[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jane Edwards
Czuły tyranRozdział 1Kiedy zadzwonił telefon, Liza Sinclair zastanawiała się właśnie, czy ktoś z personelu jest jeszcze wolny. Popyt na jej usługi wzrastał z każdym dniem. Wygląda na to, że co najmniej połowa Santa Fe nie marzy o niczym innym, jak tylko o zapewnieniu sobie ochrony przez firmę Lizy, powstałą cztery lata temu.
Hmm, był jeszcze Roger i... Po „i” nie można już było wymienić nikogo. Roger był w tej chwili jedynym wolnym pracownikiem. Na dwa, trzy najbliższe miesiące miała już tyle zamówień, że będzie chyba musiała kogoś dodatkowo zatrudnić.
- Sitting Tight - powiedziała uprzejmie do słuchawki.
- Czy to firma ochrony domów? - usłyszała zdenerwowany głos.
- Tak - potwierdziła Liza.
- Dzięki Bogu - westchnęła rozmówczyni z ulgą. - Nazywam się Brenda Tucker. Jestem sekretarką pewnego dość ważnego pana tu, w Santa Fe i właśnie zdarzyło się coś takiego, co uniemożliwiło mi doglądanie jego domu... A on wyjechał na kilka tygodni. Słyszałam, że pani... ale nie, to na pewno przesada. Żadna firma nie może oferować tylu usług. Ale jeśli chociaż połowa z tego, co słyszałam, jest prawdą...
Liza wzniosła oczy ku niebu.
- Nie wiem wprawdzie, co pani słyszała, ale oferta naszych usług jest rzeczywiście bogata. Na życzenie klienta możemy zatrudnić weterynarza do opieki nad zwierzętami domowymi podczas nieobecności właściciela, specjalistę od zwalczania chwastów i szkodników w ogrodzie, profesjonalnego ogrodnika do pielęgnacji roślin domowych, sadownika, dekarza, elektryka oraz hydraulika. No i oczywiście zainstalujemy nasz wspaniały niezawodny system bezpieczeństwa „Martindale's Centry”, który w czasie trwania umowy zapewni klientowi całkowite bezpieczeństwo. Nie musi się obawiać włamywaczy.
- Teraz już rozumiem te ceny - głos pani Tucker brzmiał nieco spokojniej. - Pięćsetka na tydzień wydawała mi się początkowo zupełnie astronomiczną ceną, ale teraz widzę, że to uczciwa kalkulacja. Pan Wade chętnie zapłaci za taką usługę. Czy ten firmowy anioł - stróż będzie dzień i noc w domu?
- Dzień i noc - zapewniła Liza. - Opiekę Sad domem zaczynamy w momencie zainstalowania systemu bezpieczeństwa. Czy mam pani pracodawcy przesłać referencje?
- Niestety, wyjechał dziś rano na Bliski Wschód. Dlatego jestem tak zdenerwowana. Nie mam po prostu czasu, żeby się z nim skontaktować. Moja matka przewróciła się wczoraj i złamała sobie biodro. Muszę do niej natychmiast pojechać.
- Rozumiem - rzekła Liza ze współczuciem. - Jak długo pan Wade będzie nieobecny?
- Trudno powiedzieć. Jest geologiem, ale tym razem nie wyjechał służbowo, tylko w odwiedziny do krewnych w Egipcie i w Arabii. W drodze powrotnej wpadnie jeszcze do siostry w Teksasie. Umówmy się wstępnie na cztery tygodnie z możliwością przedłużenia umowy na kolejne czternaście dni. Aha, czy tym aniołem - stróżem będzie mężczyzna?
- W tym przypadku tak. Nazwisko mojego pracownika brzmi Roger MacKenzie. - Liza zmarszczyła czoło. - Czy pyta pani z jakiegoś określonego powodu?
- Owszem. Ten powód waży pięćdziesiąt kilogramów, jest psem, nazywa się Tumblewood i po prostu nie cierpi kobiet. - Brenda roześmiała się. - Szef ciągle powtarza, że to zupełnie przyzwoity pies, tyle że zdeklarowany przeciwnik kobiet. Jeśli mam być szczera, to chętnie sceduję opiekę nad tym monstrum na kogoś innego. Kiedy pan MacKenzie będzie mógł przystąpić do pracy?
- Powiedzmy o trzeciej. Może być? - Liza sięgnęła po notatnik i długopis. - Proszę mi podać swój adres. W ciągu godziny przyślę do pani posłańca z umową do podpisania. Jak to już załatwimy, przyjdzie do pani Kit Martindale, odpowiedzialny za środki ostrożności, żeby rozpocząć instalowanie urządzenia alarmowego. Po południu Roger zadzwoni do pani na wypadek, gdyby się pani coś ważnego przypomniało. Okay?
- Nie wiem, jak mam pani dziękować - rozczuliła się Brenda. - Być może zdążę na wieczorny samolot do O'Hare i odwiedzę mamę w szpitalu jeszcze dzisiaj. Dziękuję.
Liza odłożyła słuchawkę z uśmiechem. Zarabianie pieniędzy było już samo w sobie przyjemne, ale chyba jeszcze przyjemniejsza była wdzięczność klientów i świadomość, że mogła im pomóc.
Zrobiła szybko kilka notatek i zadzwoniła do swojego byłego męża.
- Cześć, Kit - powitała go wesoło. - Mam nadzieję, że będziesz mógł mi pomóc w pewnym pilnym zleceniu.
W słuchawce rozległ się cichy śmiech. - A które z twoich zleceń nie było pilne?
- Hmm... chyba masz rację. Ale tym razem mamy tylko kilka godzin na zbudowanie systemu alarmowego. Dasz radę?
- Komu innemu odmówiłbym na pewno. Wiesz, że w ostatnim półroczu musiałem zatrudnić dwóch techników, żeby sprostać zadaniom, którymi mnie zarzucasz? Z dorywczego zajęcia w czasach szkolnych doszłaś do świetnie prosperującej firmy. Chętnie ci pomogę. A co u ciebie, kochanie? Wszystko w porządku?
- Mam dużo pracy, ale nie narzekam. Jak się miewa Gail?
- Całkiem nieźle. Nie mieści się już w żadnych drzwiach, a ten lipcowy upał musi się jej nieźle dawać we znaki, ale nie narzeka. Taka jest dzielna! Mówiłem ci już, że to będą bliźnięta, a może nawet trojaczki?
- Mój Boże, mam nadzieję, że wytrzyma jeszcze tych kilka tygodni.
- Gail była chora na cukrzycę i musiała rygorystycznie przestrzegać diety i regularnego zażywania lekarstw. Przyjaciółka Lizy miała jednak walczącą naturę i mimo choroby chciała żyć normalnie.
Liza wróciła do omawiania zlecenia dla Kita. Podała mu szczegóły, które uzyskała od Brendy.
- Roger zajmie się domem - dodała. - Mam nadzieję, że będzie miał dość czasu na swoją pracę doktorską. Aha... jeszcze coś, jest tam duży pies o imieniu Tumblewood. Uprzedzono mnie, że może być agresywny. Powiedz swoim ludziom, żeby na niego uważali.
- Dobra - obiecał Kit - odezwę się później.
Kilka godzin później było już po robocie. Kit Martindale zainstalował opracowany przez siebie system bezpieczeństwa. Wtargnięcie niepożądanego gościa na teren pana Wade'a powodowało alarm na najbliższym posterunku policji. Do domu wprowadził się Roger taszczący ze sobą kilogramy materiału na temat wczesnej historii Nowego Meksyku.
- Pies nie jest znowu taki najgorszy - zadzwonił do Lizy wieczorem. - Pokłóciliśmy się tylko o ostatni kęs pizzy, który mi porwał z talerza, i o dwa batoniki czekoladowe, które pożarł wraz z opakowaniem.
Liza zaśmiała się. - A jak wygląda dom?
- Zupełnie bajkowo, jak z baśni tysiąca i jednej nocy. Brakuje tylko haremu. To może i lepiej, bo wtedy nie podjąłbym się tej pracy.
Roger był, podobnie jak Kit, o rok starszy od dwudziestosześcioletniej Lizy. Studiował historię i właśnie przygotowywał się do doktoratu. Pisał dysertację o legendarnych siedmiu miastach z Ciboli, których jeszcze nikt nie odnalazł. Rad był ze swego odosobnienia w rezydencji pana Wade'a, ponieważ mógł tam spokojnie pracować.
Cztery dni później Roger zadzwonił do Lizy z gorącą prośbą, żeby znalazła kogoś na jego miejsce. Rozgorączkowany wyjaśniał, dlaczego nie może zostać dłużej w Santa Fe.
- Nie uwierzysz, Lizo, co znalazłem w tych materiałach! - prawie krzyczał w słuchawkę. - W szesnastym wieku Francisco Vasquez de Coronado zorganizował ekspedycję badawczą w celu odszukania mitycznego osiedla. Znalazłem dowód na to, że był o krok od zrealizowania swych zamierzeń. Mam nadzieję, że dokonam odkrycia stulecia, gdy podążę jego śladami.
- Wszystko to pięknie wygląda, Roger, ale co ja biedna pocznę ze zleceniem od pana Wade'a? Przecież wiesz, że w firmie oprócz mnie i ciebie wszyscy są zajęci. Skąd, u diabła, mam wziąć tak na poczekaniu zastępstwo?
- Poradzisz sobie, jak zwykle - odparł Roger beztrosko. - Dlaczego nie miałabyś się sama tym zająć? Dom jest zbudowany w stylu marokańskim i wyposażony we wszelkie możliwe luksusy. Spodoba ci się, zobaczysz. No, to zaczynam się pakować.
- Ani się waż! - zdenerwowała się Liza. - Obiecałeś, że zostaniesz do końca zlecenia. Zostań chociaż do czasu, aż kogoś znajdę.
- Wszystkie siedem miast! Masz pojęcie, Lizo?! Będę sławny na cały świat! Moje imię znajdzie się w podręcznikach historii...
Liza rzuciła słuchawkę na widełki. Coś takiego przytrafiło się jej nie po raz pierwszy. Kilka razy musiała osobiście zastąpić studentów, którzy mieli jakieś inne, nie cierpiące zwłoki sprawy. Zdaje się, że i tym razem ją to czeka.
- Mam nadzieję, że doceniasz moje poświęcenie - mruknęła następnego ranka do Rogera, wyładowując z samochodu walizkę i automatyczną sekretarkę. Roger był już spakowany i gotów do wyjazdu.
- Gdzie się właściwie podziewa ta bestia w postaci psa zżerającego batoniki wraz z opakowaniem?
- Kogo nazywasz bestią? Tumblewooda? Ależ to najmilszy pies świata. Niektórzy, a zwłaszcza niektóre, powinny być mu wdzięczne za to, że dba o ich linię.
Mając w pamięci ostrzeżenie Brendy, Liza ubrała się na pierwsze spotkanie z Tumblewoodem w stare dżinsy i bawełnianą koszulę z długim rękawem. Nie umalowała się i nie użyła perfum, żeby wyglądać jak najmniej kobieco.
Kiedy jednak skoczył na nią olbrzymi pies o piaskowej sierści, żałowała, że nie ma na sobie zbroi rycerskiej. Bydlę przewróciło ją na ziemię i zaczęło lizać po twarzy swym długim jęzorem.
- Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego w związku z tym - uśmiechnął się Roger. - On po prostu szuka czegoś słodkiego.
- Ja zwariuję! - jęknęła Liza z rozpaczą, usiłując wyrwać się psu. Roger pomógł jej, podziękował za to, że go zastąpiła, i dwie minuty później odjechał w kierunku gór Sangre de Christo. Liza zerknęła spod oka na Tumblewooda, który przyglądał jej się z takim zainteresowaniem, jakby była ogromnym lizakiem.
- Musimy kiedyś pogadać o kaloriach i próchnicy - zakomunikowała zwierzęciu. Miała jednak pewność, że pies będzie ślepy i głuchy na wszelkie argumenty przemawiające przeciwko słodyczom.
Liza wzruszyła ramionami i odwróciła się. Roger wspominał wprawdzie przez telefon o przepychu tej rezydencji, ale rzeczywistość przerosła wszelkie oczekiwania Lizy. W niemym podziwie przyglądała się budynkowi podobnemu do wschodnich pałaców. Białe mury i dach z czerwonego gontu komponowały się pięknie w krajobrazie Nowego Meksyku.
Wzięła bagaż i weszła do willi. Postawiła rzeczy w ogromnym holu i postanowiła przespacerować się po pokojach. Dwie rzeczy wzbudziły jej szczególny zachwyt: patio, upiększone egzotycznymi roślinami, i sala gimnastyczna z kompletnym wyposażeniem.
Każdy z ośmiu pokoi gościnnych dysponował własną łazienką. Wszystkie były tak komfortowo urządzone, że nie powstydziłby się ich żaden sułtan.
Liza wróciła do holu po bagaż i zaniosła go do jednego z tych pokoi. Rozpakowała się, po czym ruszyła na spacer po ogrodzie wzdłuż białego muru.
Był tam basen, a Tumblewood, który jej cały czas towarzyszył, zaprowadził ją do źródełka przepływającego przez ogród. Stamtąd trafili do takiej części rezydencji, w której rosły wszelkie możliwe kwiaty. Naturalny dach z liści wysokich drzew osłaniał ją przed bezlitosnym lipcowym słońcem. Na pergolach pięła się winna latorośl z dojrzewającymi gronami owoców. Liza napawała się w milczeniu przepięknym widokiem. Przestała żałować, że musiała tu przyjechać.
Tumblewood stał się w ciągu następnych dni nieodłącznym towarzyszem Lizy. Sprzątaczki i ogrodnicy przychodzili i odchodzili po zakończonej pracy, tak więc Liza i pies przez większość czasu byli sami. Rano spacerowali po ogrodzie, a wieczorami siedzieli sobie za domem. Jeśli Liza musiała wyjechać do miasta, to zostawiała Tumblewooda na straży. Szczekaniem miał wspierać sygnał urządzenia alarmowego.
Liza nadzorowała swoją firmę z rezydencji pana Wade'a. Codziennie rozmawiała przez telefon z każdym ze swych siedemnastu pracowników czuwających nad rezydencjami w Santa Fe i okolicy. Musiała, niestety, w ciągu jednego tygodnia odmówić aż dwudziestu klientom. Nie miała po prostu nikogo wolnego, kto mógłby ich obsłużyć. Nie zastanawiając się długo, dała ogłoszenie na uniwersytecie, na którym studiowała: „Szukam odpowiedzialnych pracowników”. Po powrocie do biura miała zamiar zatrudnić nowy personel.
Kilka dni później Lizę obudził w nocy jakiś szmer. Początkowo nie mogła się zorientować, co to jest, ale już za chwilę uprzytomniła sobie, że to brzęczyk urządzenia alarmowego stojącego przy jej łóżku.
Zerwała się drżąc ze strachu. Ktoś musiał wtargnąć na teren posiadłości. Jedyną rzeczą, która ją w tej chwili uspokajała, była świadomość, że posterunek policji też już został zaalarmowany. Pomoc była zapewne w drodze.
Stopniowo oczy Lizy przyzwyczaiły się do ciemności panującej w pokoju. Drugie spojrzenie na urządzenie alarmowe uspokoiło ją nieco. Nie świecił się żaden z guzików. Oznaczało to, że włamywacz był na murze otaczającym posiadłość. Mimo to Liza nie traciła czasu na zakładanie szlafroka na piżamę w biało - niebieskie paski. Szybko wyjęła z szuflady nocnej szafki latarkę i pobiegła do drzwi.
Zaledwie zdążyła położyć dłoń na klamce, gdy ponownie ogarnął ją strach. Urządzenie alarmowe piszczało cichutko. Jeden guzik świecił żółtym światłem.
Tylne drzwi! - przemknęło Lizie przez myśl. Jeśli wszystko funkcjonowało jak należy, to włamywacz znajdował się mniej niż osiem metrów od wejścia do domu. Próbował przez kuchnię dostać się do środka. Żeby tylko nie wpadła w panikę! Dla pewności zadzwoni teraz, zaraz na policję. Pies też powinien należycie odegrać swą rolę stróża porządku.
Świadomość, że nie jest sama, dodała jej odwagi. Poszła do kuchni. Tumblewood stał już przy zamkniętych drzwiach. Liza zdziwiła się trochę, że w ogóle nie szczeka. Podniosła słuchawkę, żeby zadzwonić na policję, ale zaraz odłożyła ją z powrotem, usłyszała bowiem coś takiego, co kazało jej otworzyć usta ze zdumienia.
Ten włamywacz zbliżał się do domu pogwizdując wesoło!
Chyba ma nerwy ze stali, pomyślała z zawiścią, zapominając na chwilę o własnym strachu.
Tumblewood także usłyszał to beztroskie pogwizdywanie. Zaczął tak strasznie ujadać, że Liza aż drgnęła ze strachu. Każdego normalnego człowieka takie ujadanie skłoniłoby do ucieczki, ale z włamywacza był najwidoczniej twardy zawodnik. Zaczął coś majstrować przy zamku w drzwiach. Liza wstrzymała oddech. Miał podrobione klucze albo wytrych!
W tym samym momencie w całym domu rozległ się przeraźliwy sygnał alarmowy. Liza ujrzała z przerażeniem, że ktoś naciska klamkę.
Nagle klamka wróciła znów do swej normalnej poziomej pozycji, a natręt przestał gwizdać. Zamiast tego rozległ się ostry syk, a zaraz po . nim jakiś głuchy dźwięk. Włamywacz musiał zwalić się pod drzwiami.
Serce Lizy biło jak oszalałe. Bała się ruszyć z miejsca. Tumblewood merdał ogonem, patrząc na nią pytająco.
Nagle zapadła śmiertelna cisza. - Tak się to określa w książkach, co? Teraz wiem przynajmniej, jak to naprawdę wygląda - Liza próbowała żartować, gładząc Tumblewooda po aksamitnej sierści. - Wszystko w porządku, stary. Powinniśmy byli wiedzieć, że system Kita jest niezawodny.
Liza zawstydziła się, że choć przez chwilę wątpiła w jego skuteczność. Kit pokazał jej wszystkie środki bezpieczeństwa na wypadek włamania. W momencie wkroczenia kogoś na teren posiadłości rozlegał się brzęczyk. Im bardziej włamywacz zbliżał się do domu, tym głośniej hałasował brzęczyk, przeradzając się w przeraźliwe wycie, gdy włamywacz sięgał do drzwi. Jednocześnie odzywał się alarm na najbliższym posterunku policji.
Liza podeszła ostrożnie do drzwi. Odczuwała niemal litość dla tego biedaka leżącego pod drzwiami, chociaż właściwie zasłużył na karę. Poza tym nie stało mu się nic takiego.
Liza wiedziała, że w chwili, gdy włamywacz sięgnął do drzwi, ulotnił się z nich gaz. Nie był on trujący, ale unieszkodliwiał włamywacza na jakieś pięć minut. Zanim odzyska świadomość, można się nim zająć.
Odetchnęła z ulgą słysząc znajomy dźwięk. Było to wycie syreny policyjnej.
Tumblewood także je usłyszał i rzucił się jak oszalały do drzwi, drapiąc je pazurami.
- Ej, uspokój się! - Liza próbowała uspokoić psa. - Ten facet nic nam już nie zrobi. Za chwilę zjawi się tu policja i wsadzą go do więzienia.
Nagle uświadomiła sobie, że urządzenie alarmowe nadal działa i może również unieszkodliwić policjantów. Pobiegła natychmiast korytarzem do holu, gdzie znajdowała się tablica kontrolna całego systemu. Nacisnęła kilka różnych guzików, żeby na jakiś czas wyłączyć ochronę rezydencji. Zdążyła w ostatniej chwili, bowiem dwa wozy policyjne były już na podjeździe. Pobiegła do policjantów. Dwóch wysłała pod tylne drzwi, dwóch pozostałych wprowadziła do domu.
Policjanci zatrzymali się nagle w drzwiach do kuchni, widząc psa drapiącego łapami drzwi. - Niech go pani weźmie lepiej na smycz - odezwał się jeden z nich. - Nie chcemy tu rozlewu krwi.
Dopiero po dłuższej chwili Liza znalazła rzadko używaną smycz i przyczepiła ją do obroży Tumblewooda. Wtedy policjanci otworzyli drzwi. Pies szarpał się tak gwałtownie, że Liza musiała użyć wszystkich swych sił, żeby go utrzymać przy sobie. Policjanci postawili na nogi przytomniejącego mężczyznę.
- Z daleka ode mnie z tymi łapami! - odezwał się włamywacz wściekłym głosem, stając o własnych siłach.
Liza aż drgnęła w obliczu tej nieustraszonej wrogości włamywacza.
Gaz podziałał na niego, ale szybko wrócił do sił. Ciekawe, czy był uzbrojony? Musiał być silny, bo policjanci ledwie dawali sobie z nim radę.
- Co to ma znaczyć, do diabła? - krzyknął na nich.
Dopiero teraz Liza mogła mu się lepiej przyjrzeć. Nie był ubrany na czarno i nie miał maski na twarzy, w ogóle nie wyglądał jak przestępca. Ubrany był w luźną koszulę i bryczesy w stylu księcia Karola. Na ramionach miał zarzuconą pelerynę sięgającą do kolan, a na głowie szal umocowany naokoło sznurkiem.
Opalona na brąz twarz mężczyzny wydała się Lizie dziwnie znajoma. Z pewnością nie zapomniałaby nigdy tego wąskiego nosa, tych arystokratycznych kości policzkowych, tych pełnych, zmysłowych warg. Musiała już go gdzieś spotkać. Ale gdzie?
Nie miała czasu, żeby się dłużej nad tym zastanawiać, ponieważ Tumblewood znowu szarpnął się jak dziki, chcąc najwyraźniej skoczyć na tego cudacznie wystrojonego faceta.
- Tumblewood, siad! - rozkazała.
Mężczyzna odwrócił głowę na dźwięk jej głosu. Prześliznął się wrogim spojrzeniem po małej postaci w piżamie.
- Jak, u diabła, dostała się pani do domu? - wrzasnął nie panując nad sobą. - I jak udało się pani oczarować tego psa? On nienawidzi kobiet!
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]