracowników farmy. Pod ścianami szop i stodół równym rzędem stały traktory i ciężarówki. Gdy Konrad zahamował, w drzwiach jednego z budynków pojawił się rudowłosy mężczyzna o spalonej słońcem, ogorzałej twarzy. Trzymał w ręku plik dokumentów. Natychmiast podszedł do Konrada.
— Jesteście ze składu staroci i złomu Jonesa? — zapytał.
Jupe zeskoczył z ciężarówki.
— Nazywam się Jupiter Jones — oznajmił z powagą i ruchem dłoni wskazał kierowcę. — Oto Konrad Schmid oraz moi przyjaciele, Pete Crenshaw i Bob Andrews.
— Jestem Hank Detweiler — odpowiedział mężczyzna. — Zarządzam farmą pana Barrona.
— Doskonale się składa — odparł Konrad. — Proszę nam powiedzieć, gdzie możemy rozładować ciężarówkę.
— Nie musicie tego robić — stwierdził Detweiler. — Nasi ludzie się tym zajmą.
W tej samej chwili z szopy wyszło trzech mężczyzn, którzy wzięli się do zdejmowania z ciężarówki zakupionych sprzętów. Mieli czarne oczy i włosy — tak samo jak dzieci bawiące się przed chatami. Niekiedy mówili coś cicho po hiszpańsku. Hank Detweiler sprawdził w dokumentach, czy dostarczono wszystkie zakupione przedmioty. Miał wielkie, silne ręce o krótko obciętych kwadratowych paznokciach. Skóra na jego twarzy przybrała szkarłatny odcień, jakby spierzchła od wiatru i słońca. Na skroniach i w kącikach ust widać było drobne zmarszczki.
— Słucham — rzucił nagle mężczyzna, spoglądając badawczo na Jupitera. — Zamierzałeś mnie chyba o coś zapytać.
— Ciekaw jestem, jak się panu spodoba moje rozumowanie. Dedukcja i odkrywanie prawdy o ludziach na podstawie rozmaitych przesłanek to moje hobby — odparł z uśmiechem Pierwszy Detektyw, patrząc na skalne urwiska otaczające ranczo z trzech stron. Dolina wydawała się prawdziwą oazą spokoju i ciszy skąpaną w ciepłych promieniach popołudniowego słońca. — Ma pan ogorzałą od wiatru twarz, z czego wnoszę, że jest pan tu od niedawna. Do tej pory musiał pan spędzać dużo czasu w miejscach, gdzie porządnie wieje, a temperatura jest wysoka.
— Bardzo słusznie — przytaknął Detweiler. Oczy mu posmutniały. — Masz rację. Byłem zarządcą na ranczu niedaleko Austin w stanie Teksas. Pan Barron przybył tam niedawno i zaproponował mi pracę. Warunki były doskonałe, więc ją przyjąłem, ale bywa, że czuję się tu jak w klatce. Brak mi wielkich przestrzeni.
Detweiler położył trzymane w ręku kartki na masce auta zaparkowanego przed szopą.
— Przyjechaliście taki kawał drogi z Rocky Beach, żeby pomóc w rozładowaniu ciężarówki? — zapytał. — To bardzo uprzejmie z waszej strony, chłopcy. Nie wiem, czy będąc w waszym wieku podjąłbym się takiej roboty. Chcecie zwiedzić ranczo?
Jupiter energicznie pokiwał głową, a Detweiler uśmiechnął się szeroko.
— Świetnie — dodał. — Skoro nie macie nic innego do roboty, oprowadzę was po farmie. To bardzo ciekawe miejsce. Nie przypomina zwykłych gospodarstw rolnych.
Zarządca ruszył z chłopcami w stronę szopy, gdzie złożono sprzęty przywiezione ze składu Jonesa. Konrad i jego młodzi pomocnicy ujrzeli magazyn wypełniony aż po belki stropowe najrozmaitszymi przedmiotami. Były tam części zamienne do różnych maszyn, skórzane derki, bele tkanin i mnóstwo innych różności.
Obok magazynu stał mniejszy budynek, w którym mieścił się warsztat. Goście zostali przedstawieni Johnowi Alemanowi, młodemu mężczyźnie z zadartym nosem.
— John j...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]