pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zeydler Zborowski Zygmunt

Major Downar przechodzi na emeryturę

 

Część pierwsza

Rozdział I Mediolan

Białe, puszyste chmury przypominają starannie ubitą pianę. Jaskrawy błękit nieba błyszczy agresywnie w promieniach słońca. Martwa, przerażająca swym ogromem pustka. Żadnego ruchu, żadnego wstrząsu. Jedynie miarowy warkot motorów uświadamia istnienie maszyny, zawieszonej na ogromnej wysokości.

Świetlny napis: „Proszę zapiąć pasy, proszę nie palić”, zgasł. Z megafonu płyną słowa: „Lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę”. Po tym komunikacie rozmowy na chwilę milkną. Ten i ów, obdarzony przez naturę nieco większą wyobraźnią, poważnieje. Dziesięć tysięcy metrów to nie żarty.

Refleksyjny nastrój przerywa przystojna stewardesa, częstująca pasażerów owocowymi cukierkami, zawiniętymi w szeleszczące papierki. Jej łagodny uśmiech działa kojąco, dodaje otuchy.

Downar wziął cukierek, przechylił w tył głowę i przymknął oczy. Czuł, jak ogromne zmęczenie spływa z niego wszystkimi porami ciała. Cudowny relaks, całkowite odprężenie. Ostatnie dni upłynęły mu w dużym napięciu nerwowym. Nie przypuszczał nawet, że tak intensywnie będzie to wszystko przeżywał.

Uroczystość była naprawdę wzruszająca, przemówienia, toasty, prezenty, przyjacielskie poklepywania po ramieniu, nie kończące się uściski dłoni. Sam niejeden raz brał udział w pożegnaniach kolegów odchodzących na emeryturę i właściwie wszystko odbywało się tak samo, ale... Uśmiechnął się. Każdy swoje sprawy, swoje przeżycia uważa za nietypowe, niebanalne - pomyślał. - Każdy chce, żeby to, co go dotyczy, było jakieś inne, odmienne od tego, co już było. Zakochany chłopiec sądzi, że jego miłość jest jedyna, niepowtarzalna, niezwykła. Żołnierz na froncie wyobraża sobie, że takim bohaterem jak on nikt jeszcze nie był i nikt nie będzie. Artysta jest przekonany, że jego sztuka jest wielkim odkryciem, czymś zupełnie nowym i że przejdzie do historii. Człowiek tak już jest ukształtowany, że pragnie wyróżnić się wśród swych bliźnich, być kimś znanym, sławnym, godnym powszechnego uznania i podziwu. No, dobrze, a emerytowany oficer milicji?... O mało nie parsknął śmiechem.

I znowu stanęła mu przed oczami uroczystość pożegnalna. Chyba go jednak lubili. Chyba te wszystkie serdeczne, miłe słowa były szczere. Starał się być dobrym kolegą. Zawsze przecież chętnie służył pomocą, radą. Nigdy nikomu nie zrobił żadnego świństwa. Nie pchał się, nie ubiegał o awansy, o odznaczenia. Wykonywał, jak umiał najlepiej, swoją robotę i nie chwalił się osiągniętymi sukcesami. Wprost przeciwnie, raczej zawsze usuwał się w cień, unikał pochwał przełożonych, rozgłosu. Wydawało mu się, że naprawdę go lubili, że chyba byli mu życzliwi i że te przemówienia, toasty nie miały w sobie nic z fałszywej oficjalności.

Zadźwięczały mu w uszach słowa Karola Walczaka: „No i cóż ty, Stefan, teraz będziesz robił? Może masz zamiar gołębie hodować albo chodzić na ryby, a może znaczki pocztowe? Podobno na filatelistyce nawet nieźle niektórzy zarabiają”.

Na razie nie zastanawiał się nad tym, co będzie robił. Przede wszystkim pragnął się nacieszyć swobodą, wolnością. Tyle lat ciężkiej odpowiedzialnej, nerwowej pracy. Ileż nie przespanych nocy. Ile wahań, wątpliwości, obawy, żeby kogoś nie skrzywdzić. Ileż to razy zapytywał sam siebie: a może facet rzeczywiście jest niewinny, może to tylko fatalny zbieg okoliczności? Jakżeż różniła się jego praca od niebywałych przygód prywatnych detektywów z powieści kryminalnych. Perry. Mason, Herkules Poirot, stary, poczciwy Sherlock Holmes.

Tak, był już zmęczony. Należał mu się odpoczynek. Dosyć miał zbrodni, trupów, sekcji zwłok, wielogodzinnych, a nieraz wielodniowych przesłuchań, telefonów w nocy, że trzeba wstawać i natychmiast jechać na miejsce przestępstwa. Wyczerpująca, bardzo wyczerpująca nerwowo praca. Co za rozkosz nie myśleć teraz o niczym, odetchnąć pełną piersią, cieszyć się swobodą, być panem swego czasu, robić to, na co się ma w danej chwili ochotę!

Spełniają się jego pragnienia. Od lat marzył o tym, żeby zwiedzić Italię. Ten kraj zawsze go pociągał. Przeczytał dużo książek o dziejach Cesarstwa Rzymskiego. Miał sporo fotografii z Włoch, albumów, slajdów. Teraz zobaczy na własncoczy Koloseum, bazylikę Świętego Piotra, Watykan, kaplicę Sykstyńską, plac Hiszpański, fontannę di Trevi. A przedtem Mediolan, Werona, Wenecja, Florencja, Siena i na koniec Sycylia. Ileż wspaniałości. Piękna wycieczka. Kupa forsy, to prawda, ale w końcu raz się żyje. Poza tym nie co dzień awansuje się na emeryta. Trzeba to przecież jakoś uczcić.

Warszawa, komenda, koledzy, akta spraw, wreszcie mieszkanie na Koszykowej stały się nagle jakieś nierealne, odległe, bardzo dalekie. Przeszłość. Zaczyna się zupełnie nowe, emeryckie życie. Jakie to będzie życie? Nie warto w tej chwili o tym myśleć.

- Właściwie to wszystko jedno, czy się leci na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, czy na wysokości stu metrów. Jak się gruchnie w dół, to rezultat taki sam.

Downar drgnął i otworzył oczy Dopiero teraz przyjrzał się uważniej pasażerowi, który siedział koło niego. Wyraźnie zarysowująca się łysina, zaokrąglone kształty, twarz pogodna, różowa, ozdobiona parą dużych, ciemnych oczu, w których błyszczała radość życia i zainteresowanie sprawami tego świata.

- Czy nie mam racji, proszę pana? - upierał się. - Te dziesięć tysięcy metrów robi na człowieku wrażenie, ale przecież to nie ma żadnego znaczenia, dziesięć tysięcy czy sto, a nawet jak ktoś ze dwudziestu metrów zleci, to nie ma co zbierać. Czy nie mam racji?

- Ma pan rację - przyznał obojętnie Downar. Nie kwapił się do podtrzymania rozmowy. Już na samym początku tej baśniowej podróży postanowił trzymać się z daleka od swoich współtowarzyszy, których uważał za zło konieczne. Nie miał zamiaru nawiązywać z nikim bliższego kontaktu. Pragnął sam przeżyć swą „wielką przygodę”, jak nazywał w myślach orbisowską wycieczkę.

Korpulentny jegomość nie tracił jednak animuszu. Najwyraźniej odczuwał potrzebę towarzyskiej pogawędki.

- Czy pan pierwszy raz do Włoch?

- Pierwszy.

- O, ja już, panie, byłem chyba z pięć razy. Uwielbiam Włochy. Wspaniały kraj. Co za zabytki! Jakie kościoły! Jakie muzea! Cudowne rzeczy. Tylko, że teraz nastrój się tam popsuł. Terroryści, gangsterzy, złodziejstwo na każdym kroku. Ich policja jest zupełnie bezradna. Sytuacja się u nich bardzo pogorszyła, od kiedy znieśli karę śmierci. Bo, panie, co kara śmierci, to kara śmierci. Z więzienia można uciec albo otrzymać zmniejszenie wyroku, a ze stryczka się urwać to już trudniejsza sprawa. Rozzuchwalili tych wszystkich bandziorów i tyle. Na takiego terrorystę tylko kara śmierci robi wrażenie. Czy nie mam racji?

Pytanie zostało postawione w sposób dosyć agresywny i Downar musiał odpowiedzieć.

- Ma pan rację. - Wartkość wymowy zwolennika kary śmierci zaczynała go przygnębiać.

Na szczęście stewardesy z uprzejmym uśmiechem zaczęły roznosić tacki ze śniadaniem. Rozmowny jegomość zrezygnował na pewien czas z konwersacji i z zadziwiającą energią zabrał się do jedzenia. Widać było, że sprawy związane z gastronomią nie są mu obojętne.

Downarowi smakowało śniadanie. Dobry humor psuła mu tylko myśl, że jego towarzysz nie zaniecha rozmowy. I nie omylił się.

Zaledwie entuzjasta włoskiej kultury skończył się posilać i starannie wytarł grube wargi papierową serwetką, gdy spojrzał wesoło na swojego towarzysza podróży i powiedział:

- Proszę wybaczyć, że do tej pory nie przedstawiłem się panu, ale to zamieszanie na lotnisku i pierwsze wrażenia zaraz po starcie... Pan pozwoli, że teraz dokonam prezentacji: nazywam się Więckowski, Teodor Więckowski.

- Bardzo mi miło poznać pana - odparował Downar, uścisnąwszy wyciągniętą ku sobie pulchną dłoń. Niezbyt wyraźnie powiedział swoje nazwisko i wyjął z kieszeni gazetę. Miał nadzieję, że „Życie Warszawy” wybawi go z kłopotliwej, nużącej sytuacji. Ale gdzie tam...

Teodor Więckowski westchnął raz i drugi, jakby z pewnym ubolewaniem.

- Nic ciekawego nie ma teraz w tych gazetach. Już człowiekowi brzydną te wszystkie konflikty bliskowschodnie, dalekowschodnie, afrykańskie. Co nas to wszystko właściwie obchodzi? A niech się biją, jak mają ochotę. A i ten dziennik telewizyjny teraz diabła wart. Nie ma na co popatrzeć. Szkoda oczu. Kiedyś to kronika filmowa była pierwsza klasa, ale teraz... - Urwał nagle i zasępił się. Jego ruchliwa twarz straciła pogodny, beztroski wyraz. Mogło się zdawać, że jakieś odległe wspomnienia zepsuły mu humor.

Downar, korzystając z chwilowej przerwy, wsunął „Życie Warszawy” z powrotem do kieszeni, przechylił w tył głowę i zamknął oczy. Udawał, że drzemie.

Więckowski nie odezwał się do samego Mediolanu. Dopiero kiedy zabłysnął napis: „Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy”, powiedział cichym, dziwnie zmartwionym głosem:

- Tak mi się przyjemnie z panem gawędziło, że... Pan zdaje się podróżuje samotnie?

- Tak.

- Bo widzi pan... Ja także jestem samotny, a jak słyszałem, pokoje w hotelach są dwuosobowe, więc... Bardzo by mi było miło, gdyby pan zechciał dzielić ze mną kwatery podczas tej wycieczki. Naprawdę... bardzo. - Słowa te zostały wypowiedziane nieśmiało, z dużą dozą serdeczności.

Downar zdrętwiał. Perspektywa wspólnego pokoju z tym gadułą napełniła go przerażeniem. Nie chciał być nieuprzejmy, ale z drugiej strony ten człowiek mógł mu popsuć całą przyjemność. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że będzie musiał z kimś mieszkać.

- Zobaczymy, jak nas rozlokuje kierownik - powiedział wymijająco. - Ale oczywiście...

Na szczęście w tej chwili poczuli lekki wstrząs. Koła podwozia dotknęły pasa startowego.

Twarz Teodora Więckowskiego rozjaśnił pogodny uśmiech.

- Jesteśmy na miejscu. - Powiedziane to zostało takim tonem, jakby to właśnie on przyczynił się do szczęśliwego lądowania.

W Mediolanie panował nieznośny upał. Duszne, lepkie powietrze tamowało oddech. Zamglone słońce z trudem przedzierało się przez niski pułap szarawych, rozsnutych równomiernie chmur.

Wszyscy jak na komendę zaczęli się energicznie pozbywać płaszczy, skafandrów, wiatrówek, swetrów.

O piątej rano w Warszawie na Okęciu było bardzo zimno. Mediolański upał działał uderzeniowo.

Odprawa celna i kontrola paszportowa odbyły się z błyskawiczną szybkością. Najwyraźniej celnicy włoscy nie podejrzewali klientów „Orbisu” o jakieś skomplikowane machinacje przemytnicze i polską wycieczkę potraktowali z pewnym lekceważeniem, nie zadając sobie najmniejszego trudu.

Kierownik grupy, pan Wacław Kozłowski, żwawo uwijał się między swoimi podopiecznymi.

- Proszę do autokaru, proszę do autokaru, proszę się pospieszyć. Zaraz odjeżdżamy. Już kończą ładować bagaże. Proszę zajmować miejsca.

W autokarze było, oczywiście, jeszcze duszniej. Pot oblewał przybyszów z północy.

Downar zajął miejsce na końcu wozu przy oknie. Koło niego z uprzejmą skwapliwością usiadł Teodor Więckowski, i

- Ciepło.

- Ciepło - przytaknął Downar, patrząc w okno.

- Mam nadzieję, że pan nie ma nic przeciwko temu, że ja znowu tak koło pana...

- Ale skądże. Miło mi.

- To mnie cieszy. To mnie nawet bardzo cieszy. Bo tak... widzi pan, zżyliśmy się w tym samolocie.

Downar nie zareagował na to stwierdzenie. Jego uprzejmość nie posunęła się aż tak daleko. Nie odczepię się od faceta - pomyślał melancholijnie. - Trudno. Trzeba się przyzwyczaić.

Wszyscy już się usadowili. Ostatni wsiadł kierownik wycieczki, wprowadzając do autokaru młodą czarnooką dziewczynę. Przedstawił ją jako pannę Anitę Antonelli - przewodniczkę, która miała towarzyszyć „polskim przyjaciołom” podczas ich pobytu we Włoszech. Mówiła zupełnie dobrze po polsku, z nieznacznym cudzoziemskim akcentem. Od czasu do czasu miała tylko pewne kłopoty z przypadkami, szczególną trudność sprawiał jej dopełniacz. Później okazało się, że pochodzi z małżeństwa mieszanego, ojciec Włoch, matka Polka.

Lotnisko w Mediolanie jest znacznie oddalone od miasta. Jechali prawie godzinę.

Downar z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się mediolańskim ulicom. Bardzo prędko doszedł jednak do przekonania, że to nic ciekawego. Duże, przemysłowe miasto, niezbyt atrakcyjne.

- Tutaj nie ma co oglądać - powiedział, wydymając wargi Teodor Więckowski. - Ot, takie nasze Katowice w dużym powiększeniu. Przemysł. Pełno spalin i dymu z fabryk. Klimat fatalny. W lecie duchota nie do wytrzymania, a w zimie mgła, że na dwa kroki nie widać człowieka. Wozy cały dzień jeżdżą na światłach. Straszna wilgoć. Byłem kiedyś w styczniu w Mediolanie, to jak wieczorem zdjąłem koszulę, rano była wilgotna. Trudno zrozumieć, dlaczego takie duże miasto postawili na podmokłym gruncie. Ale to dawne czasy. Wtedy pewnie na takich rzeczach się nie znali. I niech pan sobie wyobrazi, że wystarczy wsiąść do pociągu na Dworcu Północnym i już po dwudziestu minutach wyjeżdża się z tej cholernej mgły. Od Saronno niebo błękitne, wspaniałe słońce. Riwiera. Tym pociągiem można dojechać do Como. Był pan kiedy nad jeziorem Como?

- Mówiłem przecież panu, że jadę do Włoch po raz pierwszy - odparł trochę niecierpliwie Downar.

- A prawda, prawda. Zapomniałem. Bardzo pana przepraszam. Como piękna rzecz. Jest na co popatrzeć. Byłem tam dwa razy. Jak dzień pogodny, to widać Alpy, ośnieżone szczyty gór. Istne cudo. Szkoda, że tam nie pojedziemy. A Mediolan nic nadzwyczajnego. Jedynie katedra warta obejrzenia. Wspaniała. Co za ogrom, co za precyzja budowy. Gotyk. Zachwyci się pan. Do katedry na pewno nas zaprowadzą. To należy do żelaznego repertuaru każdej wycieczki.

Downar w milczeniu kiwał głową, żeby nie okazać się nieuprzejmym. Nie odwracał wzroku od okna. Im głębiej zanurzali się w miasto, tym więcej widział ciężkich, bogato zdobionych dziewiętnastowiecznych kamienic. Nie zachwycał się tą architekturą, chociaż musiał przyznać, że jest imponująca.

Wreszcie autokar zatrzymał się przed skromnym hotelem.

- Wysiadamy, proszę państwa - wykrzyknął energicznie pan Kozłowski.

Spoceni podróżnicy zaczęli się ociężale przepychać do wyjścia. Niektórzy posapywali z utrudzenia, inni wycierali chusteczkami wilgotne czoła i karki. Każdy marzył o prysznicu i chwili odpoczynku.

Niestety! Okazało się, że pokoje nie są jeszcze przygotowane i że od razu trzeba iść na obiad. Rozległy się nieśmiałe szemrania, a nawet jawne głosy niezadowolenia. Pan Kozłowski robił, co mógł, aby rozproszyć nieco przykrą atmosferę.

- Proszę państwa o wyrozumiałość. Służba hotelowa nic tu nie zawiniła. Po prostu poprzednia wycieczka trochę marudziła z wyprowadzką. Pokojówki muszą sprzątnąć numery, zmienić pościel. A teraz napijemy się dobrego winka, zjemy coś smacznego. Potem maleńka sjesta i wyruszamy na zwiedzanie Mediolanu. Obejrzymy sobie katedrę, zamek Sforzów, zobaczymy Ostatnią Wieczerzę Leonarda. A jutro do Wenecji. Prosimy na obiad. Życzę państwu smacznego.

Nie było rady. Spoceni i zakurzeni usadowili się przy restauracyjnych stolikach, na których stały koszyki z pszennym pieczywem, szklanki i karafki z białym winem. Po chwili kelnerzy zaczęli roznosić tradycyjny makaron, polany pomidorowym sosem z nielicznymi kawałkami drobno pokrojonej wołowiny oraz posypany tartym parmezanem.

Downar dopiero teraz obrzucił przelotnym spojrzeniem swoich współtowarzyszy podróży. Cieszyła go myśl, że może już nie być czujny i podejrzliwy, że w gronie otaczających go ludzi nie musi upatrywać potencjalnych przestępców, że wreszcie zaczął żyć jak zwykły, normalny człowiek, wolny od zawodowej rutyny.

Po jego lewej ręce siedział oczywiście Teodor Więckowski, pochłaniający z zapałem spaghetti. Zręcznie nawijał na widelec długie, nakrapiane pomidorami nitki i widać było, że kuchnia włoska nie jest mu obca. Od czasu do czasu pociągał spory łyk wina. Najwyraźniej nie przejmował się tym, że jest spocony i nie umyty. Z prawej strony pożywiała się w milczeniu młoda, bardzo ładna blondynka, o gęstych, popielatych włosach i dużych oczach koloru morskiej wody. Downar przez ułamek sekundy pochwycił jej spojrzenie i zobaczył wyraz głębokiej melancholii, brak młodzieńczej radości życia, rezygnację. Może to tylko zmęczenie podróżą - pomyślał.

Naprzeciwko, po drugiej stronie długiego stołu, usadowiło się małżeństwo. Tak przynajmniej można było wnioskować z ich wzajemnego, pozbawionego emocjonalnych akcentów, stosunku. Oboje mniej więcej około trzydziestki. On, ryży blondyn o mocno zarysowanej dolnej szczęce i wąskich, lekko skośnych oczach, miał coś niesympatycznego w twarzy. Robił wrażenie człowieka bezwzględnego, pozbawionego delikatniejszych uczuć. Z pewną nonszalancją bawił się makaronem, dając do zrozumienia, że nie jest przy apetycie. Ona - subtelny, dziewiętnastowieczny typ urody: ładnie zarysowany owal twarzy, drobne, regularne rysy, ciemnoniebieskie oczy i starannie upięte w mocny węzeł lśniące, kasztanowe włosy. Kształtna głowa opierała się na długiej, wysmukłej szyi, ozdobionej sznurem bursztynów. Dłonie wąskie, rasowe, pozbawione jakiejkolwiek biżuterii. Tylko złota obrączka. Była smutna. Prawie nic nie jadła. Wypiła łyk wina i siedziała milcząca, zapatrzona w swój talerz. Można było przypuszczać, że niedawno płakała. Nie, stanowczo nie robili wrażenia pary będącej w podróży poślubnej.

Trochę dalej dwie panie tak do siebie podobne, że nie było wątpliwości, że to siostry. Różniły się jednak usposobieniem, co łatwo było zauważyć. Jedna cicha, spokojna, potulna. Druga - gadatliwa i autorytatywna - nieustannie strofowała siostrę: - Moja Bogusiu, nie garb się tak. Siedź prosto. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, a nikt się tak nie garbi. Chcesz mieć krzywy kręgosłup, czy co? I nie pij tyle wina, bo ci zaszkodzi.

Bogusia nie protestowała. Posłusznie stosowała się do poleceń siostry. Mówiła grzecznie: - Oczywiście, Elwiro. Masz rację, Elwiro.

Przy sąsiednim stole rej wodziła tak zwana „Babcia”. Pani koło osiemdziesiątki, niezwykle żwawa, energiczna, nie znosząca najmniejszego sprzeciwu. Pomimo zaawansowanego wieku nie widać było po niej najmniejszego zmęczenia. Jadła z ogromnym apetytem, kazała sobie dolewać wina, perorowała na najrozmaitsze tematy, niekoniecznie związane z urokami Italii, i od czasu do czasu wtrącała jakieś nieco ryzykowne zdanie: - W moich latach to już mogę wszystko powiedzieć, co mam na wątrobie. Nie boję się niczego ani nikogo. Co w sercu, to na języku.

Głównie zabawiała rozmową siedzącego po jej lewej stronie przystojnego młodego człowieka, do którego zwracała się per,,panie Robercie”. Miał pociągłą twarz, jasną, prawie białą czuprynę i niebieskie, wypłowiałe oczy o niezbyt sympatycznym wyrazie. Słuchał z uprzejmym uśmiechem paplaniny starszej pani, robiąc czasami jakąś uwagę. Z jego zachowania można było przypuszczać, że pragnie sobie zaskarbić sympatię elokwentnej „Babci”.

Po prawej stronie starszej pani siedział chudy, kościsty jegomość o posępnym wejrzeniu, z nosem przysłowiowo spuszczonym na kwintę. Jadł krzywiąc się niemiłosiernie, jakby go częstowano czymś bardzo obrzydliwym. Nie wtrącał się do rozmowy.

I wreszcie spojrzenie Downara spoczęło na drugiej parze małżeńskiej. Emanowała z nich ta pewność siebie, którą ludziom o nieprzesadnie rozwiniętym życiu wewnętrznym daje solidne konto dewizowe. Posilali się energicznie, nie zostawiając ani jednego kęsa na talerzach. Widać było, że zapłacili i nie mają zamiaru rezygnować z tego, co im się za ich pieniądze należy.

Pozostali uczestnicy wycieczki siedzieli poza zasięgiem wzroku Downara. Nie chciał się odwracać i rozglądać. W ogóle starał się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. O tym, że jest emerytowanym oficerem milicji, wiedział tylko kierownik grupy, którego prosił o całkowitą dyskrecję.

Mimo woli i wbrew wszystkim postanowieniom, zaczęły krążyć mu po głowie dziwne myśli. Młody człowiek, emablujący z uprzejmym uśmiechem rozmowną staruszkę, mógłby na przykład wystąpić w roli „szakala”. Te jasnoniebieskie, wyblakłe oczy, ten ostro, drapieżnie zarysowany profil i te usta wąskie, zaciśnięte, wyrażające bezwzględność, a może nawet okrucieństwo. „Babcia” zaś mogłaby symulować i nie być ani staruszką, ani taką roztrzepaną gadułą. Bierze udział w wycieczce w jakichś konkretnych, sobie tylko znanych celach, a całe jej zachowanie to tylko kamuflaż. Małżeństwo obdarzone znakomitym apetytem to para typowych szmuglerów, kombinatorów, często wyjeżdżających za granicę - bynajmniej nie w celach turystycznych. Nie interesują ich zabytki i dzieła sztuki. Interesuje ich zupełnie co innego. A tamto skłócone małżeństwo? No, cóż... Niewykluczone, że ryży miałby ochotę pozbyć się żony, spychając ją w Wenecji do jakiegoś kanału...

Wzdrygnął się. Oszalałem? - pomyślał ze złością. - Czyż nigdy nie pozbędę się tego idiotycznego nawyku? Czy do końca życia będę patrzył na ludzi jak na potencjalnych przestępców, zbrodniarzy? Do diabła! Dosyć. Koniec z tym. Nie jestem już milicjantem. Nie jestem na służbie. Emeryt. Człowiek taki sam jak wszyscy inni. Nic mnie nie obchodzi, że ktoś wygląda na płatnego mordercę. Niech sobie wygląda. Czort z nim.

Nie zauważył, że siedząca obok melancholijna blondynka spojrzała na niego raz i drugi z pewnym zdziwieniem.

Po skończonym obiedzie kierownik podszedł do Downara.

- Pan Więckowski - powiedział z uprzejmym uśmiechem - bardzo pragnąłby mieszkać razem z panem. Pokoje są dwuosobowe, więc... Czy pan nie ma nic przeciwko temu?

Downar westchnął.

- Nie, nie mam nic przeciwko temu. - Nie mógł inaczej postąpić. Wiedział, że odmowa byłaby ogromną nieuprzejmością w stosunku do tego poczciwca.

- Mam nadzieję, że obaj panowie wykażą nawzajem tolerancję i zrozumienie - zakończył rozmowę kierownik.

Pokój był nieduży, ale czysty i wygodnie urządzony. Jedyny mankament to brak łazienki, która znajdowała się dość daleko na korytarzu.

Teodora Więckowskiego ogarnął szczery zachwyt.

- Jakże się cieszę, panie kolego, jakże się cieszę, że my razem... Zaproponowałem kierownikowi naszej grupy. Prosiłem, żeby... ewentualnie. Serdecznie panu dziękuję, że pan się zgodził. Bardzo pan miły. Dziękuję.

- Nie ma mi pan za co dziękować - uśmiechnął się z pewnym przymusem Downar. - Pokoje są dwuosobowe, więc jeżeli ktoś podróżuje samotnie...

- Tak, tak. Oczywiście, oczywiście, ale mógł pan sobie wybrać innego towarzysza na współlokatora. A ja się już tak z panem zżyłem w samolocie, że...

Downar nie zareagował na to wyznanie.

- Teraz trzeba by się trochę umyć. Czy pan pierwszy chce iść do łazienki?

- Nie, nie, niech pan idzie, niech pan idzie. Ja potem. Trochę muszę się rozpakować, wyjąć przybory do golenia, mydło - to mówiąc otworzył solidnie wyglądającą walizę, z której przede wszystkim wyciągnął japoński aparat fotograficzny wraz z różnymi przyrządami, nie wyłączając teleobiektywu.

- Wspaniały sprzęt - pochwalił Downar. Więckowski uśmiechnął się.

- Nie zdążyłem panu powiedzieć, że to mój zawód. Jestem fotografikiem. Podróżuję po świecie, polując na ciekawe obiekty do zdjęć. Interesują mnie nie tylko zabytki architektoniczne i pejzaże. Ludzie także. Interesujący ludzie oczywiście. W drugiej walizce mam również kamerę.

Downar pokiwał głową.

- Przyjemne zajęcie. - Wziął mydło, ręcznik, ostrą szczotkę i poszedł do łazienki.

Chłodny prysznic wspaniale go odświeżył. Kiedy wrócił, zastał swego współlokatora owiniętego obszernym kąpielowym szlafrokiem.

- Teraz ja! - wykrzyknął z ożywieniem fotograf i lekkim krokiem wybiegł z pokoju.

Downar, szukając pidżamy oraz koszuli, doznał niemiłego uczucia. Wydało mu się, że ktoś grzebał w jego walizce. Czyżby ten wesoły grubasek? - pomyślał. Zaraz jednak zreflektował się. - E, bzdura. Zaczynam cierpieć na manię prześladowczą. Czegóż, u diabła, mógłby szukać? Złudzenie.

Więckowski wrócił w podskokach. Był odświeżony, wesoły, pachniał dobrą wodą kolońską, nabytą zapewne w Peweksie.

- A teraz lulu - powiedział, wkładając pidżamę. - Mamy mało czasu.

Po krótkiej drzemce wszyscy zebrali się na dole w hallu. I znowu do autokaru.

Mediolan nie zachwycił Downara. Ulice zadymione, pełne spalin, zatłoczone ludźmi i samochodami. Sławna „La Scala” rozczarowała go kompletnie. Inaczej wyobrażał sobie tę najwspanialszą operę świata. Ot, zwyczajny dziewiętnastowieczny budynek, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Gmach opery warszawskiej wydał mu się bardziej imponujący. Natomiast katedra zrobiła na nim duże wrażenie. Stał i patrzył jak urzeczony. Koronkowa biel nadawała tej ogromnej budowli taką lekkość, że zdawała się czymś zupełnie niezwykłym, nierealnym. Strzeliste, gotyckie okna powiększały jeszcze to wrażenie.

- Ładne, co? - rozległ się tuż obo...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl