pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Leigh Michaels

 

Miodowy Miesiąc

 

(A Singular Honeymoon )

 

Rozdział 1

 

Coś nagle zaszeleściło. Sharley podniosła oczy znad wypracowania, które poprawiała. Był piątek, popołudnie, już tylko dziesięć minut do końca lekcji, więc nic by nie było dziwnego, gdyby jej uczniowie nie siedzieli spokojnie. Ale zobaczyła dwadzieścia główek pochylonych nad zadaniami z matematyki.

Ale, nie, Sharley się pomyliła. Wprawdzie dziewiętnaścioro dzieci rozwiązywało zadania, lecz jeden chłopiec robił ze swego arkusza papierowy samolot. Westchnęła więc i wezwała go do siebie.

– Jeśli skończyłeś, Josh – powiedziała – możesz cichutko zająć się czymś innym.

Josh wyszczerzył do niej zęby, po czym rozprostował kartkę z zadaniami i przeszedł obok jej biurka do okna.

– Panno Collins, niech pani zobaczy, jaki ładny czerwony ptak – wyszeptał dosyć głośno.

Sharley zerknęła na karmnik za oknem. Dzieci napełniały go każdego ranka przez całą zimę. Jaskrawopurpurowy ptak na przemian to czyścił sobie pióra, to chwytał w dziób ziarenka.

– A pamiętasz, jak się ten ptak nazywa? – spytała.

Josh zmarszczył brwi, a potem pokręcił przecząco głową.

– To kardynał – powiedziała Sharley. – Możesz go rozpoznać po pomarańczowym dziobie i zabawnym czubie na łebku. A czy czerwony kardynał jest rodzaju męskiego, czy żeńskiego? – zapytała.

– Żeńskiego – oświadczył Josh – bo to dziewczyny lubią ubierać się kolorowo.

Podszedł do biurka i dotknął rękawa jej szafirowego swetra.

– I lubią świecidełka – dodał, wskazując na pierścionek z brylantem na palcu jej lewej dłoni.

Sharley poruszyła ręką tak, że brylant chwycił światło. Rzucał błyski nawet przy jarzeniówkowym oświetleniu klasy. Ale oczy Spena, tego wieczoru, kiedy wsuwał pierścionek na jej palec, błyszczały jeszcze promienniej...

Nie czas na marzenia, upomniała się w myślach.

– No cóż, Josh, twoja teoria o kolorach nie jest prawdziwa, przynajmniej jeśli chodzi o ptaki. Ten kardynał jest rodzaju męskiego.

– Naprawdę? To chłopak? O kurczę! – Oczy mu rozbłysły i znów popatrzył w okno.

Sharley skrupulatnie sprawdziła jego pracę. Nie opuścił nawet najbardziej podchwytliwych pytań. Cóż, w czasie weekendu będzie musiała wymyślić dla Josha z pół tuzina nowych, znacznie trudniejszych zadań.

Arkusze zaczęły spadać na jej biurko jeden za drugim i w klasie zrobił się gwar. Za chwilę dzwonek ogłosił pauzę. Ale dwóch chłopców nie skończyło jeszcze rozwiązywania zadań i Sharley musiała poprosić ich o oddanie prac. Sama była trochę spóźniona, bo powinna już być na boisku i nadzorować bawiące się dzieci. Więc szybko zamknęła drzwi klasy za sobą, po drodze zapinając płaszcz.

Na korytarzu spotkała Amy Howell, nauczycielkę, z którą się przyjaźniła.

– Nareszcie cię mam! – roześmiała się Amy. – Próbować coś ci przemycić jest jeszcze trudniej, niż oszukać moje dzieciaki.

Wyciągnęła pudełko. Niewielkie, zawinięte w kolorowy papier, z ogromną białą kokardą na wierzchu. Sharley zerknęła na nie i zapytała z wahaniem:

– Co to za okazja?

Amy jęknęła:

– Dziewczyna za tydzień wychodzi za mąż i jeszcze pyta, co to za okazja?! Nie mogłam ci dać wczoraj, przy oficjalnym wręczaniu prezentów, bo jakby to zobaczył dyrektor, mógłby dostać palpitacji serca!

– No to sądzę, że nie powinnam tego otwierać także i przy dzieciakach.

– Ani przy ciotce Charlotcie – mruknęła Amy. – Nie wydaje mi się, żeby ta osoba potrafiła docenić tego rodzaju prezent. Ale założę się, że Spencer doceni. Zostawię to na twoim biurku.

Sharley zaśmiała się i otworzyła ciężkie, przeszklone drzwi na boisko. Dochodził stamtąd gwar rozbrykanej dzieciarni. Wszystko wyglądało normalnie. Dzieciaki biegały, krzyczały, kopały piłkę. Tylko w kącie boiska kilka dziewczynek z powagą maszerowało w tę i z powrotem. Ręce miały złożone jak do modlitwy, główki uniesione w górę.

Bawią się w ślub, domyśliła się Sharley. Zabawa w ślub stała się popularna, odkąd ponad dwa miesiące temu, zaraz po bożonarodzeniowej przerwie, powiedziała swoim uczniom, że po feriach marcowych nie będzie już panną Collins, tylko panią Greenfield.

Dwa miesiące! Bardzo krótki czas, żeby załatwić wszystko. A teraz, jeszcze tylko osiem dni i włoży białą suknię, jedwabną z koronkami, najpiękniejszą suknię na świecie, i pójdzie główną nawą kościoła do ołtarza, gdzie będzie na nią czekał Spencer Greenfield.

Spen! Cudowny, przystojny i taki mądry Spen. Można z nim dyskutować o wszystkim. Od fizyki nuklearnej i teorii względności do zagadnień światowej ekonomii. Ale on wybrał ją, chce spędzić życie z kobietą, dla której szczytem wiedzy jest nauczanie Josha różnicy między kardynałem a dzięciołem.

Jednak nie było nic uwłaczającego w jej pracy. Lubiła zajęcia z dziećmi, choć czasem były męczące. Wierzyła, że to, czego nauczy siedmiolatków w szkole podstawowej, będzie miało wpływ na ich stosunek i do nauki, i do życia. A cóż jest ważne, jeśli to nie jest?

Spencer mógłby się ożenić z każdą inną dziewczyną. Jednak aż do Bożego Narodzenia nie zauważyła, żeby się z kimś spotykał. Ale nie zauważyła także, aby na nią zwracał uwagę. Od czasu do czasu ciotka Charlotta zapraszała go na obiad. Ale to wcale nie znaczyło, że przychodził, bo chciał zobaczyć Sharley. Przychodził, bo wuj Martin był jego szefem. I chociaż w te wieczory zawsze mieli mnóstwo do powiedzenia, nie było w tym nigdy nic osobistego. Mówili o polityce, o książkach, o sprawach publicznych.

Tak było aż do przyjęcia urządzonego przez firmę wuja przed Bożym Narodzeniem...

Dziecinna rączka pociągnęła ją za rękaw i zaniepokojony głosik zapytał:

– Czy pani nie słyszała dzwonka, panno Collins?

Dzieci ustawiły się przy wejściu, czekając, żeby je wprowadziła. Sharley potrząsnęła głową. Nie wolno mi się tak zamyślać, skarciła siebie, wchodząc do klasy.

Dobrze, że zdecydowali się na szybki ślub, chociaż to bardzo kolidowało z jej zajęciami w szkole. Trudno, żeby ślub i miesiąc miodowy zmieściły się w przerwie wiosennej. Przyszły czwartek, to był ostatni dzień nauki przed feriami. W piątek zrobi ostatnie zakupy, spotka się na lunchu ze swoimi druhnami i pójdzie do kosmetyczki.

Ślub w sobotę, a potem cały tydzień spędzi ze Spenem w Nassau, w kurorcie na Wyspach Bahama. Ciotka Charlotta zapewniła ją, że jeśli będą chcieli, to mogą nie spotkać tam nikogo, prócz pokojówki i kelnera.

Cały tydzień nic i nikt nie będzie im przeszkadzał. To będzie raj...

O, cholera! – zmartwiła się. Żeby mieć cały tydzień w Nassau, musi przedłużyć swoje ferie wiosenne. Lekcje się zaczną bez niej. Musi więc przygotować materiały i poprosić kolegów o zastępstwo. Jak to możliwe, że dotąd o tym nie pomyślała?

Nie pomyślała, bo w jej głowie od Bożego Narodzenia nie było miejsca na nic innego, prócz Spena.

Po ostatniej lekcji Sharley ciągle jeszcze pracowała przy swoim biurku, kiedy weszła Amy Howell.

– Co? Ciągle jeszcze ślęczysz nad książkami? Nie otworzyłaś paczki?

– Boję się, że mógłby nagle wejść prezes Komitetu Rodzicielskiego.

– To będę stała na straży. Umieram z ciekawości, żeby zobaczyć twoją reakcję.

– Właśnie dlatego jej nie otwieram – zaśmiała się Sharley i przecięła sznurek.

Rozwinęła paczkę z papieru. Podniosła wieczko pudełka. Wewnątrz, na zwojach czerwonej błyszczącej bibułki, leżała cienka jak pajęczynka, króciutka czarna koszulka z koronki. Sharley nigdy takiej nie widziała.

– Jak myślisz, co powie Spencer, kiedy wyjdziesz w tym z łazienki w noc poślubną? Albo raczej, co zrobi? – zachichotała Amy. – O rany, Sharley, zaczerwieniłaś się jak burak!

– To odbicie od bibułki.

– No, nie! Kochanie, poślubisz mężczyznę, więc nie bądź taką skromnisią!

– To, że kobieta zachowuje cnotę do nocy poślubnej, pomyślała Sharley, nie znaczy wcale, że jest świętoszką. I wcale nie znaczy, że było to łatwe. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy wiele było sytuacji, w których o mało nie straciła rozsądku. I Spencer rozumiał, dlaczego to dla niej jest tak ważne. Może nie doceniał jej uczuć, ale rozumiał.

Nie próbowała tłumaczyć tego przyjaciółce. Wiedziała, że Amy nie mogłaby pojąć, iż kobieta, zaręczona od dwu miesięcy, nie spała jeszcze ze swym narzeczonym.

Amy wyjęła z rąk Sharley cienkie jak spaghetti ramiączka czarnej koronki i wrzuciła koszulkę do pudełka.

– Musisz mi powiedzieć – roześmiała się – czy koszulka zasługuje na to, jak się nazywa. A nazywa się... pierścieniowy negliż! Podobno można ją przeciągnąć przez męską obrączkę.

– Dziękuję ci, kochanie. Jeśli mi się uda nie przekroczyć granic przyzwoitości, powiem ci, jaka była jego reakcja.

Amy znów się roześmiała.

– Mam nadzieję, że nie będę rozczarowana. Życzę ci tego z całego serca!

Wzięła z biurka Sharley oprawioną w ramkę fotografię Spena i przyjrzała jej się z bliska.

– Przystojny. Zawsze miałam słabość do chłopaków z dołeczkami w brodzie. – Odstawiła fotkę na biurko.

Uśmiech Spena chwycił Sharley za serce. Uśmiechnęła się także, jakby do niego. Amy ma rację. Jest bardzo przystojny. Ciemne włosy, klasyczne rysy. Sharley też miała słabość do mężczyzn z dołeczkami. Przynajmniej do tego jednego.

Ale to nie z powodu dołeczków zakochała się w nim. A dla czegoś takiego, jak błyski w jego szarych oczach, tak mocne, nawet na fotografii, że wymagały odzewu. Pamięta, był bardzo rozbawiony tego dnia, kiedy robiła tę fotkę. Wstąpiła do Hudson Products, z koszykiem pełnym prowiantów, w ciepły, styczniowy dzień i zaprosiła go na piknik do parku w przerwie obiadowej. Spen wyszedł ze swojego pokoju w biurze, oparł się o stolik sekretarki, skrzyżował ramiona na ładnym szarym kaszmirowym swetrze, i wtedy właśnie Sharley strzeliła fotkę.

– Ona ci nie przeszkadza? – zapytała Amy, mając na myśli sekretarkę Spencera.

Sharley rzuciła okiem na stojącą na drugim planie postać.

– Wendy? Oczywiście, że nie.

– Jest bardzo atrakcyjna.

– Czy przypadkiem nie zauważyłaś, kochanie – powiedziała Sharley uszczypliwym tonem – że ja też jestem pociągająca? – Przeciągnęła zalotnie palcami po złotych włosach i zatrzepotała rzęsami.

– Zwłaszcza w czarnych koronkach... – Amy roześmiała się. – Co robisz w weekend? Odpoczywasz przed ślubem?

– Za dużo byłoby szczęścia. Mam całą listę rzeczy do zrobienia. I ciocia Charlotta miała w sobotę pomagać w podawaniu deserów, w czasie zbiórki na fundusz stypendialny, a nie bardzo się...

– ... czuje. I ty, oczywiście, zastąpisz ją. Słowo daję, Sharley, ona zawsze zwala na ciebie rzeczy, których nie chce robić. Pod pretekstem złego samopoczucia.

– Wcale nie zawsze. Po wylewie, który miała kilka lat temu, to i tak jest cudowne, że w ogóle może cokolwiek robić. Poza tym, ona i wuj Martin tacy są dla mnie mili, że zastąpienie cioci przy krojeniu sernika to naprawdę drobnostka.

– Przypuśćmy, że tak – mruknęła Amy. – Muszę jeszcze skończyć plan lekcji. I zgadnij, co mam zamiar robić przez cały weekend?

– Obawiam się, że nie zgadnę.

– Będę się zastanawiać, co wymyślić dla ciebie i dla Spencera na nowe mieszkanie.

Sharley zmięła zapisany arkusz papieru i cisnęła nim w przyjaciółkę. Amy uchyliła się i znów się śmiejąc, opuściła klasę.

 

Ciepły wietrzyk złudnie obiecywał wiosnę. Jak na północny stan Iowa marzec był w tym roku łagodny. Sharley wracała do domu. W połowie drogi między szkołą a domem minęła kilka większych budynków, a potem zaczęły się wille w stylu kolonialnym i małe domki. Prawie wszystkie były schludne i dobrze utrzymane. Stały na obszernych parcelach. Ale żadnego z nich nie można było porównać do dyrektorskich domów rozłożonych wzdłuż ślepych uliczek dalej od centrum miasta. Niektóre z nich to prawdziwe rezydencje.

Dom Charlotty i Martina Hudsonów był właśnie jedną z nich. Cofnięty od ulicy, za wysokim parkanem, osłonięty drzewami i zielenią, ledwie był widoczny dla przechodnia. Widać było tylko mur z szarej cegły, okna w wykuszach na piętrze i ciemnoczerwony gzyms. Natomiast garażu i domku ogrodnika w ogóle nie było widać z ulicy.

Sharley wyciągnęła klucze. Znalazła ten od furtki, nie od głównego wejścia. Furtka w ciągu ostatnich kilku lat rzadko była używana. Wiodła od niej najkrótsza droga do domku ogrodnika, prostego, lecz solidnego domku, który ciotka Charlotta i wuj Martin wspaniałomyślnie odnawiali dla nowożeńców.

Będę tam mogła zostawić prezent od Amy, nie narażając się na ryzyko tłumaczenia, co przyniosłam, cioci Charlotcie, pomyślała Sharley.

Gdyby Charlotta, kochana, ale staroświecka dusza, zobaczyła te czarne koronki, byłaby niewątpliwie zgorszona. A gdyby Sharley weszła głównym wejściem, po prostu nie mogłaby paczuszki jej nie pokazać. Ciocia bowiem, sama się czuła niemal jak panna młoda, dzieląc z Sharley radość płynącą ze wszystkich przygotowań, planów i podarunków.

Poza tym, wstępując do domku ogrodnika, Sharley mogła sprawdzić, czy została przywieziona, tak jak obiecywano, reszta rzeczy. A co najważniejsze, mógł tam być Spencer. Powiedział, że po pracy podrzuci do domku trochę rzeczy ze swojego mieszkania, skoro stolarze i malarze skończyli już robotę.

Sama myśl o Spenie wywołała rumieńce na jej twarzy. Może znajdą chwilkę dla siebie. Oczywiście, już w następnym tygodniu będą mieli wszystkie dni i noce dla siebie. Ale ta świadomość nie wystarczała jej dziś. To nie to, że chciała zazdrośnie mieć go tylko dla siebie, że niechętnie dzieliła się nim z resztą świata. Ale tyle było ostatnio różnych spraw, i na nic nie było czasu. Jakby to było miło usiąść na ich nowiutkiej kanapce, wtulić się w jego ramiona i pogwarzyć przez chwilę... Albo nic nie mówić, pomyślała, z rozmarzeniem wspominając, jak ją całował wczoraj na dobranoc.

Domek ogrodnika, podobnie jak duży dom, był niski i zbudowany z szarej cegły. To co się rzucało w oczy, to okno w wykuszu i frontowe drzwi, ciemnoczerwone, pachnące jeszcze świeżą farbą. A na drzwiach skrzynka na listy. Nikt z tej skrzynki nie korzystał, wisiała tam raczej dla ozdoby. Ponieważ brama do rezydencji była zawsze zamknięta, prawdziwa skrzynka wisiała przy głównym wejściu, a na tej tutaj, w dniu, kiedy ona i Spen po raz pierwszy razem oglądali domek, pełno było pajęczyn. Może dlatego przyszła jej do głowy zabawna myśl, żeby używać tej skrzynki na prywatne liściki.

Niestety, i teraz tkwił w niej liścik. Wprawdzie lubiła listy od Spena, zawsze urocze i dowcipne, ale dziś wolałaby zobaczyć jego samego. Liścik znaczył chyba, że on już sobie poszedł. Musiał wcześniej skończyć pracę. Ach, dlaczego tak się grzebała z planem lekcji.

Włożyła kopertę do kieszeni płaszcza i otworzyła drzwi. Weszła przez mały hol do przytulnego pokoju.

Zobaczyła tył głowy Spencera. Siedział na ich nowiutkiej kanapie. To bez wątpienia były jego włosy, ciemne, niesforne, i jego arystokratyczny kształt głowy...

Ale na jego ramieniu – Boże! – leżało pasmo długich, lśniących, czarnych włosów kobiecych! Sharley już otworzyła usta, lecz coś ją poczęło dławić w gardle. Kiedy tak stała sparaliżowana, niezdolna wydobyć słowa, Spencer nagle powiedział:

– To nie może dłużej tak trwać, Wendy – głos jego brzmiał nisko, ochryple.

Imię nie było niespodzianką. Sharley rozpoznała te wspaniałe czarne włosy. Niecałą godzinę temu widziała je wszak na fotografii. To bez wątpienia była sekretarka Spencera.

„Ona ci nie przeszkadza?” – zapytała dziś po południu Amy. Pytanie brzmiało beztrosko, ale czy takie było? Sharley czuła, jak krew łomoce jej w skroniach. Czy Amy coś wiedziała? Albo czy coś podejrzewała? Może wszyscy w Hammond’s Point wiedzieli, że Spencer Greenfield romansuje ze swoją sekretarką? Wszyscy, prócz niej, Sharley!

Udało jej się wykrztusić:

– Dostałam twój list.

Spencer skoczył na równe nogi i obrócił ku niej twarz.

Sharley przyglądała mu się uważnie. Nie miał na sobie marynarki ani krawatu. Kołnierzyk koszuli był rozchylony, rękawy zawinięte. Zbladł jak płótno. Dołek w jego brodzie wydał się jeszcze głębszy. Ale przystojny był jak zawsze, i piękne były, jak zawsze, jego duże szare oczy.

Tylko nie było w nich zwykłych błysków wesołości.

Postąpiła krok do przodu, położyła rękę na gładkiej skórze kanapy i spojrzała na Wendy Taylor. Wendy miała na sobie czerwony, jedwabny szlafrok, i najwidoczniej nic więcej.

Przynajmniej dobrze, że nie mój, pomyślała Sharley.

Znów spojrzała na Spencera.

– Myślałeś, zostawiając list w skrzynce, że pójdę od razu do domu i nie wejdę tutaj?

– Sharley – powiedział głucho, jakby coś dźgnęło go bardzo mocno między żebra.

Pierwszy szok minął. Sharley krzyknęła z furią:

– Cholera! Spencer! W naszym własnym domu?! Na naszej własnej kanapie!

– Sharley, proszę cię... Muszę to wytłumaczyć...

Wendy chwyciła go za rękaw.

– Nie, nie możesz, Spen! – Paniczny strach malował się na jej twarzy.

Spojrzał tylko na nią i przygryzł wargi.

– Jak widzę, różnica zdań – powiedziała Sharley z kwaśną słodyczą. – I, niestety, muszę zgodzić się z Wendy... nie bardzo wiem, jak mógłbyś mi to wyjaśnić. No, ale proszę, słucham!

Spencer milczał. Przestępował z nogi na nogę, chrząknął, ale milczał.

– Zupełnie nic nie masz mi do powiedzenia? Wcale mnie to nie dziwi! – Odwróciła się, podeszła do drzwi, trzasnęła nimi i pobiegła ścieżką do domu.

Rzuciła w holu płaszcz i torebkę. Jednym susem znalazła się w rozsłonecznionym salonie.

Obok, z werandy, dobiegł głos cioci Charlotty:

– Sharley, kochanie, dama nie trzaska drzwiami.

Nie była w stanie wyjaśnić ciotce swego zachowania.

Byle tylko znaleźć się w swoim pokoju. Byle mogła to przemyśleć, zanim się spotka z kimkolwiek.

Niestety, nie dany był jej ten luksus. Nagle frontowe drzwi otwarły się szeroko i Spencer zawołał, ciężko oddychając:

– Do pioruna, Sharley, nawet mnie nie chcesz wysłuchać?!

Sharley obróciła się i spojrzała na niego. Włosy miał rozwichrzone. Od wiatru? A może to Wendy wplątała mu palce we włosy, aby zatrzymać przy sobie?

– Zdążyłeś już coś wymyślić? Sądziłam, że jeszcze kłócisz się z Wendy, czy powinieneś się wytłumaczyć przede mną, czy też nie?!

Spencer pocierał sobie kark.

– Nie wiem, u diabła, jak możesz myśleć, że uwierzę w twoją niewinność! Ja wiem, co widziałam!

Charlotta Hudson weszła z werandy do pokoju. Opierała się ciężko na hebanowej lasce.

– Sharley, kochanie – powiedziała surowo – jakim tonem ty mówisz? Muszę zaprotestować. Mówisz jak przekupka! Dama tak nie mówi.

– Bez względu na okoliczności, ciociu Charlotto?

Dostrzegła przerażenie w oczach Spencera.

– Myślę, że jesteś zadowolony, że cię nie złapałam z nią w łóżku. W naszym łóżku. Zresztą to byłoby niemożliwe, bo łóżka nam jeszcze nie przywieźli, prawda?

Charlotta położyła rękę na skroni i tylko ciężko westchnęła. Sharley przeraziła się, że zapomniała przez chwilę o kruchym zdrowiu ciotki. Zawołała gosposię. Libby zjawiła się natychmiast. Na pewno podsłuchiwała pod drzwiami.

Gosposia pomogła Charlotcie dotrzeć do sofy. Ciotka opadła na poduszki, szepcząc:

– Martin! Proszę, niech przyjdzie Martin. Jest gdzieś w ogrodzie.

Ale Martin Hudson właśnie wszedł do salonu. Miał na sobie stary ogrodniczy kombinezon, a na głowie pomięty rybacki kapelusz. Pochylił się nad żoną i wziął jej wiotką dłoń w swoje ręce.

– Już, już, Charlotto – mruczał. – Nie dręcz się tak. Weź głęboki oddech. Odpręż się...

Charlotta jest naprawdę załamana, pomyślała Sharley. Nawet nie upomniała wuja, żeby zdjął w domu kapelusz.

Zawstydziła się, że myśli o ciotce w ten sposób. Oczywiście, że może być roztrzęsiona. Ma do tego wystarczający powód. I ma rację – przynajmniej w jednej sprawie – wrzask nie jest sposobem na rozwiązywanie problemów.

Spencer ciągle stał w drzwiach wiodących do salonu.

– No, słucham – powiedziała Sharley – wyjaśnij!

Spencer spojrzał na nią, a potem na parę starych ludzi.

Ciche błaganie biło z jego oczu, kiedy znów zwrócił spojrzenie na Sharley.

– Oni nie znają szczegółów – powiedziała – ale wobec tego, co zaszło, musimy przez to przebrnąć, Spencer. Nie mogę cię uchronić przed tym, nawet gdybym chciała. Musisz to wyjaśnić, zaraz, teraz. Proszę, powiedz, co robiłeś w naszym domu z na wpół rozebraną kobietą?

Jej głos drżał. Z trudem łapała oddech. Czy mogło tu być jakieś wyjaśnienie? Półnaga Wendy w ich domku! I jeszcze to, co do niej powiedział!

Spencer spojrzał znów na Martina i Charlotte, i zbliżył się o krok do Sharley. Był blady. Jego twarz wyglądała jak kamienna maska.

– Zaufaj mi, Sharley. To nie jest tak, jak myślisz.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl