[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA PORWANEGO WIELORYBA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: DOROTA KRAŚNIEWSKA
Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka
Witam Was. Nazywam się Alfred Hitchcock...
O mało mi się nie wymknęło: “tu mówi Alfred Hitchcock”. Ale przecież nie mówię do Was, lecz piszę na moim nowym edytorze tekstu. To taki komputer z klawiaturą, jak w maszynie do pisania, i z pamięcią do przechowania tego, co napiszę.
Historia, którą zaraz przeczytacie — a przynajmniej mam nadzieję, że ją przeczytacie — nie ma nic, ale to nic wspólnego z moją osobą. Dotyczy ona moich młodych przyjaciół, Trzech Detektywów, jak sami siebie nazywają. Najlepiej więc będzie, jeśli Wam ich przedstawię.
Trzej Detektywi to chłopcy z małej miejscowości Rocky Beach leżącej na południowym wybrzeżu Kalifornii, niedaleko Hollywoodu.
Jupiter Jones, ich przywódca, jest raczej niski i uważa, iż ma lekką nadwagę. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że jest pucołowaty, a nawet gruby. Jupiter ma przenikliwy umysł i konsekwentnie dąży do wyjaśnienia wszystkich spraw, które go zainteresują. Ma też bez porównania więcej pewności siebie niż ja w jego wieku. Niektórzy mogliby wręcz uznać, iż ma jej zbyt wiele. Lecz ja bardzo lubię Jupe'a — jak nazywają go koledzy. I może jeszcze tylko dodam, iż Jupe jest przekonany o swojej nieomylności. Hmm... no cóż, w gruncie rzeczy ma rację.
Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, jest najbardziej wysportowany z całej trójki. Lubi baseball i pływanie. Stale pracuje nad swoją formą i rezultaty tego są widoczne. Chętnie uczestniczy w dochodzeniach prowadzonych przez Trzech Detektywów, lecz w przeciwieństwie do Jupe'a, stara się unikać niebezpiecznych sytuacji.
Bob Andrews, Trzeci Detektyw, odpowiada za dokumentację i zbieranie materiałów. Bystry, pracowity i wrażliwy, jest także urodzonym reporterem. Zawsze ma ze sobą notes, w którym zapisuje wszystkie informacje zdobyte przez detektywów.
Skoro już poznaliście moich przyjaciół, zostawiam Was z nimi sam na sam. Zobaczycie, w jaki sposób rozwiązali tajemnicę porwanego wieloryba.
Mam nadzieję, że nie będziecie się nudzić i bez trudu przeczytacie tę historię do samego końca. Czytanie jest przecież o wiele łatwiejsze od pisania, nawet przy pomocy edytora tekstu. Ułóżcie się teraz wygodnie. I — jak mawiał Król Kier z “Alicji w Krainie Czarów” — trzeba tylko zacząć od początku, dojść do końca i wtedy się zatrzymać.
Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Na ratunek
— Spójrzcie, o tam! — wykrzyknął Bob Andrews. — Znów puszcza fontanny!
Podekscytowany, wskazywał na morze. Rzeczywiście, trzy lub cztery mile od brzegu wynurzył się na powierzchnię ogromny, podłużny kształt. Na jego grzbiecie ukazał się wodny pióropusz, który jak fontanna rozprysnął się na wszystkie strony. Po chwili wielki, szary wieloryb zniknął w głębinach oceanu.
Trzej Detektywi, Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews stali na nadbrzeżnych skałach. Był pierwszy dzień wiosennych ferii. Wstali wcześnie rano i pojechali na rowerach nad ocean w nadziei, że uda im się dojrzeć przepływające wieloryby.
Co roku, w lutym i w marcu, tysiące tych ogromnych stworzeń przemieszcza się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku od Alaski aż po Meksyk. I tam, przy wierzchołku Półwyspu Meksykańskiego, w ciepłych lagunach Dolnej Kalifornii przychodzą na świat ich młode.
Potem, przez kilka tygodni wieloryby odpoczywają, aby nabrać sił przed liczącą ponad pięć tysięcy mil podróżą z powrotem na północ, gdzie spędzają lato. Żywią się maleńkimi krewetkami i planktonem, od których aż roi się w wodach Arktyki.
— Nikt tak naprawdę nie wie, w jaki sposób docierają na północ — zauważył Bob.
Bob Andrews dorabiał sobie, pomagając w bibliotece w Rocky Beach, małej nadmorskiej miejscowości, w której mieszkali Trzej Detektywi. Poprzedni dzień spędził na czytaniu o wielorybach.
— Ale dlaczego? — zapytał Pete.
— Jak dotąd, nikt nie był w stanie prześledzić ich drogi — wyjaśnił Bob, zaglądając do swojego notatnika. — Płynąc na południe wszystkie trzymają się razem i łatwo je rozpoznać. Niektórzy ludzie uważają, że w drodze powrotnej rozdzielają się i podróżują Pacyfikiem pojedynczo lub parami.
— To całkiem możliwe — stwierdził Pete Crenshaw. — Dzięki temu trudniej je zauważyć. A co ty sądzisz, Jupe?
Pierwszy Detektyw zdawał się nie słyszeć. Nie patrzył nawet na morze, gdzie właśnie wynurzył się drugi wieloryb, wypuszczając fontannę wody. Jupe wpatrywał się w leżącą pod nimi opuszczoną zatoczkę. Tydzień wcześniej silny sztorm pozostawił na plaży kawałki drewna, plastykowe opakowania o dziwnych kształtach i stosy wodorostów.
— Wydaje mi się, że tam coś się rusza — odezwał się Jupe zaniepokojony. — Chodźmy.
Zsunął się z urwiska i pochylony, co sił w nogach pognał nad wodę. Pete i Bob poszli w jego ślady.
Odpływ odkrył już połowę plaży. Chłopcy biegli kilka minut, aż wreszcie Jupiter stanął i lekko dysząc, wskazał coś leżącego w wodzie parę jardów od brzegu.
— To wieloryb! — krzyknął Pete.
Jupiter skinął głową.
— Wieloryb wyrzucony na brzeg przez duże fale. A raczej zostanie za chwilę wyrzucony, jeśli się nie pospieszymy.
Trzej Detektywi zdjęli szybko buty i skarpetki. Zostawili je na suchym piasku, podwinęli nogawki i weszli do wody.
Wieloryb był bardzo mały. Miał zaledwie dwa jardy długości. Bob stwierdził, że to pewnie dziecko, które odłączyło się od matki podczas sztormu.
Woda wciąż się cofała i kiedy chłopcy podeszli do rzucającego się stworzenia, nadal sięgała im do kostek. Wyszło im to na dobre, ponieważ poranek był chłodny, a ocean — lodowaty. Wielorybowi tak niski poziom wody uniemożliwił powrót na otwarte morze.
Trzej Detektywi próbowali go ciągnąć i popychać. Usiłowali go nawet podnieść, lecz okazał się zadziwiająco ciężki, jak na swoje rozmiary, a do tego jego ubite ciało było śliskie jak lód. Mogli go uchwycić jedynie za ogon lub płetwy, ale bali się, że jeśli zrobią to za mocno, skrzywdzą małego wieloryba.
Tymczasem malec nie wydawał się ani trochę przestraszony. Jakby rozumiał, że usiłują mu pomóc. Przyjaznym okiem patrzył, jak starają się utrzymać go na wodzie z dala od piaszczystego dna.
Bob pochylił się nad wielorybem, próbując go objąć, i wtedy zwrócił uwagę na nozdrza znajdujące się na czubku głowy. Przypomniał sobie, co wyczytał w bibliotece o szarych wielorybach, i doszedł do wniosku, że błędnie wziął go za młodego wieloryba, który odłączył się od matki.
Właśnie miał o tym powiedzieć Jupe'owi i Pete'owi, gdy nagle wyjątkowo silna fala zbiła ich wszystkich z nóg. Kiedy się pozbierali, woda opadła i teraz ledwie zakrywała im stopy. Małego wieloryba fala rzuciła jeszcze dalej w głąb lądu i leżał bezradny na piasku.
— O, rany — jęknął Pete. — Teraz to go wyrzuciło na dobre. A odpływ jeszcze się nie skończył.
Bob skinął ponuro głową.
— Dopiero za jakieś sześć godzin woda podniesie się na tyle, by wieloryb mógł odpłynąć.
— Czy uda mu się przeżyć na suchym lądzie tak długo? — spytał Pete.
— Obawiam się, że nie. U tych zwierząt odwodnienie organizmu następuje dość szybko. Ich skóra całkiem wysycha. — Bob pochylił się i delikatnie pogłaskał wieloryba po głowie. Bardzo było mu go żal. — Jeśli zaraz nie wymyślimy jakiegoś sposobu, by go przetransportować do wody, to będzie po nim.
Wieloryb, jakby rozumiejąc słowa Boba, otworzył szeroko oczy i popatrzył na niego smutnym i pełnym rezygnacji spojrzeniem. Tak się przynajmniej chłopcu zdawało. Po chwili zmrużył oczy i wolno je zamknął.
— Przetransportować do wody? — zapytał Pete. — W jaki sposób? Nie mogliśmy go ruszyć nawet wtedy, gdy był jeszcze zanurzony do połowy.
Bob przyznał mu w myśli rację. Spojrzał na Jupe'a. Uświadomił sobie, że przez cały czas Pierwszy Detektyw nie wymówił ani słowa. To było całkiem do niego niepodobne. Zwykle właśnie Jupe proponował rozwiązania trudnych sytuacji. Jupiter Jones choć nic nie mówił, myślał intensywnie. Skubał dolną wargę kciukiem i palcem wskazującym, jak zawsze, gdy się nad czymś głęboko zastanawiał.
— Jeśli Mahomet nie może przyjść do góry — mruknął — góra przyjdzie do Mahometa.
— Mógłbyś się wyrażać po ludzku? — obruszył się Pete. — Jaka góra?
Jupe dość często mówił zagadkami i dwaj pozostali detektywi nie zawsze rozumieli, do czego zmierzał.
— To nasza góra — wyjaśnił Jupiter. — A tam jest ocean. Gdybyśmy mieli łopatę i-i-i... brezent. Przydałaby się też ta stara ręczna pompa, którą wuj Tytus kupił w zeszłym miesiącu, i porządny, gumowy wąż...
— Moglibyśmy wykopać duży dół — przerwał mu Bob.
— I wyłożyć go brezentem — dodał Pete.
— I napompować do niego wody — dokończył Jupiter. — W ten sposób powstałaby mała sadzawka, w której wieloryb mógłby przetrwać do następnego przypływu.
Po krótkiej naradzie zdecydowali, że Bob z Pete'em wrócą do składu złomu Jonesów po sprzęt, a Jupe zostanie z wielorybem.
Kiedy koledzy odjechali, Jupiter rozejrzał się po plaży i wśród szczątków różnych przedmiotów wyrzuconych na brzeg dostrzegł poobijane plastykowe wiadro nadające się jeszcze do noszenia wody. Czekając na powrót przyjaciół, nosił wodę z oceanu i polewał nią wieloryba.
Pierwszy Detektyw nigdy nie przepadał za wysiłkiem fizycznym. Wolał wysilać swój mózg.
— Najwyższa pora — mruknął zniecierpliwiony na widok kolegów, choć zjawili się nadspodziewanie szybko.
Przywieźli wszystko, o co prosił: grubą belę brezentu, ręczną pompę, ostrą łopatę i gumowy wąż.
— Trzeba kopać jak najbliżej wieloryba — zarządził Jupiter — żeby udało nam się zepchnąć go potem do sadzawki.
Pete, najsilniejszy z całej trójki, kopał najdłużej. Na szczęście mokry piach łatwo ustępował pod łopatą. W niespełna godzinę wykopali dół długości trzech jardów, szeroki i głęboki na prawie dwie stopy.
Wyłożyli go brezentem, żeby nie przepuszczał wody. Pete zaczął pompować wodę z oceanu, a Bob i Jupe trzymali gruby wąż, kierując strumień wody do sadzawki. Pompa okazała się bardzo dobra. Kiedyś pewnie używano jej na jakimś kutrze rybackim. Wkrótce sadzawka była pełna.
— A teraz najtrudniejsza sprawa — powiedział Jupiter.
— Co ty powiesz? — odparł Pete. — Mam nadzieję, że to oznacza, iż trochę nam pomożesz.
Jupiter zignorował tę uwagę. Uznał, że i tak wykonał dziś znacznie więcej, niż do niego należało. A przede wszystkim był autorem tego pomysłu.
Po chwili odpoczynku Trzej Detektywi ustawili się wzdłuż boku wieloryba i zaczęli na niego napierać z całych sił. Nadal leżał z zamkniętymi oczami i ani drgnął. Bob poklepał go po głowie. Wieloryb natychmiast otworzył oczy i Bob mógłby przysiąc, że uśmiechnął się do niego.
— A teraz uważajcie, zaczynamy na raz, dwa, trzy — komenderował Jupiter. — Gotowi? Wszyscy razem...
Nim zdążył dokończyć, nastąpiło coś nieoczekiwanego. Kiedy chłopcy natężali wszystkie siły, by przesunąć wieloryba, ten, jakby chcąc im pomóc, wyrzucił konwulsyjnie całe ciało do góry, przekręcił się w powietrzu i wylądował na grzbiecie w sadzawce.
— O, rany! — krzyknął Bob. Jupe i Pete też byli zachwyceni.
Kiedy tylko wieloryb znalazł się w wodzie, przekręcił się na brzuch i zanurzył się cały. Powrót do naturalnego środowiska sprawił mu wyraźną rozkosz. Po chwili znowu się ukazał, a z jego grzbietu trysnął strumień wody, jakby chciał w ten sposób podziękować chłopcom.
— Kiedy tylko nadejdzie przypływ... — zaczął Jupiter.
— Mniejsza o przypływ — przerwał mu Pete. — Już pewnie dziewiąta! Obiecaliśmy przecież, że popracujemy dziś rano w składzie złomu. A ja nawet nie zjadłem jeszcze śniadania.
Wuj Jupitera, Tytus Jones, wraz ze swoją żoną Matyldą prowadził na przedmieściach Rocky Beach skład złomu. Trzej Detektywi często w nim pracowali. Sortowali i naprawiali stare meble, metalowe sprzęty i najprzeróżniejsze kawałki złomu skupowane przez wuja Tytusa.
Pożegnali się pospiesznie z wielorybem.
— Uważaj na siebie i polewaj się wodą — nakazał mu Bob. — Wrócimy tu po południu, żeby zobaczyć, jak odpływasz.
Włożyli skarpetki i tenisówki. Wzięli pompę, łopatę, gumowy wąż i szybko wdrapali się na urwisty brzeg. Mieli właśnie wsiąść na rowery, kiedy Jupiter zwrócił uwagę na dźwięk dochodzący od strony morza.
Jakieś dwie mile od brzegu przepływał stateczek. Na jego pokładzie widać było sylwetki dwóch mężczyzn. Zbyt wielka odległość uniemożliwiała rozpoznanie ich twarzy.
Nagle Jupe dostrzegł błyski dochodzące z łodzi.
— Chyba coś sygnalizują — zauważył Pete.
Pierwszy Detektyw pokręcił przecząco głową.
— To są przypadkowe błyski. Sądzę, że jeden z tych ludzi patrzy przez lornetkę, a promienie słoneczne, odbite w szkłach, dają taki efekt.
Takie wyjaśnienie przekonało pozostałych detektywów, lecz Jupiter nie podnosił swojego roweru. Nadal obserwował łódź, która teraz wyraźnie skierowała się w stronę brzegu.
— No, chodź już — ponaglił go Pete. — Przestań wszędzie doszukiwać się tajemnic. Każdego dnia tysiące ludzi wypływa na morze wzdłuż tego wybrzeża, żeby obserwować szare wieloryby.
— Owszem, wiem o tym — odparł Jupe, kiedy prowadzili rowery w stronę drogi. — Tylko że ten człowiek na łodzi wcale nie obserwował wielorybów. Jego lornetka skierowana była w zupełnie innym kierunku.
W gruncie rzeczy jestem niemal pewien, że to my byliśmy obiektem jego obserwacji.
— Być może zauważył, jak próbujemy ratować wielorybka — stwierdził Bob obojętnie i Jupe nie podejmował więcej tego tematu.
Kiedy dotarli do składu złomu, ciotka Matylda już na nich czekała. Była kobietą łagodną i serdeczną, zadowoloną z życia w małej, nadmorskiej miejscowości i z prowadzenia wraz z mężem składnicy złomu. Bardzo się ucieszyła, kiedy po śmierci rodziców Jupe'a chłopiec zamieszkał razem z nimi. Lecz tym, co sprawiało jej największą radość, było zaganianie detektywów do pracy.
— Spóźniliście się — powitała ich, kiedy wjechali na rowerach na teren składu złomu. — Pewnie znów zajmowaliście się rozwiązywaniem jakichś rebusów.
Jupiter nie wyjawił ciotce, jak dotąd, że on, Bob i Pete są prawdziwymi detektywami i poważni ludzie zlecają im prawdziwe dochodzenia. Ciotka Matylda sądziła, iż chłopcy należą do klubu, w którym rozwiązuje się zagadki i rebusy drukowane w pismach.
Przepracowali uczciwie kilka godzin, po czym ciotka zawołała ich na obiad i dała wolne na resztę popołudnia.
Wrócili nad zatoczkę koło trzeciej. Przypływ nadchodził bardzo szybko. Zostawili rowery na skraju urwistego brzegu i pospiesznie zeszli na plażę.
Pete, najszybszy z całej trójki, pierwszy dobiegł do sadzawki i stanął nad nią jak wryty.
Kiedy Jupiter i Bob dołączyli do niego, również całkiem osłupieli.
Wykopana przez nich sadzawka nadal pełna była wody. Lecz to było wszystko, co w niej znaleźli.
Mały wieloryb zniknął!
Rozdział 2
“Świat Oceanu”
— Może udało mu się wyskoczyć z sadzawki i przeczołgać jakimś cudem do wody — powiedział Pete bez przekonania.
— Miejmy nadzieję — odparł Bob. Lecz w jego głosie nie było nadziei. Mały wieloryb musiałby pokonać bardzo długą drogę, aby dotrzeć do wody wystarczająco głębokiej, by w niej pływać.
Jupe milczał. Odsunął się nieco od sadzawki i zaczął krążyć wokół niej, wpatrując się w piasek.
— Ciężarówka — powiedział zamyślony. — Z napędem na cztery koła. Nadjechała plażą od strony drogi. Do sadzawki podjechała tyłem. Stała przy niej raczej długo, ponieważ koła dość głęboko zapadły się w miękki piach. Pod przednie trzeba było podłożyć deski, żeby mogła ruszyć z miejsca. Potem odjechała drogą.
Jupe pokazał kolegom plątaninę śladów zostawionych przez samochód i dwa ostre wgłębienia po deskach. Przyznali mu rację. Teraz wszystko wydało im się oczywiste. Przemyślenia Jupe'a miały to do siebie, że kiedy już je wyłożył słuchaczom, to wydawały się oczywiste.
— Może ktoś zawiadomił straż przybrzeżną o zabłąkanym wielorybie i przysłali kogoś na ratunek — powiedział Pete.
— Rozumujesz logicznie — pochwalił go Jupe. Mówił tak zawsze, gdy sam dochodził do podobnego wniosku. — Lecz zastanówmy się, gdzie mogła zadzwonić osoba, która zauważyła na plaży wieloryba pływającego w sztucznej sadzawce?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę rowerów. Pete i Bob zwinęli brezent i podążyli za Pierwszym Detektywem.
— “Świat Oceanu” — odpowiedział Jupiter na własne pytanie pół godziny później. — Pewnie tam właśnie zadzwoniłaby taka osoba.
Trzej Detektywi siedzieli w swojej Kwaterze Głównej w składnicy złomu. Mieściła się ona w starej przyczepie samochodowej, którą wuj Tytus kupił dawno temu, lecz nie znalazł nikogo, kto chciałby ją odkupić. Z czasem stosy różnorodnego złomu, porządnie ułożonego wokół przyczepy, całkiem ją zakryły. A chłopcy dostawali się do niej sekretnym przejściem.
Wewnątrz urządzili sobie laboratorium, ciemnię fotograficzną i biuro, w którym ustawili małe biurko i starą szafkę na dokumenty. Założyli też telefon, który opłacali z pieniędzy zarobionych w składzie złomu.
— “Świat Oceanu” — powtórzył Jupiter. Siedział na obrotowym krześle i przeglądał rozłożoną na biurku książkę telefoniczną. Znalazł numer i wykręcił go.
Do telefonu podłączony był głośnik i wszyscy chłopcy usłyszeli najpierw sygnał, a potem męski głos.
— Dziękujemy za telefon do “Świata Oceanu” — powiedział głos z taśmy magnetofonowej. — “Świat Oceanu” znajduje się przy nadbrzeżnej autostradzie na północ od Kanionu Topanga.
Jupe zniecierpliwiony słuchał dalszych informacji o cenie wstępu, o porach poszczególnych pokazów organizowanych w akwarium na wolnym powietrzu. Ożywił się dopiero pod koniec nagrania.
— “Świat Oceanu” otwarty jest od wtorku do niedzieli od godziny dziesiątej do osiemnastej — mówił męski głos. — Codziennie oprócz poniedziałków możesz...
Jupe odłożył słuchawkę.
— Ale mamy szczęście — odezwał się Pete. — Dzwonimy akurat w ten jeden dzień tygodnia, kiedy akwarium jest zamknięte.
Jupiter skinął głową, ale widać było, że błądzi gdzieś myślami. Miał skupiony wyraz twarzy i jak zwykle w takich chwilach, podskubywał dolną wargę.
— I co teraz? — spytał Bob. — Próbujemy jutro?
— To zaledwie kilka mil stąd — powiedział Jupe. — A może wybierzemy się tam jutro na rowerach i obejrzymy sobie to miejsce?
Następnego dnia o dziesiątej Trzej Detektywi zostawili rowery na parkingu przed “Światem Oceanu” i kupili bilety przy wejściu. Jakiś czas spacerowali alejkami ogromnego akwarium. Zatrzymali się dłużej przy lwach morskich i pingwinach bawiących się w dużym otwartym basenie. W końcu Bob dojrzał na białym budynku napis ADMINISTRACJA.
Jupe zapukał do drzwi.
— Proszę — rozległ się miły głos i Trzej Detektywi weszli do środka. Za biurkiem stała dziewczyna w dwuczęściowym kostiumie kąpielowym. Była bardzo opalona. Miała dość krótkie, ciemne puszyste włosy. Przewyższała wzrostem detektywów. Miała szerokie, silne ramiona i wąskie biodra. Patrząc na jej smukłe, giętkie kształty, odnosiło się wrażenie, że, jak ryba, lepiej czuje się w wodzie niż na suchym lądzie.
— Witam was, jestem Constance Carmel. W czym mogę wam pomóc?
— Chcielibyśmy zawiadomić o małym wielorybie wyrzuconym na brzeg — powiedział Jupe. — A przynajmniej był tam do chwili, kiedy zrobiliśmy dla niego sadzawkę...
Opowiedział, co się wydarzyło w zatoczce poprzedniego dnia, i skończył na tym, jak odkryli, że uratowany przez nich wieloryb zniknął.
Constance Carmel słuchała, nie przerywając.
— I to wszystko zdarzyło się wczoraj? — zapytała wreszcie.
Bob skinął głową twierdząco.
— Wczoraj mnie tu nie było — powiedziała dziewczyna. Odwróciła się do chłopców tyłem i sięgnęła po maskę do nurkowania. — W poniedziałki większość personelu nie pracuje. — Przez chwilę zastanawiała się nad czymś, szarpiąc pasek od maski. — Ale gdyby przywieziono do “Świata Oceanu” jakiegoś zabłąkanego wieloryba, dziś rano natychmiast powiadomiono by mnie o tym.
— To znaczy, że nie przywieziono go tutaj? — zapytał Bob z rozczarowaniem w głosie.
Potrząsnęła głową, wciąż szarpiąc gumowy pasek.
— Przykro mi, ale nie. Obawiam się, że w niczym nie mogę wam pomóc.
— No, cóż. Dziękujemy mimo wszystko — powiedział Pete.
— Naprawdę mi przykro — powtórzyła Constance Carmel. — A teraz muszę was przeprosić. Będę miała pokaz.
— Gdyby pani o czymś usłyszała... — Jupe wyjął z kieszeni wizytówkę i wręczył ją dziewczynie.
Była to jedna z ich służbowych wizytówek, które Jupiter wydrukował osobiście na starej maszynie drukarskiej stojącej w składzie złomu.
Wyglądała następująco:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]