pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

0

 

Dziewczyna zmuszona do malżeństwa przez rofzicow- transakcja idealna…zgadza się bo inaczej odetna fundusze jej charytatywnej organizacji, chlopak probuje ja do siebie przekonac

 

 

„Przymusowe małżeństwo”

 

 

 

 

 

Wszystkim, którzy wierzą, że marzenia się spełniają.

Oraz kochanej mamie za jej bezlitosną korektę.

**

 

Sztuczne ognie rozświetliły nocne niebo. Goście zebrani w ogrodzie rozpływali się w zachwycie nad różnorodn-ością barw. Chłód tej zimowej nocy wcale im nie przeszkadzał. Rozgrzani alkoholem nie przestawali wydawać  z siebie „ochów” i „achów”. Tegoroczny Nowy Rok był wyjątkowo hucznie świętowany przez dwa największe klany w Holyhead. Rodziny Robetrsów i Farrellów. Nie była to tylko świąteczna impreza, lecz także przypieczętowanie fuzji między dwoma przedsiębiorstwami.

- Że co?! – wykrzyknęła młoda kobieta zrywając się z fotela.

- Vicktorio… - próbował ułagodzić ją ojciec. Znajdowali się w bibliotece na piętrze. Przez odsłonięte okno do pomieszczenia wpadały kolorowe światła. Zebrane w pomieszczeniu osoby znajdowały się w różnym stopniu zdenerwowania. Vicktoria Farrell patrzyła gniewnie na swoich rodziców. Jej piwne oczy ciskały błyskawice.

- Kochanie… - zaczęła matka. Dziewczyna spojrzała na nich ostro. – Chcemy tylko…

- To jest szantaż! – Vicktoria zaciskała dłonie w pięści. Kilka brązowych pukli wysunęło się z misternie upiętego koka. Gustowne okulary w bordowej oprawce od Dolce & Gabbany przekrzywiły się na jej nosie. Poprawiła je nerwowo. – Mam wyjść za tego bubka… - tu wskazała niedbale w stronę okna, przy którym stał wysoki brunet. Metr dziewięćdziesiąt żywych mięśni. Mógłby uchodzić za atrakcyjnego, gdyby nie jego nieustępliwy charakter. Odkąd usłyszeli szaloną propozycję swoich rodziców nie odezwał się ani słowem. - …bo inaczej odetniecie dotacje wszystkim organizacjom charytatywnym w mieście, w tym mojej! – trzasnęła dłonią w stół. – Nie potrzebuję waszych pieniędzy! Obejdzie się! – Dobrze wiedziała, że to nieprawda. Bez pieniędzy swoich rodzi-ców oraz wpłatom od państwa Robertsów „Dar losu” można zamknąć. – Rodzice uśmiechnęli się pobłażliwie.

- Wasze małżeństwo jest doskonałym dopełnieniem transakcji – wtrącił Ian Farrell. Wszyscy obecni spojrzeli na niego z niechęcią. Źle dobrane słowa. Jego żona próbowała naprawić sytuację.

- Chodzi nam o twoje szczęście. Będziecie dla siebie idealnymi partnerami.

- Jak Ratler i Rottweiller. – mruknął przystojniaczek spod okna nie odwracając się do zebranych.

- Mam nadzieję, że ty uważasz się za Ratlerka, Roberts. – powiedziała zjadliwie Vicky.

- Nie, Kiwi. – odpowiedział spokojnie posyłając jej zjadliwy uśmiech. Dziewczyna aż zatrzęsła się ze złości.

- Dla ciebie jestem panną Farrell!. – warknęła posyłając mu gromiące spojrzenie. – Nie zgadzam się na taki układ! – oświadczyła rodzicom. Odwróciła się na pięcie i wyszła z biblioteki trzaskając drzwiami.

Bez słowa minęła gości, zbierających się w salonie, aby teraz uczcić Nowy Rok szaleństwami na parkiecie,        i wyszła z domu. Z tego zdenerwowania nie wzięła płaszcza. Cienka sukienka bez pleców nie chroniła przed chłodem. Ale Victoria nie zwracała na to uwagi. Skierowała się w stronę parku.

Jak oni mogą mnie tak traktować!? Zastanawiała się w myślach. Rozporządzają moim życiem jakbym była nie-

zrównoważona! Przecież to chyba normalne, że nie chcę wychodzić za mężczyznę, którego nie znoszę!

Bezwiednie potarła ramiona. Zastukała butami o chodnik. A raczej próbowała. Śnieg, który zdążył już zasypać ulice, dostał się do jej szpilek oziębiając nogi. Z trudem dobrnęła do najbliższej ławki. Usiadła i zaczęła chuchać na zmarznięte dłonie. Złość nadal jej nie przeszła, ale teraz skupiła się raczej na własnym ciele niż duchu. Cóż za głupota, nie wziąć płaszcza, wyrzucała sobie. Rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Zauw-ażyła tylko gęsty śnieg i pozamykane sklepy. Nagle przy chodniku zatrzymał się nowiutki Jaguar. Tylko jedna osoba w tym mieście gustowała w takich samochodach. James wysiadł i napotkał niechętne spojrzenie Vicky.

- Czego chcesz? – warknęła i ostentacyjnie odwróciła głowę.

- Może byś wsiadła? Trochę tu zimno. – Usiadł obok niej na ławce. Zdjął swój płaszcz i narzucił jej na ramiona. Nie podziękowała, ale też nie przegoniła go do wszystkich diabłów. Uznał to za dobry znak. – Powinniśmy porozmawiać. –  Cały czas ignorowała jego obecność.  Westchnął. – Chodźmy stąd. – Nie protestowała kiedy wziął ją pod ramię i wsadził do samochodu. Przyjemne ciepło rozeszło się po jej ciele, gdy zajęła miejsce. James uruchomił silnik i podkręcił ogrzewanie. Z ulgą zauważył jak jej policzki nabierają rumieńców.

- Ja już wyraziłam swoje zdanie – przerwała ciszę.

- Mnie zależy na tej prezesurze. Tobie pewnie na „Darze losu”. – Uderzył w sedno. Bardzo jej zależało. Nawet na tyle, żeby poświęcić całe swoje życie. Ale nie z nim!

- I może mam zostać panią Roberts? – zaśmiała się kpiąco.

- Cóż. Ja też nie jestem zachwycony. – Zabolało. – Moja ewentualna – podkreślił to słowo - żona na pewno nie przypominałaby ciebie. – skręcił w stronę nabrzeża. Wiedziała jak wyglądałaby jego żona. Wysoka, blondynka, niebieskie oczy, cudowne ciało z długimi nogami i sztucznym, idealnie wyprofilowanym biustem. Zero rozumu    i latami szkolona umiejętność wydawania pieniędzy. W żadnym wypadku nie przypominałaby Vicktorii. Metr siedemdziesiąt ciała z celulitem i wielkim biustem. Brązowe, pospolite włosy sięgające do ramion i oczywiście okulary zakrywające zwyczajne piwne oczy. Mężczyźni nie lubili kobiet w okularach, a szczególnie takich         o pospolitym wyglądzie i niewymiarowej sylwetce.

- A ja nie miałam zamiaru wychodzić za mąż za kogoś takiego jak ty. – Czas przeszły, bardzo dobrze. James uśmiechnął się do siebie, choć jej ostatnie słowa trochę go zirytowały. Podjechał na klif i zatrzymał samochód.

- Naprawdę? – zapytał zdumiony. – Chyba będziesz musiała zmienić koncepcję na przyszłość.

Był zbyt pewny siebie. Vicktoria unikała takich mężczyzn jak ognia. Dyskretnie przysunęła się bliżej drzwi. James uśmiechnął się szeroko.

- Chyba nie podejrzewasz mnie o niecne zamiary? – zapytał szczerząc zęby. Jej mina mówiła sama za siebie. – Nie zamierzam otrzymać zgody na ślub średniowieczną metodą. – To oświadczenie wcale jej nie uspokoiło. Jeszcze bardziej się odsunęła.

- Po co mnie tu przywiozłeś? – zapytała pragnąc odegnać kuszące myśli. Nic nie pomagało. Myśl, że James mógłby jej dotykać, całować i…, silnie uczepiła się jej świadomości. Odetchnęła głęboko.

- Uznałem, że tu będzie bardziej romantycznie.

- Że co?! – wykrzyknęła po raz drugi tego wieczoru sądząc, że słuch ją zawodzi.

- W takiej scenerii szybciej się zgodzisz. – Był rozbrajająco szczery.

- Skąd ta pewność, że w ogóle się zgodzę?

- Za bardzo kochasz swoją fundację – stwierdził. Cholera, ma całkowitą rację, pomyślała.

- Dobra. No to się pomęcz. – Uśmiechnęła się z dziką satysfakcją i wygodniej rozsiadła na siedzeniu. James zacisnął szczęki. Ta baba coraz bardziej działa mu na nerwy! I jak z taką wytrzymać przez resztę życia?! Zamiast jednak zabrać się do wygłaszania niezliczonej ilości argumentów pochylił się i bezwstydnie pocałował ją w usta. Vicky zesztywniała. Jeszcze nikt nie ośmielił się pocałować jej bez pozwolenia albo przynajmniej, bez niemej zgody. A James właśnie wsuwał swój język tak głęboko, jakby chciał posmakować wszystkich jej zakamarków. Och, jak było jej dobrze! Posiadanie takiego języka powinno być zabronione przez prawo!            W końcu oderwał się od niej z cichym pyknięciem. Oblizał wargi i westchnął zadowolony.

- Nie przekonałeś mnie – rzuciła i ostentacyjnie wytarła usta rękawem jego płaszcza, który wciąż miała na sobie.

- Ale oświadczenie twoich rodziców skutecznie to zrobiło. Dlatego wybiegłaś. Wiedziałaś, że nie masz wyjścia.

Trafność jego spostrzeżenia wprawiła ją we wściekłość. Zacisnęła pięści i wyzywająco spojrzała mu w twarz.

- Zgadzam się! – warknęła. James uśmiechnął się szeroko. – Wracajmy – zarządziła i zapięła pas. James uruchomił silnik i z piskiem opon wjechał na drogę. Miał złe przeczucia. Za szybko się zgodziła.

Zaręczyny ogłoszono jeszcze tej samej nocy. Gratulacjom i życzeniom nie było końca. Vicktoria z trudem trzy-

mała się na nogach. Nawet nie próbowała udawać szczęśliwej przyszłej żony. Patrzyła wilkiem na Jamesa i siłą umysłu próbowała odkręcić żyrandol wiszący tuż nad jego głową.

- I jak się czuje moja mała dziewczynka? – zapytał ją ojciec obejmując ją ramieniem. Zmierzyła go wzrokiem nie ukrywając wrogości. Ian Farrell cofnął się o krok.

- Jak ktoś, kogo szantażują właśni rodzice – odparła ostro.

- James jest doskonałym kandydatem na męża – próbował bronić się Ian. – Przystojny, wykształcony,                 z poczuciem humoru no i bogaty. A do tego znacie się od dziecka.

- A nie zauważyłeś przypadkiem tato, że nie czujemy do siebie najmniejszej sympatii, nie mówiąc już                 o jakimkolwiek uczuciu? – zapytała słodko. Ojciec jakby trochę się zmieszał.

- Uczucie przyjdzie z czasem. Teraz…

- …liczą się interesy – skończyła za niego. – Nie zamierzam być towarem usługowym. – oświadczyła i odwró-ciwszy się na pięcie odeszła w najgłębszy kraniec salonu. Tam też dopadł ją James.

- Kiwi? – Zmierzyła go morderczym spojrzeniem. – Vicktorio? – Reakcja podobna. Oznaczało to, że ktoś lub coś ją zdenerwowało. Wrodzona skromność nie pozwoliła mu myśleć, że to on sam jest powodem jej niezadowolenia, delikatnie mówiąc.

- Czego? – warknęła. James uśmiechnął się czarująco i objął ją ramieniem. Jej reakcja była jednoznaczna. Gdyby wzrok mógł zabijać…

- Pomyślałem, że powinniśmy się lepiej poznać.

- Znam cię i tak za długo. Jesteś zadufanym w sobie, egoistą, który nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa. – Przyłożył dłoń do piersi udając, że go zraniła.

- To znaczy, że nie znasz mnie naprawdę. – Jego szare oczy zabłysły. Wiedziała, że w tej ślicznej główce każdy trybik pracuje nad planem, jak ją do siebie przekonać. Na swoje nieszczęście, nie wiedział, że to niemożliwe. – Przyjadę po ciebie jutro o jedenastej. Wybierzesz sobie pierścionek, a potem pójdziemy na lunch. – Zanim zdążyła zaprotestować już odszedł. Szybko pożegnała się z gośćmi i uciekła do swojej sypialni.

Nie mogła zasnąć. Wydarzenia tego wieczoru przelatywały jej przed oczami jak kiepski film. Dlaczego się nie postawiła? Czemu pozwoliła się manipulować? Znała odpowiedź. Dla fundacji. „Dar losu” to jedyna rzecz, która nadawała sens jej życiu. Pomaganie dzieciom dotkniętym przez ten sam los było dla niej równie istotne jak oddychanie. Będąc jedynym dzieckiem państwa Farrellów nie musiała pracować. Do firmy raczej jej nie ciągnęło. Wolała skończyć wydział historii na Harwardzie. A teraz przez swoją niechęć do przedmiotów ścisłych jest skazana na tego bufona, bo przecież ktoś musi prezesować połączonym firmom! Zatrzęsła się ze złości. Jeszcze nigdy nie czuła się tak wykorzystana.

- Poczekaj no, panie Roberts! Będziesz mnie błagał o rozwód! – powiedziała w ciemność nocy. Naciągnęła na siebie kołdrę i usnęła z uśmiechem satysfakcji na ustach.

James punktualnie o jedenastej zatrzymał się przed drzwiami rezydencji Farrellów. Służba nie zdążyła jeszcze uprzątnąć pozostałości po imprezie, więc musiał skutecznie lawirować między potłuczony szkłem, wygasłymi fajerwerkami i pękniętymi balonami, zanim dotarł do drzwi. Majordomus zaprowadził go do salonu. Rozsiadł się wygodnie na kanapie i z napięciem wpatrywał w drzwi. Był ciekawy, w jakim nastroju go przywita. Będzie chłodna, czy wroga? Jednak rzeczywistość w żadnym wypadku nie odwzorowywała jego myśli. Vicktoria wkroczyła do salonu z szerokim uśmiechem na twarzy. Wręcz tryskała optymizmem i radością. Poczuł niepokój. Vicktoria nigdy się do niego nie uśmiechała.  Wstał i kurtuazyjnie ucałował jej dłoń.

- Gotowa? – Skinęła głową. Wziął ją pod łokieć i zaprowadził do samochodu. Odpalił silnik i ruszył w kierunku centrum miasta.

- A może ten? – zapytał sprzedawca podając Vicktorii kolejny pierścionek. Spojrzała na niego niechętnie i pot-rząsnęła głową. James westchnął i zakłopotany potarł kark. Odwiedzili już wszystkie sklepy jubilerskie w mie-ście, a Vicktoria nie zdecydowała się na żaden z prezentowanych pierścionków. Spojrzała na niego. Przez chwilę zrobiło się jej go żal, ale to uczucie znikło równie szybko jak się pojawiło. Zasłużył sobie. Choć właściwie cała ta maskarada z wyborem biżuterii wcale nie była grą. Vicktorii naprawdę nie podobał się żaden pierścionek.

- Zawsze możemy pojechać do Liverpoolu – zaproponował James opierając się plecami o ścianę.

- Po co? Na pewno coś tu znajdę – zapewniła i z wielkim zapałem zaczęła ponownie przeglądać wystawę. – Nie ma pan czegoś mniej rzucającego się w oczy? – zapytała omiatając gestem prawie całą wystawę. Postanowiła zakończyć już poszukiwania i wreszcie wybrać ten przeklęty pierścionek.

- To najnowsze kolekcje! – obruszył się sprzedawca. – Muszą się rzucać w oczy!

- Mam na myśli coś skromniejszego. Przecież będę nosić ten pierścionek do końca życia. Musi być praktyczny – wyjaśniła. – Takie oczka zahaczą o każdy sweter. – Wskazała gigantyczny brylant, który przed chwilą przymierzała. Sprzedawca wzruszył ramionami.

- Może być coś takiego? – zapytał z obrzydzeniem pokazując jej prosty pierścionek z żółtego złota i z małym brylantowym oczkiem.

- Jest śliczny! – zachwycała się. Ostrożnie wzięła pierścionek z tacy.

- Poczekaj! – powiedział szybko James. Wyjął jej pierścionek z ręki i sam włożył go na jej palec. Wstrzymała oddech. Poczuła dziwne dreszcze rozchodzące się po jej ciele. James zajrzał w jej oczy. Uśmiechnął się              z czułością. Odpowiedziała mu niepewnym uśmiechem. – Czy ma pan obrączki do kompletu? – zapytał.

- Oczywiście! – zapewnił sprzedawca. Niechęć do skromnych błyskotek w mgnieniu oka ustąpiła chytrości han-dlarza. – Komplety mają rabat – powiedział pospiesznie chcąc ubić korzystny interes. James spojrzał na Vicky    i ze zdziwieniem zauważył, że wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie. Rozrzewnionym wzrokiem spoglądała na uroczy pierścionek i wpatrywała się w błyski światła tańczące na kamieniu. Zaparło mu dech. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Teraz wyglądała jak prawdziwa narzeczona. James szybko uregulował rachunek za biżuterię i wyszedł. Poprowadził ją do pobliskiej restauracji.

- Tak długo wybierałaś pierścionek, że zapewne musisz być głodna – wyjaśnił, gdy uniosła pytająco brew. – Zresztą umawialiśmy się również na lunch. – Uśmiechnął się szelmowsko i przy stoliku usiadł naprzeciwko niej.

Podszedł do nich kelner. Vicky długo wpatrywała się w kartę, chcąc zirytować Jamesa marnowaniem czasu.

- Może mi coś polecisz? – zapytała w końcu udając niezdecydowaną.

- Dla pani to samo, co dla mnie – zamówił James. Zirytowała się. Wyraźnie prosiła przecież tylko o propozycję, a nie złożenie zamówienia. W dodatku była tak zajęta studiowaniem menu, że nie słyszała, co on zamówi. Teraz jest skazana na jego gust, którego, jak wiedziała, nie posiadał. Kelner oddalił się z westchnieniem ulgi.

- Jeżeli sądzisz, że zniechęcisz mnie takim zachowaniem, to się przeliczyłaś – oznajmił nachylając się nad stolikiem. Na jej twarzy tylko przez moment widać było zaskoczenie.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Wzruszyła ramionami.

- Nie zerwę zaręczyn. Nie masz też, co liczyć na rozwód. W intercyzie jest klauzula dotycząca takiej ewentualn-ości. – Spojrzała na niego z nieukrywanym przerażeniem. Położył rękę na jej dłoni spoczywającej na stoliku. – Przykro mi kochanie, ale będziesz musiała żyć ze mną. – Westchnął teatralnie i oparł się o krzesło.

- Państwa kurczak. – Kelner postawił przed nimi talerze z przyjemnie pachnącym drobiem. Vicky odetchnęła      z ulgą. Nie będzie musiała zmuszać się do przełknięcia jakiegoś pięknie wyglądającego dania, którego smak jest całkowitym przeciwieństwem prezencji.

- A jeżeli nasze małżeństwo będzie wielką porażką? – zapytała z niezwykłym, w tej sytuacji, spokojem.

- Też nie. Nie oddam firmy bratu. Bardzo go kocham i szanuję, ale powiedzmy sobie szczerze. Bren ma taki talent do interesów, jak ty do matematyki. – zażartował chcąc oczyścić atmosferę.

- Wypraszam sobie! –obruszyła się. – Nie idzie mi tylko trygonometria. – Uśmiechnął się. – Powinieneś raczej porównać go do swojego marnego gustu – odgryzła się.

- Dlatego tobie zlecę urządzenie naszego domu. – Bezlitośnie zatopił widelec w chrupkiej skórce.

- Jakiego domu?! – krzyknęła piskliwie.

- Naszego. Musimy sprawdzić oferty. – Z rozanieloną miną żuł kęs kurczaka.

- Po co? – zapytała szybko.

- Nie będziemy przecież mieszkać w mojej kawalerce. Domy rodziców zdecydowanie nie wchodzą w grę. Musimy mieć własne gniazdko, gdzie dzieci…

- Jakie dzieci?! – przerwała mu. Jej oczy były szeroko otwarte ze zdumienia. Kurczak leżał nietknięty na talerzu.

- Chyba nie sądziłaś, że będziemy małżeństwem tylko na papierze – zdziwił się. Przytaknęła. – Cóż. Chcę mieć dzieci.  I  nie  zamierzam  żyć  w  celibacie –  oświadczył.  Vicky   musiała  napić się wody.  Sięgnęła,  więc   po

szklankę. - Posłuchaj… - zaczął ostrożnie. Nie sadził, że sex będzie aż takim problemem.

- Nie! To ty posłuchaj! – Jej oczy ciskały błyskawice. – Nie mam zamiaru z tobą sypiać. Lepiej przyzwyczaj się do tej myśli. – James patrzył na nią z niedowierzaniem. Proponuje mu białe małżeństwo. To nie do pomyślenia!

- Powinniśmy ustalić datę ślubu – szybko zmienił temat. Nie będzie dyskutował z nią o pozytywnych aspektach ich współżycia w miejscu publicznym. Poczeka kilka dni. Wcale nie miał zamiaru rezygnować z potomstwa.  Zresztą lepiej nie denerwować jej jeszcze bardziej. – Proponuję niedzielę czternastego lutego. – Gwałtownie uniosła głowę.

- Nie ma „r” – podała pierwszą przeszkodę, jaka przyszła jej na myśl. Nie chciała brać ślubu w walentynki. –     W nazwie miesiąca – wyjaśniła pod wpływem jego pytająco uniesionych brwi.

- A w czym to przeszkadza? – zapytał.

- Eeee… - Nie miała zamiaru mu mówić, że dzieci będą przez to seplenić. – To przynosi pecha. – Miała ochotę sobie przyłożyć. Jeszcze James pomyśli, że zależy jej na pomyślności ich związku!

- Rozumiem. – Zamyślił się na chwilę. – To może w taki razie… – spojrzał w kalendarz. – Niedziela czwartego marca. Równo za dwa miesiące. – Uśmiechnął się pytająco. Nie znalazła żadnych przeszkód aby jeszcze bardziej oddalić niechcianą datę. Zrezygnowana skinęła głową. – Świetnie! – Klasnął w dłonie. – Powiem mamie. Na pewno od razu zabierze się za przygotowania. – Wzniósł oczy do nieba. – Nas też wciągnie. Już widzę siebie wciśniętego między stosy katalogów z ślubnymi garniturami, a wzorami zaproszeń. – Westchnął komicznie. Vicktoria nie mogła się nie roześmiać. Spojrzał na nią zafascynowany. Momentalnie spoważniała. Skupiła się na swoim kurczaki. Do końca lunchu żadne z nich się już nie odezwało.

- Zadzwonię do ciebie w sprawie kupna domu – powiedział, gdy podjeżdżali pod rezydencję. – Umówimy się co do terminu. – Złapał ją za rękę, kiedy chciała wysiąść. Pochylił się i musnął ustami jej wargi. Głęboko wciągnęła powietrze. – Pa, kochanie – szepnął i wyswobodził ją z uścisku. Vicky wyskoczyła z samochodu i nie oglądając się za siebie pognała do domu.

Najbliższe dwa tygodnie były dla niej istnym koszmarem. Jej mama i przyszła teściowa oszalały na punkcie planowania uroczystości ślubnych. Bez chwili wytchnienia telefonowały do kwiaciarni, cukierni i butików porównując ceny i zamawiając usługi. Przy każdej rozmowie potrzebna była Vicky, aby podjąć ostateczną decyzję. Jej zadania nie kończyły się wyłącznie na odpowiadaniu ”tak” lub „nie”. Musiała stać nieruchomo przez trzy godziny każdego dnia, aby krawcowa mogła dopasować materiał na suknię. Żadna z mam nie chciała słyszeć o gotowej. Teraz siedziały w salonie i wypisywały zaproszenia. W przerwach na odzyskanie czucia w palcach porównywały materiały na suknie druhen. Vicky z ulgą odebrała telefon, który nagle zadzwonił.

- Słucham? – zapytała zmęczonym głosem.

- Witaj, kochanie! – krzyknął dziarsko jej narzeczony. – Pomyślałem, że wpadnę i wyciągnę cię na lunch. Moglibyśmy później zobaczyć kilka domów. – Vicktoria uśmiechnęła się z ulgą. – Jeżeli oczywiście nie masz nic innego do roboty – dodał ostrożnie.

- Z dziką rozkoszą wyrwę się z domu! – oznajmiła radośnie. – Masz tu być za dziesięć minut! – rozkazała.

- Ależ jesteś dzisiaj napalona. Nie wiem czy będę miał tyle sił. Mama dręczy mnie wyborem garnituru. Przymierzałem już chyba z tysiąc! – poskarżył się. – W firmie też nie jest spokojnie.

- Twoja mama w torturach nie dorównuje mojej – powiedziała. – Jeszcze godzina wypisywania zaproszeń, a od-padnie mi ręka!

- Biedactwo! Nie mogę mieć żony bez ręki. Zaraz u ciebie będę! – Wysłał całusa do słuchawki i skończył rozmowę. Vicky wróciła do salonu z szerokim uśmiechem na ustach.

- Kto dzwonił? – zapytała jej mama.

- James. Idziemy na lunch, a potem obejrzeć domy. – Opadła na kanapę. Kobiety wymieniły znaczące spojrzenia. Vicky jęknęła w duchu. Przecież właśnie cieszy się z towarzystwa tego bubka!

- Baw się dobrze. – powiedziała teściowa i wróciła do przeglądania katalogu. Vicky zerwała się z miejsca słysząc dzwonek do drzwi. Po dłuższym zastanowieniu wolała jego od utraty ręki.

- Nareszcie! – Ucieszyła się widząc Jamesa na progu.

- Czyżby mnie słuch mylił czy też cieszysz się na mój widok?

- Zabierz mnie stąd natychmiast. Jeżeli jeszcze raz będę miała decydować o kolorach sukni dla druhen, to oszaleję! – pociągnęła go za ramię. Roześmiał się prowadząc ją do samochodu.

- Za nic w świecie nie mogę pozwolić, abyś utrąciła zmysły. Jedziemy! – zarządził i uruchomił silnik.

Lunch zjedli w spokojnej restauracji w centrum miasta. Potem udali się na poszukiwania wspólnego domu. Vicky była zaskoczona, że tak dobrze dogaduje się z Jamesem. Jeszcze dwa tygodnie temu miała ochotę wydrapać mu oczy, a teraz żartuje sobie na temat krasnali ogrodowych.

- Musi być przynajmniej tuzin – upierał się.

- Jeżeli postawisz choć jednego, to porysuję ci samochód! – zagroziła. Uśmiechnął się z rezygnacją. Lecz w duchu aż skakał z radości. Vicktoria wydawała się być zadowolona ze swojej sytuacji. Już nie kręciła nosem na każdą wzmiankę o ślubie. Co było najbardziej nieprawdopodobne, zaczęła okazywać entuzjazm.

Zatrzymał samochód przed okazałą rezydencją na obrzeżach miasta. Vicky skrzywiła się z niesmakiem. Nie miała nawet zamiaru wysiadać z auta.

- Coś nie tak? – zagadnął James.

- To ma być dom? – wskazała ręką na ciemne monstrum z podupadającą wieżą.

- Jest zabytkowy – wyjaśnił.

- A cena nie oddaje w pełni jego wartości.

- Cóż. Może i jest nieco wygórowana…

- James, w czymś takim nie da się mieszkać – upierała się. – Jedźmy stąd. – Jeszcze raz spojrzała na zamek         i wzdrygnęła się. O dziwo James usłuchał. Kilka minut później zatrzymali się przed inną rezydencją. Nie była aż tak odpychająca jak poprzednia, ale też nie wzbudziła sympatii Vicky. Nadgorliwy pośrednik przywitał ich bardzo entuzjastycznie poczym od razu zaczął zachwalać zalety lokacyjne i zabytkowe posiadłości.

- A ile wynoszą miesięczne wydatki na ogrzewanie? – zapytała Vicky przerywając mężczyźnie wychwalanie subtelności barw w salonie. Pośrednik nie zdążył nawet nabrać powietrza, a ona już zadała kolejne pytanie. Biedny mężczyzna był całkowicie zbity z tropu.

- Odezwiemy się do pana – powiedział szybko James i wyprowadził ją z domu zanim doszczętnie zszargała nerwy pośrednikowi. Usadowił ją na siedzeniu samochodu i, kiedy ruszył spojrzał na nią.

- Co to było? – zapytał spoglądając na nią z niedowierzaniem

- Jeżeli zawieziesz mnie do kolejnego zamku, to wydrapię ci oczy! – zagroziła nie zwracając uwagi na jego pytanie. Skrzyżowała ręce na piersi i zaczęła wpatrywać się w drogę.

- Co jest nie tak z takimi domami? – zapytał zirytowany.

- Nie zamierzam mieszkać w zimnym więzieniu z dwudziestoma sypialniami, których nikt nie używa – wyjaśniła. Odwróciła głowę i spojrzała na jego profil. Miał zaciśnięte usta, jakby powstrzymywał uśmiech. – Co cię tak bawi, Roberts? – Nie mógł się już dłużej powstrzymywać. Roześmiał się głośno.

- Coraz bardziej angażujesz się w naszą wspólną przyszłość.

- Przecież dałeś mi wyraźnie do zrozumienia, że nie mam wyjścia i muszę za ciebie wyjść! – krzyknęła. Dłonią uderzyła o deskę rozdzielczą. Nigdy nie widział jej w stanie takiego wzburzenia. Jej wściekłość działała na niego jak afrodyzjak. Zacisnął ręce na kierownicy, żeby go nie korciło. – Staram sobie umilić przyszłość. Skoro mam mieć ciebie za męża muszę cieszyć się z rzeczy materialnych! – Na chwilę w samochodzie zapadła cisza. James próbował na nią nie krzyknąć. Vicky zaczęła żałować swoich słów. – Zatrzymaj się! – krzyknęła nagle. Nacisnął hamulec. Obje cudem uniknęli siniaków, głównie dzięki pasom. Na szczęście nikt za nimi nie jechał. James        z wściekłością spojrzał na Vicky. Jej twarz promieniała.

- Co ty sobie wyobrażasz?! – wrzasnął, ale ona nie słuchała. Szybko wysiadła z samochodu i podbiegła do drzwi

najbliższego domu. Wysiadł za nią mając zamiar uduszenia jej gołymi rękami. Miarka się przebrała.

- No rusz się! – ponaglała go jednocześnie naciskając dzwonek. Mężczyzna dopiero teraz zrozumiał jej spontaniczną reakcję. Złość natychmiast mu przeszła.

Znajdowali się przed uroczym, piętrowym domkiem. W trawnik wbita była tabliczka z napisem „na sprzedaż”.  Poza wyróżniającą się architekturą, budynek miał także duszę. James za nic by się przed nią nie przyznał, ale zakochał się w tym domku od pierwszego wejrzenia.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich starsza kobieta ubrana w różowy fartuszek z falbankami. Na ich widok uśmiechnęła się szeroko.

- Nareszcie jakaś miła para. Wejdźcie, wejdźcie! – Otworzyła szerzej drzwi i wpuściła ich do środka.

- Co my tu robimy? – zapytał James zaniepokojony otwartością starszej pani.

- Oglądamy nasz przyszły dom – oznajmiła spokojnie i z uśmiechem poczęstowała się świeżo upieczoną szarlotką. Jamesowi opadły ręce. Ta kobieta jest absolutnie nieprzewidywalna!

- Mam rozumieć, że już się zdecydowałaś? – syknął, gdy z zainteresowaniem wypytywała właścicielkę o ilość pokoi. Uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Nie podoba ci się? – zapytała z udawanym przejęciem. W odpowiedzi wywrócił oczami. Rozśmiała się cichutko. Znowu postawiła na swoim. A tym samym doprowadziła go do szału!

Mimo, że sprawiał takie wrażenie, dom nie był wcale mały. Na parterze znajdował się salon, kuchnia, łazienka   i wolne pomieszczenie, które James postanowił przerobić na gabinet. Na piętrze rozmieszczono cztery sypialnie. Trzy miały wspólną łazienkę na korytarzu, a największa z nich, znajdująca się na końcu korytarza, osobną. Do tego garderobę. Tam też James postanowił umieścić ich sypialnię małżeńską. Nie pozwoli by spali osobno!

- Wygrałaś – oświadczył, kiedy po wylewnym pożegnaniu przez starszą panią wsiadali do samochodu. – Podoba mi się ten dom. – Uśmiechnęła się z tryumfem.

- Wiesz, że ma piwnicę? A cena jest naprawdę przyzwoita – ekscytowała się żywo gestykulując. Zaczęła tłumaczyć mu jakie zmiany chciałaby tam przeprowadzić. Do Jamesa ledwie docierały jej słowa. Właśnie zrozumiał, że się w niej zakochał. W Vicky Farrell! Kobiecie z piekła rodem, o zaokrąglonej figurze, cudownych nogach i wrednym charakterze. Dziewczynie, która od urodzenia uprzykrzała mu życie. – Co się stało? – zapytała zaniepokojona jego przedłużającym się milczeniem.

- Mam nadzieję, że w sypialni jesteś równie ożywiona – skonstatował. Czekał na wybuch. Uwielbiał ją denerwować. Tym bardziej teraz, gdy był tak zaszokowany odkryciem swoich uczuć. Ona tymczasem oblała się uroczym rumieńcem. Jeszcze bardziej mu się spodobała. Zamrugał zdziwiony. Chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygnował. Do końca podróży nie odezwali się ani słowem. Pożegnała go zdawkowym „cześć” i uciekła. Czyżby nieświadomie ją czymś uraził? A może z natury jest taka wstydliwa? Te pytania nie dawały mu spokoju.

Przez resztę czasu pozostałą do ślubu nie miał chwili wytchnienia. Jeżeli nie pracował w firmie, to zajmował się przygotowaniami albo pomocą przy urządzaniu domu. Vicky wprowadziła niewiele zmian, choć bardzo czasochłonnych. Urządzenie gabinetu zostawiła jemu, a on zlecił to architektowi wnętrz.

Pokazali się razem na kilku przyjęciach, byli na trzech lunchach i jednej kolacji. Za każdym razem towarzyszyło im mnóstwo osób, więc nie udało im się normalnie porozmawiać. Wspólnie też odwied...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl