pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I...

 

TWIERDZA BOYEN

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

 

 

Wiał silny wiatr niosący od strony jeziora Mamry charakterystyczny zapach wody i ryb. Dwóch oficerów niemieckich stało na brzegu z rękoma głęboko wciśniętymi w kieszenie płaszczy. Patrzyli w szarą toń, a rozmawiając nie wychylali twarzy spomiędzy postawionych kołnierzy.

- Znaleźli minę - powiedział jeden z nich.

- Ciekawe, kto nas widział? - zapytał drugi.

Obaj czuli to samo. Bali się, strach przed przesłuchaniami ściskał im serca. Wiedzieli, że ciężko im będzie wytłumaczyć, dlaczego trzymali bombę. Co gorsza, ktoś mógł już wykopać dokumenty “Walkirii”. W miejscu, gdzie je ukryli, skrzyni już nie było.

W oknie domu znajdującego się nad brzegiem Mamr na dwóch młodych oficerów patrzyli generał Eduard Wagner, główny kwatermistrz Sztabu Generalnego oraz generał Erich Fellgiebel, dowódca łączności Niemieckich Wojsk Lądowych.

- Jak myślisz, Herward i Kuhn przestraszyli się i zdradzą nas? - zapytał Wagner.

Zaciągnął się grubym cygarem. Wielki kłąb dymu wydobywający się z ust Wagnera przypominał Fellgieblowi nastrój sauny. To właśnie tam, w piwnicy tego domu spotykała się grupa oficerów chcących obalić Hitlera. Tam omawiali wszystkie plany i tam stwierdzili, że wykorzystają projekt operacji “Walkiria”, czyli akcji wojsk niemieckich na wypadek powstania w Niemczech. We wszystkich naradach uczestniczyli Herward i Kuhn. Wiedzieli wszystko i ich zdrada mogła mieć katastrofalne skutki dla przebiegu zamachu.

- Wiesz, jakie metody stosuje gestapo - odpowiedział Fellgiebel. - Obaj są dzielni, ukryli bomby i dokumenty, ale widocznie nie dość skutecznie. Ten fanatyk wykopał ładunek.

- Trzeba coś z nim zrobić - powiedział Wagner.

- Masz pomysł? - zapytał Fellgicbel.

- Mam... - mruknął Wagner, a w jego szarych oczach pojawiły się dziwne błyski.

 

Młody oficer w pośpiechu ukrywał metalową kopertę kurierską. Na szczęście cienki pakunek łatwo wszedł pomiędzy stare pruskie cegły. Już telefonował do swego kuzyna Nikolasa, adiutanta samego Hitlera. Powiedział mu o planach oficerów Wehrmachtu, którzy chcą zabić Fuhrera.

Czterech mężczyzn już od kilku godzin było w drodze. Minęli Giżycko i podążali na południe, do Orzysza. Pamiętali ostatnie słowa dowódcy.

- Powiem krótko. Razem skakaliśmy nad kanałem Alberta, na Kretę, na Leros - mówił kapitan Stern. - Teraz musicie mi zaufać. Macie pełne poparcie oficerów sztabowych. Choć to sprawa tych z wojsk lądowych, a nie Luftwaffe, to ten człowiek musi zniknąć bez śladu.

W Orzyszu czekano na nich. Z przypoligonowego magazynu wzięli motocykl i nie uzbrojony wóz pancerny “Puma”. Motocykl miał numery rejestracyjne żandarmerii, której patrole często jeździły po całych Mazurach. “Puma” została w Orzyszu jeszcze po tym, jak była prezentowana Hitlerowi. Przez kilka miesięcy była testowana na polach i w lasach w okolicach Orzysza. Stroje żandarmów i czołgistów mieli schowane w bagażniku samochodu. Przebrali się w nie w lesie przy jeziorze Stoczek. Zaraz potem szybko ruszyli w stronę Giżycka.

Po dwóch godzinach “Pumę” ukryli w lesie koło Sterławek Wielkich, a motocykl stanął we wsi.

 

Oficer siedział na tylnym siedzeniu. Nerwowo spoglądał na zegarek. Cały czas ponaglał kierowcę. Zapadał zmrok i droga była ledwo widoczna w świetle przyciemnionych reflektorów kubelwagena. Nagle minął ich motocykl z dwójką żandarmów. W koszu siedział żołnierz obsługujący karabin maszynowy i radiostację umieszczoną na tylnym siedzeniu motocykla. Kierowca machał lizakiem wskazując pobocze.

- Ciągle się czepiają - mruknął szofer.

Żandarm zwinął rękawiczki za skórzany pas, zdjął okulary motocyklowe i zsunął je na szyję. W mroku lekko błyskała blacha żandarma.

- Dokumenty proszę - powiedział tonem osoby nie znoszącej sprzeciwu.

Uważnie obejrzał wszystkie papiery, porównał zdjęcia z twarzami, szczególnie uważnie przyglądając się twarzy oficera na tylnym siedzeniu. Na widok dystynkcji oficerskich zasalutował. Zrobił to jednak jakby od niechcenia. Żołnierze frontowi nie przepadali za ludźmi z kontrwywiadu formacji SS.

- Niech pan przestanie świecić mi latarką po oczach, sierżancie - prawie krzyknął oficer. - Czy wysłał was jako eskortę mój kuzyn z Gierłoży?

Żandarm wykonał wieloznaczny ruch ręką i wsiadł na motocykl. Jego kolega zaczai coś mówić do mikrofonu. Motocykl ruszył w stronę Kętrzyna, a kubelwagen jechał tuż za nim. Tak przejechali przez las. Niepostrzeżenie za nimi zjawił się wóz pancerny “Puma”.

Żandarmi nagle przyśpieszyli, a “Puma” uderzyła w tył auta Belowa. Kierowca nie opanował samochodu, światła zatańczyły w mroku na drodze i pojazd stoczył się z szosy w stronę niewielkiego jeziorka. Siłą rozpędu wjechał do wody po sam dach.

Kierowca “Pumy” postawił na burcie pojazdu przenośny reflektor i zaświecił w wodę.

- Zrobiliśmy swoje - powiedział kierowca.

- Poczekaj chwilę, musimy mieć pewność - rzekł jego kolega schylając się po coś leżącego na podłodze.

Obaj nie wiedzieli, że ich ofiara zostawiła ostatnią wiadomość dla tych, którzy chcieliby dotrzeć do dokumentów spiskowców.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

WRESZCIE URLOP • PRZEKLEŃSTWO TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH • SAMOCHÓD I DWA SZKIELETY • TAJEMNICZY SZYFR • KIM BYŁ F. BELOW? • INTRYGUJĄCY GBUR • CO TO JEST “WALKIRIA” • WIZYTA U KOMANDOSÓW • MÓJ EKWIPUNEK • BITWA POD MŁAWĄ • POLSKA LINIA MAGINOTA • SKĄD TYLE WIEM O BUDOWIE BUNKRÓW? • PASAŻERKA BATURY • PIES Z POCIĄGU

 

 

Wreszcie dostałem upragniony urlop. Z Czesiem i Piotrkiem umówiliśmy się w Rynie, skąd mieliśmy wyruszyć na wspólne wielkie żeglowanie. Chcieliśmy kanałami przepłynąć do jeziora Jagodne, a potem na północ przez wody Niegocina do Giżycka i Węgorzewa. Chłopaków znałem jeszcze z czasów, gdy razem służyliśmy w “czerwonych beretach”. Co jakiś czas udawało nam się wyrwać na kilka dni na jeziora. Razem przeżyliśmy wiele przygód. Nie mogłem się już doczekać spotkania z nimi Zacząłem pakować swoje rzeczy do worka żeglarskiego, gdy zadzwonił telefon komórkowy.

- Jeszcze jesteś w Warszawie? - pytał pan Tomasz.

Czułem, że jeśli nie skłamię, to mogę się pożegnać z wypoczynkiem. Mój szef, wzorem innych dyrektorów, wyczuł wahanie podwładnego.

- Dobrze, że jeszcze nie wyjechałeś. Wpadnij do mnie. Obiecuję, że chodzi o drobnostkę - przekonywał.

- Będę za godzinę - odpowiedziałem zrezygnowany.

Zaparkowałem Rosynanta przed Ministerstwem Kultury i Sztuki. Na korytarzach panował typowy dla miesięcy urlopowych spokój. Sekretarka pana Tomasza, panna Monika, niecierpliwie spoglądała na zegarek nie mogąc doczekać się końca pracy i wyjścia na dwór, na gorące czerwcowe słońce. Bez specjalnego zapowiadania wprowadziła mnie do gabinetu szefa. Pan Tomasz tradycyjnie już siedział w stosie papierów i gazet. Rozmawiał przez telefon notując coś na skrawku papieru. Bez słowa pokazał mi, żebym usiadł w fotelu.

- Masz, Pawełku, przeczytaj sobie - podał mi wycinek z gazety.

“Niezwykłe odkrycie” - taki tytuł nosił tekst. Autor opisał akcję odkrycia i wydobycia z jeziorka w okolicach mazurskiej wsi Martiany niemieckiego samochodu osobowego kubelwagen. Eksploratorzy z Olsztyna jadąc do Giżycka zrobili zakład. Przegrany miał zanurzyć się w pierwszym napotkanym zbiorniku wodnym. Ten, który przegrał, musiał wejść do maleńkiego jeziorka za wsią Martiany, leżącego pomiędzy drogą Kętrzyn - Giżycko a torami kolejowymi. Śmiałek ubrany w strój płetwonurka zanurzył się w zielonkawą toń. Nagle jego stopy trafiły na coś twardego. Natychmiast cała ekipa zorganizowała akcję poszukiwawczą. To, co odkryli na dnie, ucieszyło ich i zarazem przestraszyło. Niemiecki samochód miał straszliwe pogięte nadwozie, zwłaszcza z tyłu i z prawego boku. W środku znajdowały się dwa szkielety, kierowcy i pasażera. Nurkowie przy pomocy wyciągarki samochodu stojącego na brzegu wyprowadzili auto z wody. Po chwili na miejscu znalazł się patrol policji. Jeden z policjantów po przyjrzeniu się szkieletom stwierdził, że w obu czaszkach są dziury po kulach. Od tego momentu sprawa stała się obiektem zainteresowania policji.

Znużyła mnie lektura utrzymanego w tonie sensacji artykułu.

- Mam się dowiedzieć, co stało się z samochodem? - spytałem, chcąc żeby pan Tomasz od razu powiedział, o co chodzi. - Pewnie odkrywcy remontują pojazd albo wywieźli go do Niemiec - dodałem.

- Przeczytaj ostatni akapit - rzucił pan Tomasz, też znudzony przedłużającą się ciszą.

“Obok szkieletu pasażera znaleziono niemiecki pistolet. W czapkę znalezioną z tyłu pojazdu wszyto maleńką blaszkę z napisem: F. Below. Pod tylnym siedzeniem znajdowała się metalowa koperta kurierska z kawałkiem plastyku i wyrytym na nim: F.B. 1> B.L. Cóż oznacza ten szyfr? Czy to droga do tajemniczego skarbu? Kiedy i kto dokonał zamachu na tego kuriera?”. Tymi dramatycznymi pytaniami autor kończył swój artykuł. Pytająco spojrzałem na pana Tomasza.

- Co ci mówi nazwisko Below? - zapytał pan Tomasz.

Zacząłem szperać w zakamarkach pamięci.

- Nic - odpowiedziałem szczerze. Byłem zaintrygowany tym, że pan Tomasz w notatce prasowej znalazł coś interesującego.

- F. Below, prawdopodobnie niemiecki oficer, mógł być krewnym Nicolasa Belowa, adiutanta Hitlera do spraw lotnictwa - obwieścił mi. - Samochód jechał najprostszą drogą z Giżycka do kwatery Hitlera w Gierłoży - ciągnął dalej rozkładając mapę Mazur.

- Spójrz, Martiany to wieś, gdzie znajdowała się zachodnia rubież Giżyckiego Rejonu Umocnionego, czyli linii niemieckich bunkrów, które miały tworzyć w Prusach Wschodnich ogromną twierdzę. Tuż za nimi, na wschód, znajduje się las. W miejscowości Kwiedzina wjeżdża się na teren byłej kwatery od strony pobliskiego lotniska w Wilamowie - pan Tomasz mówił wodząc palcem po mapie.

- Sugeruje pan, że ktoś chciał zabić kuriera, zanim dojechałby do Gierłoży? - pytałem domyślając się intencji pana Tomasza.

- Dokładnie tak, pytanie tylko: dlaczego? - pan Tomasz spojrzał na mnie badając wzrokiem, czy już jestem zainteresowany sprawą.

- Trzeba sprawdzić w dokumentach niemieckiego ministerstwa obrony, kim był F. Below - zaproponowałem.

- Mam kilku znajomych w Niemczech, jeszcze z czasów, gdy wspólnie ścigaliśmy przemytników dzieł sztuki. Już ich poprosiłem, żeby się rozejrzeli - błyskawicznie powiedział pan Tomasz z szerokim uśmiechem na twarzy. Widział, że sprawa mnie wciągnęła. - Jak widzisz, mimo wieku działam szybko, a moi znajomi nie ustępują mi pola.

Pochylił się nad blatem biurka i zaczął grzebać w stosie papierów. Po chwili wyjął faks napisany po niemiecku.

- W archiwach Wehrmachtu znaleziono trzech F. Belowów. Fryderyk był sierżantem w 21. Dywizji Pancernej; zginął w Afryce w 1942 roku. Franz Below to szeregowiec jednej z dywizji broniących wybrzeża w Normandii; dostał się do amerykańskiej niewoli w pierwszym dniu inwazji aliantów 6 czerwca 1944 roku. Drugi Franz zaginął po pogromie 6 Armii von Paulusa pod Staliningradem - pan Tomasz czytał z. długiej rolki papieru.

- Kim u licha był F. Below? - pytałem zdumiony.

- Tym właśnie zajmiesz się, Pawełku, w wolnej chwili pomiędzy żeglowaniem i śpiewaniem szant - rzucił mi na pożegnanie pan Tomasz.

Gdy odjechałem już spod ministerstwa zadzwonił telefon. Oczywiście był to pan Tomasz.

- Wracaj, chyba już wiem, kim był F. Below - rzucił i rozłączył się.

Grzecznie wróciłem. Pan Tomasz nerwowo chodził po gabinecie.

- Ale ze mnie gapa. Że też nie zajrzałem do tej gazety... - prawie krzyczał machając jednym z niemieckich dzienników.

Na jednej ze stron kłuł w oczy tytuł: “Frank Below zginął za Hitlera?”. Niemiecki dziennikarz opisał historię odkrycia samochodu, ale dowiedział się też, kim był F. Below. Jego zdaniem, był to kuzyn Nicolasa, który pracował w służbie bezpieczeństwa. Kiedyś jego krewniak wspomniał o tym, że ma dostęp do dokumentów spiskowców i Nicolas zaprosił go do Gierłoży. Jak wiemy, Frank tam już nie dojechał. Być może to spotkanie zmieniłoby historię drugiej wojny światowej.

- Tutaj napisano jeszcze, że z wielkim zapałem zbierał dzieła sztuki - mruknął pan Tomasz. - Będę musiał sprawdzić w naszym archiwum i naszych wschodnich sąsiadów, czy nie ma tam notatek o tym “zbieraczu”.

Pan Tomasz miał na myśli tych żołnierzy niemieckich, którzy pełniąc nieokreślone funkcje związane ze sprawami policyjnymi na zapleczu frontu zajmowali się pospolitymi kradzieżami dzieł sztuki. Oni to pod pozorem przesłuchania zabierali z domu prawdziwych kolekcjonerów, torturowali ich i przejmowali drogocenne zbiory. Rozstaliśmy się wiedząc, że oto zapowiada się wielka przygoda przypominająca równanie z wieloma niewiadomymi. Pan Tomasz prosił jeszcze, żebym rano przed wyjazdem na Mazury zameldował się u niego.

Po moim wyjściu szef poprosił pannę Monikę, żeby go połączyła z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji. Udałem, że jeszcze czegoś szukam w mojej torbie. Po chwili usłyszałem zza niedomkniętych drzwi.

- Cześć, Roman. Mam prośbę, poszukuję kogoś o dość niecodziennych predyspozycjach...

W tym momencie pan Tomasz podszedł do drzwi swojego gabinetu i zamknął je jak trzeba.

 

Zamknąłem drzwi za Pawłem.

- Romek, słuchaj, potrzebuję specjalisty najwyższej klasy - powiedziałem.

- Dobra, mam kogoś takiego na oku. Bądź gotów do wyjazdu za pół godziny - odpowiedział mi kolega z MSWiA. - Przyjadę po ciebie moim wozem.

Rzeczywiście po pół godzinie pod Ministerstwo Kultury i Sztuki zajechała rządowa lancia.

- To musi być bardzo trudna sprawa, skoro zwracasz się o pomoc do mnie - na wstępie powiedział Roman.

- Na razie nic takiego się nie zapowiada, ale wolę dmuchać na zimne - odpowiedziałem. - Pamiętasz, kiedyś opowiadałem ci o poszukiwaniach pamiętnika niemieckiego zbrodniarza. Przyszło mi się wtedy zmierzyć z zachodnioeuropejskim agentem specjalnym, czymś w rodzaju Jamesa Bonda.

- Pamiętam, nawet nieźle go wtedy wykiwałeś - powiedział Roman.

- No właśnie, teraz sprawa jest nieco podobna i boję się, że podwładny może znaleźć się w solidnych tarapatach. Może potrzebować wsparcia kogoś gotowego do użycia siły.

- Zobaczymy, co się da zrobić.

Tymczasem limuzyna wyjechała z Warszawy. Po niecałej godzinie auto zajechało przed bramę. Po bokach widać było płoty z drutu kolczastego, pasy zaoranej ziemi i latarnie ustawione co dziesięć metrów. Ogrodzonego terenu strzegli żołnierze Nadwiślańskch Jednostek Wojskowych.

Samochód wtoczył się na niewielką polanę.

- Dalej pójdziemy pieszo - powiedział Roman.

Szliśmy przez las. Słychać było odgłosy strzałów. Nisko nad nami przeleciał helikopter “Sokół”. Nagle przed nami ukazał się dom jednorodzinny, taki, jakich wiele stoi pod miastami. Typowy szary klocek, tyle że bez szyb w oknach.

Właśnie do budowli skradała się grupa komandosów ubranych w mundury w kamuflażu miejskim. Na głowach mieli kevlarowe hełmy, a na piersiach nowoczesne, lekkie kamizelki. W dłoniach trzymali najróżniejsze typy broni. Pierwszy z żołnierzy wrzucił do środka budynku granat. Zaraz dwóch ludzi wskoczyło do środka, a za nimi reszta oddziału.

Górne piętro opanowali ludzie, którzy opuścili się z dachu na linach. Jeden z nich przywiązany na specjalnej uprzęży biegał po ścianie i sprawdzał wszystkie okna.

- Ci z góry desantowali się z helikoptera - wyjaśnił Roman.

- Jak się domyślam, to komandosi GROM-u - stwierdziłem.

- Tak, dwa dni temu wrócili z terenów byłej Jugosławii. Szczegółów ich misji nie mogę ci wyjawić. To było zlecenie od naszych amerykańskich sojuszników. Pewnie, jak znam życie, za rok w kinach obejrzymy film o ich operacji - parsknął na koniec Roman.

W tym czasie komandos, który biegał po ścianie został wezwany do środka. Wyszedł po minucie z tajemniczą walizką w ręku.

- To ładunek wybuchowy terrorystów - tłumaczył Roman. - Oczywiście błąd sapera zostanie “nagrodzony” jedynie eksplozją granatu z gazem łzawiącym. W rzeczywistości mogłoby być inaczej.

Saper dokładnie oglądał walizkę. Sprawdzał zamki, wszystkie nity i szwy. Potem pochylił się i odwrócił się tak, żeby cywile nie widzieli jego czynności. Po pięciu sekundach pokazał rozbrojony granat.

- Ten jest najlepszy - z dumą powiedział o saperze Roman. - Chodźmy na strzelnicę.

Siedzieliśmy z Romanem z kubkami kawy w rękach, gdy na strzelnicę przyszli komandosi. Saper niósł karabin snajperski.

- Patrz przez lunetę - powiedział Roman.

Z uwagą obserwowałem czynności snajpera. Ten zamaskował się kłębkami trawy i zaczął skradać się w stronę kwadratu o bokach długości prawie pół kilometra. W rogach stały stary autobus, wrak samolotu pasażerskiego, ściana z mnóstwem okien oraz kilka ścianek. Gdy snajper znalazł się w środku pola w kolejnych obiektach zaczęły pojawiać się ruchome tarcze przedstawiające uzbrojonych terrorystów lub zwykłych ludzi. Komandos miał ułamki sekund na określenie celu, wycelowanie i trafienie. Jego popis trwał kilkanaście minut.

- Nadzwyczajne - mruknąłem. - Trafił wszystkie ozbrojone sylwetki. Zero pudeł, żadnych trafień w zakładników.

- Chodź do nas! - Roman zawołał snajpera.

Komandos podszedł do nas. Roman dokonał prezentacji. Wyjaśniłem żołnierzowi szczegóły planowanej misji. Snajper obiecał, że da odpowiedź jeszcze tego samego dnia wieczorem.

- Jest doskonały - powiedziałem w drodze do Warszawy. - Tylko czemu taki mrukliwy? Z jednej strony to dobrze, ale nie wiem, czy potrafi zachować się tak, żeby Paweł nie nabrał podejrzeń?

- Jeśli się zgodzi, będziesz miał szczęście. To młody, inteligentny człowiek. W dodatku zna się na interesującej cię epoce. Widziałeś, że to doskonały strzelec, saper i świetnie wspina się po górach. Jest przygaszony, bo w czasie ostatniej akcji ciężko raniono jego kolegę. Amerykanie mieli zabrać naszych ludzi z lądowiska, lecz znalazło się ono pod ostrzałem wroga. Ten chłopak niósł kolegę przez góry piętnaście kilometrów. Teraz jego przyjaciel walczy o życie w szpitalu.

Gdy wyszedłem od pana Tomasza natychmiast zadzwoniłem do mojego informatora w środowisku handlarzy dzieł sztuki, który doskonale osoby z otoczenia Jerzego Batury. Uznałem, że należy sprawdzić, co porabia mój główny wróg. Dopiero późnym wieczorem znajomy oddzwonił i poinformował mnie, że Batura wyjechał do Szczecina zapowiadając, że nie wróci przez kilka najbliższych dni.

Nieco uspokojony tymi wieściami kończyłem pakowanie, gdy odezwał się telefon. W słuchawce usłyszałem Zosię, z którą przeżyliśmy już wiele przygód. W tle słychać było Jacka, jej brata.

- Panie Pawle, dzwonimy, bo wujek Tomasz powiedział nam, że wybiera się pan na Mazury. Jacek też tam jedzie, na obóz żeglarski. Może moglibyśmy razem tam pojechać? Co prawda Jacek odłączy się, bo ,a to swoje żeglowanie, ale ja mogę być przydatna, prawda? - do moich uszu wdzierał się nieprzerwany potok słów.

- Jadę z kolegami pożeglować, żeby odpocząć na urlopie, a jedynie przy okazji mam zająć się pewną drobnostką - próbowałem ją zniechęcić.

- Już ja znam te drobnostki, a potem piszą o panu w gazetach - dziewczyna nie dawała za wygraną.

Postanowiłem ją zniechęcić do reszty.

- Chodzi o niemiecki samochód z dwoma szkieletami - mówiłem dobierając mało zachęcający ton.

- Nie z nami te sztuczki. Szykuje się przygoda, muszę wiedzieć, z czego rezygnuję na rzecz żeglowania - odezwał się Jacek.

- Koniec, nie zabieram was ze sobą - zamknąłem dyskusje.

Pożegnaliśmy się, a oni byli nieco obrażeni. Nie chciałem, żeby nastolatka cały wolny czas spędzała tylko na podróżach i szukaniu przygód. Powinna trochę pobyć z koleżankami, pójść na dyskotekę, może poznać jakiegoś fajnego chłopca. Jackowi dobrze zrobi obóz żeglarski i harcerska dyscyplina.

 

Nazajutrz spakowany zajechałem pod budynek ministerstwa. W sekretariacie szefa minąłem się z jakimś wielkoludem ubranym w amerykański mundur z demobilu. Na głowie miał kapelusz. ze skróconym rondem na wzór tych, jakie nosili amerykańscy żołnierze w czasie wojny w Wietnamie. Na nosie miał wielkie przeciwsłoneczne okulary. Wychodził od szefa ze spuszczoną głową i nie rzucił nawet “do widzenia”.

- Jakiś gbur - mruknęła sekretarka.

Natychmiast zaanonsowała mnie u pana Tomasza uśmiechając się do mnie promiennie. Zawsze starałem się dobrze układać sobie kontakty z sekretarkami szefów.

Pan Tomasz nie zareagował na mój widok tradycyjnym zerwaniem się z fotela. Siedział rozparty i odnosiłem wrażenie, że mało brakuje, żeby założył obute nogi na blat swojego biurka rodem z pracowni gdańskich mistrzów. Wydawał się być z czegoś bardzo zadowolony i cicho nucił piosenkę duetu Przybora i Wasowski “Wesołe jest życie staruszka”. Przez chwilę myślałem, że wybiera się na emeryturę. Patrzył na mnie i cała jego twarz aż się śmiała. Nagle nucenie zburzył sygnał telefonu. Pan Tomasz odebrał go i zaczął z kimś rozmawiać po niemiecku. Kiwał głową, uważnie notował, a jego twarz poważniała z każdą chwilą.

- Mam ważną wiadomość z Interpolu w Niemczech - powiedział odkładając słuchawkę. - Koledzy z niemieckiej policji od dawna śledzą jednego ze znaczniejszych handlarzy antykami z Hamburga. Nagrali dziwną rozmowę. Ktoś dzwonił z Polski. Handlarz mówił o dokumentach, złocie i wymienił słowo “Walkiria”. Osoba dzwoniąca z Polski tylko przytakiwała, tak jakby przyjmowała rozkazy. Na koniec Niemiec rzucił, że ważna przesyłka przybędzie tak, jak informował wcześniej. Co robi Batura? - nagle zapytał mnie szef.

Zaskoczył mnie, bo zamyśliłem się nad słowem “Walkiria”, które gdzieś, kiedyś słyszałem.

- Pojechał na północny zachód Polski, podobno chce kupić kilka starych mebli - rzuciłem odruchowo.

- Jesteś pewien? - pytał szef.

- Zastanawiam nad tą “Walkiria” - myślałem na głos.

- Pójdź do biblioteki i poczytaj o spiskach na życie Hitlera i zamachu z 20 lipca 1944 roku - podpowiedział mi pan Tomasz. - Ma to związek z naszym Frankiem Belowem i na mój gust z Baturą. Po obiedzie zgłoś się do mnie po odbiór dwóch części twojego ekwipunku.

Już wiedziałem, z czym kojarzy mi się zagadkowe słowo, ale i tak poszedłem do ministerialnej czytelni. Byłem ciekaw, o jakim ekwipunku mówił pan Tomasz.

W bibliotece spędziłem kilka godzin. Uważnie wertowałem pamiętniki niemieckich generałów i przywódców Trzeciej Rzeszy. Wiedziałem prawie wszystko o “Walkirii”, lecz niegdzie nie znalazłem nawet najmniejszej notatki na temat Franka Belowa. W pobliskiej knajpce zjadłem solidny obiad pomny tego, że najbliższe godziny spędzę za kierownicą Rosynanta, walcząc o przetrwanie na polskich drogach.

Nie brakuje na nich bowiem ani dziur, ani bezmyślnych kierowców

Oprócz myśli związanych z podróżą cały czas rozmyślałem o ,,Walkirii”. Genialny umysł musiał wpaść na pomysł wykorzystania hitlerowskiego planu opanowania powstania w Niemczech do odsunięcia od władzy Hitlera. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że nawet udany zamach niewiele zmieniłby sytuację Polski. Nasz kraj po śmierci Hitlera stałby się po raz kolejny największym polem bitwy w Europie.

 

W sekretariacie gabinetu pana Tomasza stał ogromny plecak ze stelażem oraz równie wielki worek żeglarski. Panna Monika właśnie wnosiła do gabinetu szefa szklanki z napojami chłodzącymi

Grzecznie czekałem na wezwanie szefa. Zza drzwi jego gabinetu słyszałem tylko głos pana Tomasza, który chyba komuś cos wykładał. W pewnym momencie szef otworzył drzwi swojego gabinetu i zawołał mnie. W środku na fotelach siedzieli wygodnie rozparci Zosia i Jacek. Oboje uśmiechali się od ucha do ucha. Zamarłem w pól kroku wiedząc, że w tej chwili zostałem zmuszony do zabrania ich ze sobą i to oni mieli być tym ekwipunkiem.

- Zrobisz mnie i im wielką przysługę - zaczął pan Tomasz czytając z wyrazu mojej twarzy wszystkie uczucia.

- Hhmm... - to jedyne, na co w tej sytuacji zdobyłem się. Wiadomo, szefowi nie odmawia się drobnej przysługi. Trochę ucieszyło mnie to, że dzieciaki tak bardzo chciały być ze mną. Postanowiłem jednak postawić im twarde warunki.

- Nie mam chyba wyjścia i muszę zgodzić się, ale zapewniam cię, Jacku, że nie pozwolę, żebyś opuścił obóz żeglarski. Ty, Zosiu, wrócisz do domu natychmiast, gdy wykonam zadanie.

Oboje zgodnie kiwnęli głowami.

- Skąd u c...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl