pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Danielle Steel

ZATRZYMANE CHWILEROZDZIAŁ PIERWSZY

Niezmordowanie pociąg sunął w głąb włoskich ciemności, koła rytmicznie turkotały na szynach. W pociągu wszędzie tłoczyli się nędznie przyodziani handlarze, grube chłopki z chudymi dziećmi, nędznie przyodziane handlarki i hordy amerykańskich żołnierzy. Pachniało stęchlizną, smutkiem, jak w domu nie sprzątanym, nie wietrzonym od lat, a ponadto zmęczeniem ciał od dawna nie mytych, nie zadbanych, nie kochanych. A przecież nikomu na myśl nie przyszło, że można by otworzyć okno. Nikt by się nie odważył. Stare kobiety wrzeszczałyby jak napadnięte, gdyby nagle owionęło je ciepłe nocne powietrze. Poczułyby się wprost znieważone. Wszystko je denerwowało. I przecież nie bez powodu. Były wyczerpane. Były chore. Były tak długo nękane głodem, zimnem, gorącem i strachem. Miały za sobą piekło czteroletniej wojny. Ale wojna się skończyła. Trzy miesiące po wojnie minęły teraz, w sierpniu 1945 roku. Pociąg sunął niezmordowanie już dwie, zdawałoby się nie mające kresu, doby.

Serena wsiadła do tego pociągu w Paryżu i nie odzywając się do nikogo ani słowem przejechała przez Francję, Szwajcarię i część Włoch. Dojeżdżam... dojeżdżam... dojeżdżam... turkotały koła na szynach, gdy na pół leżała skulona w kącie przedziału, z oczami zamkniętymi, z twarzą przyciśniętą do szyby. Zmęczona. Boże, okropnie zmęczona. I obolała. Nawet ręce ją bolały od obejmowania się, jak gdyby dla rozgrzewki, chociaż upał w pociągu panował nieznośny. Długie jasne włosy zmierzwiły jej się na spoconym karku. Pociąg zaczął zwalniać i po paru minutach zatrzymał się, a ona siedziała nadal nieruchomo. Może wysiąść, bodaj tylko na chwilę, przejść się, żeby rozruszać zdrętwiałe nogi? Była w podróży od dziewięciu dni, od wieków całych i jeszcze nie dotarła do domu.

Wciąż o domu myślała, wspomnienia opadały ją raz po raz. Z trudem powstrzymywała okrzyk radości, gdy jadąc przez Alpy pojęła, że jest z powrotem we Włoszech. Ale to dopiero początek. Wolno otworzyła oczy w łunie świateł dworca i znów się upomniała: to dopiero początek, bo właściwie ta podróż jeszcze się nie rozpoczęła. Rozpocznie się o którejś godzinie jutro, kiedy już dojadę, i zobaczę, i dowiem się... wreszcie.

Wyprostowała się sennie, wyciągnęła swe smukłe nogi pod siedzenie naprzeciwko. Siedziały tam i spały dwie staruszki, jedna szczuplutka, druga opasła i między nimi wciśnięte wychudzone dziecko, jak żałosny płat różowego mięsa pomiędzy czerstwą bułką paryską i krągłym bochenkiem czerstwego chleba. Popatrzyła na tę trójkę obojętnie. Nic nie dałoby się wyczytać w jej szmaragdowozielonych oczach, niewiarygodnie pięknych, ale zimnych, z ledwie tylko tlącą się w nich znikomą odrobiną ciepła. Miały jednak w sobie coś intrygującego - drzwi do duszy szczelnie zamknięte, tak że nie można było zobaczyć nic poza doskonałością rysów arystokratycznej twarzy, cerą jak podświetlony biały marmur. Jej młodość i uroda nie wabiły, nie przyzywały, dziwnie lodowate. Całą czułość i wrażliwość tej dziewczyny maskował wypracowany dystans.

- Scuzi - szepnęła Serena przechodząc na palcach obok śpiących staruszek i dalej po nogach chrapiącego staruszka. Uważała, że to podle z jej strony, ale chwilami miała naprawdę dosyć starych ludzi. Odkąd przyjechała do Europy, co krok widziała starych i starych - czy tylko tacy zostali? Starzy i garstka dzieci, które brykały idiotycznie, popisywały się przed amerykańskimi żołnierzami. Jedynie ci żołnierze byli młodzi. Amerykanie w jasnobrunatnych mundurach, parada promiennych uśmiechów, zdrowych zębów, błysków oczu. Mrowie ich, widok wystarczający chyba do końca życia. I nieistotne, po czyjej są stronie - rozmyślała. Należą do wojny. Jaką więc różnicę sprawia kolor mundurów? Czarne czy brązowe, czy zielone, czy... fioletowe, jeśli już o to chodzi, czy szkarłatne... czy turkusowe. Popuściła wodze fantazji w ciepłym nocnym powietrzu na peronie. Popatrzyła, jak strumienie amerykańskich mundurów kaskadami wylewają się z pociągu, i odwróciła się do nich tyłem. Ale i tak słyszała głosy tych żołnierzy: rozmowy, śmiechy w ciszy późnej nocy przerywanej zgrzytaniem i szczękaniem metalu wagonów.

- Papierosa? - Zobaczyła czyjąś rękę przysłaniającą jej pole widzenia, chociaż tak wymownie odwróciła się plecami.

Zaskoczona potrząsnęła głową, zgarbiła się, jak gdyby wciąż jeszcze musiała się chronić, nie inaczej niż przed laty.

Wyczuwało się w Serenie jakąś ranę, pomimo jej młodości i wspaniale rozkwitłej urody, coś rozbitego, uszkodzonego, może raz na zawsze. Odnosiło się wrażenie, że dźwiga jakiś straszny ciężar, udręczona prawie nie do wytrzymania.

A przecież nic w jej powierzchowności nie świadczyło o tym. Oczy miała czyste, twarz idealnie gładką. Nawet w swej pomiętej, brzydkiej sukience prezentowała się imponująco. Tylko przyglądając się bardziej wnikliwie musiało się zauważyć tę udrękę. Tak właśnie przyjrzał jej się jeden z Amerykanów i teraz, gdy zaciągnął się ostatni raz dymem papierosa i upuścił niedopałek na peron, mimo woli znów skierował na nią wzrok. Boże, jaka ładna! Jasnoblond włosy wymykają się spod ciemnozielonego bawełnianego szalika, zawiązanego na głowie po chłopsku, ale nie przekonująco. Ta dziewczyna nie może uchodzić za chłopkę, w cokolwiek byłaby ubrana. Zdradzają postawa, zdradzają ruchy, wdzięk młodej gazeli. Jest w niej coś prawie zbyt pięknego. Prawie boli jej widok, gdy się patrzy na nią za długo bez przerwy. I ten sprany ciuch na niej... wprost żenujący. Aż by się chciało klepnąć ją w ramię i zapytać: dlaczego tak się przebrałaś, co robisz tutaj, w ścisku, wśród mętów z zatłoczonego pociągu? I następnie: skąd przybyłaś? Dokąd jedziesz? Dlaczego wyraz oczu masz taki daleki?

Stojąc na peronie w tę ciepłą noc Serena nie sugerowała żadnej odpowiedzi. Po prostu stała tam, strzelista, bardzo wysoka i smukła, młoda w pogniecionej bawełnianej sukience. Spojrzała na głębokie załamania taniej tkaniny i obciągnęła sukienkę długą, delikatną ręką. Od razu nasunęło się wspomnienie. Mama... Mama... wypielęgnowana dłoń wygładzająca dół sukni... białej, jedwabnej... na przyjęciu w ogrodzie palazzo... Przez chwilę z zaciśniętymi powiekami odpychała myśl. Musiała robić to często. Ale wspomnienia nadal się nasuwały.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że jeden z żołnierzy uporczywie patrzy na nią, więc pobiegła z powrotem do pociągu. Zdawałoby się, że przed czymś ucieka - aż zastanowił się przed czym, gdy po stopniach weszła do wagonu z rozmachem pełnym wdzięku, jak gdyby dosiadała wspaniałego wierzchowca, żeby pogalopować w noc. Dopóki nie zniknęła mu z oczu, patrzył na jej wysoką, smukłą, pięknie wyprostowaną postać. Cóż za nadzwyczajny wdzięk wytworności. Wielka dama -myślał żołnierz. I nie mylił się.

- Scuzi - znów szepnęła wracając na swoje miejsce w przedziale. Usiadła, westchnęła cicho, znów oparła głowę, ale pomimo zmęczenia tym razem nie próbowała zasnąć. Jakże spać teraz? Już za kilka godzin dojedzie... za kilka godzin... za kilka godzin. Pociąg ruszył, podchwycił ten refren, gdy wpatrywała się w ciemność za oknem. Czuła sercem, duszą, nawet kośćmi, że cokolwiek się stało, przecież wróciła i przynajmniej będzie w domu. Samo to, że słyszy wokoło włoski język, sprawiało ulgę.

Za oknem przelatywały po ciemku spokojne okolice swojskie, przynależne do niej nawet teraz, po bez mała czterech latach życia wśród zakonnic, w klasztorze na północy stanu Nowy Jork. Aby się znaleźć w Ameryce, odbyła przed czterema laty podróż, zdawało jej się nie mającą końca, tak samo jak ta powrotna. Najpierw z babcią i Flaviem, jednym z nielicznych służących, którzy zostali, przedostała się przez granicę do Ticino. Tam, we włoskiej części Szwajcarii, czekały na nich cztery kobiety: dwie uzbrojone przewodniczki i dwie zakonnice. I właśnie tam musiała pożegnać się z babcią, płacząc niepohamowanie, tuląc się do babci ostatni raz, mocno, z całej siły, i błagając, żeby jej pozwoliła zostać. Tyle już utraciła dwa lata wcześniej w Rzymie... Nie mogła znieść myśli o tym, gdy w chłodnym powietrzu włoskich Alp stała w serdecznych objęciach babci... po raz ostatni. „Pojedziesz z nami, Sereno, i będziesz bezpieczna”. Wszystko zgodnie z planem starannie ułożonym już prawie miesiąc wcześniej. Ameryka. Tak strasznie daleko. „To się skończy i wrócisz do domu”.

To się skończy... ale kiedy? Tam w Alpach Serenie wydawało się, że to trwa całe życie, wieczność. Miała wtedy czternaście lat, a za sobą już dwa długie lata tej wojny, i żałoby, i lęku. Nie tyle nawet lęku własnego, ile wszystkich wokoło. Dorośli lękali się nieustannie, żyjąc pod terrorem Mussoliniego. Dzieci z początku próbowały udawać, że ich to nie obchodzi. Ale to musiało obchodzić każdego. Wcześniej czy później wydarzenia każdego dopadały. Wcześniej czy później to chwytało za gardło i dusiło, jak gdyby miało zadusić na śmierć.

Serena wciąż pamiętała takie uczucie. Widziała, jak jej ojca wywlekają z domu ludzie Mussoliniego... widziała, jak ojciec powstrzymuje krzyk, usiłuje być dzielny, usiłuje bezradnie, wzrokiem chronić swoją żonę. Potem słyszała okropne odgłosy znęcania się nad nim na dziedzińcu palazzo i straszliwe krzyki, których w końcu nie zdołał powstrzymać. Wówczas jednak go nie zabili. Poczekali do następnego dnia i zastrzelili go razem z sześcioma innymi na dziedzińcu Palazzo Venetia, gdzie Mussolini miał Kwaterę Główną. Matka Sereny była przy tym. Prosiła, błagała, krzyczała i płakała, a ci żołnierze się śmiali. Principessa di San Tibaldo czołgała się błagając, a ci mężczyźni w mundurach urągliwie się z nią drażnili. Jeden złapał ją za włosy, pocałował brutalnie, splunął i cisnął ją na bruk. W parę minut później było już po wszystkim. Ojciec Sereny stał zwiotczały przy słupie, do którego go przywiązano. Jej matka rozszlochana podbiegła do niego i trzymała przez chwilę, zanim prawie jak dla zabawy ją też zastrzelili. Dlaczego? Dlatego że oboje byli arystokratami. Dlatego że ojciec Sereny nienawidził Mussoliniego. Włochy chorowały, zatrute szczególną trucizną, ekstraktem nienawiści, paranoi, chciwości i lęku. W tej zgrozie brat obracał się przeciw bratu, nieraz mąż przeciw żonie. Stryj Sereny obrócił się przeciw jej ojcu i to z dziwną pasją, której Serena nie mogła zrozumieć. Ojciec uważał Mussoliniego za barbarzyńcę, bufona i głupca, stryj nie dopuszczał do żadnej różnicy zdań. Na początku wojny Sergio di San Tibaldo stał się pieskiem pokojowym Mussoliniego. Za jego sprawą Umberta aresztowano, bo brat twierdził, że Umberto jest niebezpieczny, niespełna rozumu i ma powiązania z aliantami, co absolutnie nie było zgodne z prawdą. Rzeczywiście Sergio mógł zyskać sporo, gdyby pozbył się starszego brata, więc się go pozbył. Jako młodszy syn odziedziczył po ojcu tylko farmę w Umbrii, której od dzieciństwa nie cierpiał. I to bez prawa sprzedaży. Miał korzystać z niej do końca życia i zostawić ją swoim dzieciom, czy też w braku takowych dzieciom Umberta. A tymczasem, jak gdyby ku jego upokorzeniu, Umberto posiadał wszystko: prezencję, wdzięk, tytuł, pieniądze, pałac będący siedzibą rodu od siedmiu pokoleń, dzieła sztuki, wysoką pozycję i Graziellę - oczywiście to była ta ostatnia iskierka, by rozgorzała jego nienawiść do starszego brata.

Sergio nienawidził ojca Sereny szczególnie jako męża Grazielli, bajecznej królowej elfów o niewiarygodnie zielonych oczach i włosach niczym złocista przędza. Graziella była szczytem wykwintu, kochał ją we wczesnej młodości, małą jeszcze dziewczynkę, gdy wszyscy razem spędzali lato w Umbrii czy w San Remo, czy w Rapallo. I potem kochał ją zawsze. Ale ona zawsze kochała Umberta. Wszyscy kochali Umberta. Wszyscy... a najbardziej Graziella.

W czasie pogrzebu w Santa Maria Maggiore szlochając Sergio zadawał sobie pytanie, dlaczego tak właśnie się stało. Dlaczego Graziella była żoną Umberta? Dlaczego podbiegła do Umberta po egzekucji? Nikt z obecnych na pogrzebie nie wiedział, jaką rolę odegrał Sergio w doprowadzeniu do śmierci brata i bratowej. Ich przyjaciołom Sergio wydawał się nieporadnym słabeuszem. Nikt nie znał prawdy z wyjątkiem babki Sereny. Stara principessa nagabywała i węszyła, wypytywała i wywierała nacisk wszędzie, gdzie należało, aż dowiedziała się wszystkiego. Miała dość odwagi, by rzucić to synowi w twarz, pałając wściekłym gniewem pełnym zgrozy i rozpaczy, tak dojmującym, że po tej rozmowie Sergio w pełni pojął, jak koszmarnie skrzywdził swoich najbliższych. I po co? Żeby zdobyć palazzo z marmuru? Kobietę, która poniosła śmierć u stóp swego zastrzelonego męża i przecież nigdy nikogo innego nie kochała?

- Czym się kierowałeś?! - krzyczała matka. - Miłością do Mussoliniego? Do tego wieprza, Sergio? Zabiłeś mojego pierworodnego jemu w ofierze?

Trząsł się po tym wybuchu jej wściekłości i wiedział, że już zawsze trudno mu będzie żyć z tą prawdą. Matce się nie przyznał, zaprzeczył wszystkiemu, przysiągł, że nie brał w tym żadnego udziału. Matka jednak wiedziała i wiedziała Serena. Czuł w czasie pogrzebu, jak drążą go błyszczące zielone oczy bratanicy i z ulgą w końcu przed nimi uciekł. Principessa di San Tibaldo, nie mając sił do walki z naporem Mussoliniego i nie chcąc ujawnić światu bratobójstwa swojego syna, zabrała wnuczkę i najstarszych służących, i wyniosła się z Rzymu.

- Teraz palazzo należy do ciebie - powiedziała Sergiowi w rzęsiście oświetlonym, czarno-białym marmurowym hallu przed wyjściem. Nie chciała go widzieć już nigdy, jego i tego domu. Sergio to już nie jej syn, to ktoś obcy. Jeszcze mu się przypatrzyła przez łzy mądrymi, starymi oczami. Wolno potrząsnęła głową i wyszła cicho z pałacu.

Tak więc Serena z babcią nie widziała odtąd stryja, i palazzo, i Rzymu. Miała dwanaście lat, gdy po raz ostatni wyszła ozdobną bramą spiżową na Via Giulia, a przecież w dwa lata później stojąc w rześkim chłodzie Alp czuła się tak, jakby wyjechała z Rzymu zaledwie przed kilku godzinami. Tamte dwa lata były dla niej trudne, lata zwalczania wspomnień - odgłosów męki ojca w rękach żołdaków na dziedzińcu, widoku matki wybiegającej z domu nazajutrz rano, matki z oczami wielkimi, pełnymi lęku, nie uczesanej, w czerwonym płaszczu kurczowo zaciskanym przy szyi, i potem widoku zwłok rodziców, które żołnierze przynieśli i zostawili przed bramą porzucone na białych marmurowych stopniach, z których krew ściekała w trawę. Krzyczała wtedy bez końca i nawet gdy żegnała się z babcią, miała je znów przed oczami. Jeszcze nie zatarły się te wspomnienia i oto babcię również traciła, wyprawiona w daleką podróż, żeby przeżyć czas wojny bezpiecznie. Tylko że gdzie może być bezpiecznie? Nigdzie. Czternastoletnia Serena już to wiedziała. Straciła wszystkich poza babcią, która teraz wysyłała ją samą do Ameryki.

- Będę pisać do ciebie, Sereno. Przyrzekam. Codziennie, i kiedy Włochy staną się znów miłym krajem, wrócisz, zamieszkasz u mnie, przyrzekam ci to, kochanie. Przyrzekam... - Pomimo swego hartu ducha principessa zająknęła się, przytulając wnuczkę, tę jedyną bliską istotę, ostatnie ogniwo łączące ją z pierworodnym.

Po wyjeździe Sereny czekała principessę samotność. Ale nie było wyboru. We Włoszech zrobiło się zbyt niebezpiecznie dla dziewczynki. Trzy razy w ciągu ubiegłych dwóch miesięcy żołnierze na Piazza San Marco zaczepili Serenę. Nawet brzydko, skromnie ubrana ta czternastolatka przyciągała wzrok, zbyt piękna, zbyt wysoka, zbyt kobieca, chociaż jeszcze niedojrzała. Ostatni podrywacz szedł za nią od szkoły do domu, chwycił ją grubiańsko za ręce, pocałował i przycisnął do ściany. Jedna ze służących to zobaczyła. Serena milczała zdyszana, wielkooka ze strachu, że ten napastnik ją zabierze gdzieś daleko od babci. Na szczęście nic się nie stało, ale bała się wciąż twarzy, oczu żołnierzy, ich śmiechu. A principessa zdawała sobie sprawę, że z każdym dniem niebezpieczeństwo wzrasta i że lepiej w ogóle nie wypuszczać wnuczki z domu. Nie sposób uchronić Sereny przed szalejącym obłędem wojny. Lada dzień może nastąpić koszmar. Alicja di San Tibaldo wiedziała, że musi uratować to dziecko. Przez kilka tygodni szukała rozwiązania na próżno, więc gdy biskup spokojnie je podsunął, nie miała wyboru. Po cichu, po kolacji w tamten pamiętny wieczór powiedziała wnuczce, jaki jest plan. Serena rozpłakała się i zaczęła błagać, żeby jej nie wysyłać tak daleko. Mogłaby przecież wyjechać na farmę w Umbrii, tam się ukrywać, obciąć włosy, ubierać się nędznie, pracować w polu... wszystko, tylko proszę, Norma, błagam... Ale rozdzierające szlochy nie odniosły skutku. Pozostanie we Włoszech byłoby jej zgubą, ciągłym tańcem na linie, codziennym narażaniem jej na zgwałcenie, okaleczenie, śmierć. Nie pozostawało nic innego, poza rozłąką do końca wojny. Żegnając się po szwajcarskiej stronie granicy, obie wiedziały, że może to być rozłąka bardzo długa.

- Sereno, wkrótce wrócisz i ja tu będę, kochanie. Cokolwiek by się działo. - Oby to się sprawdziło, modliła się Alicja di San Tibaldo w duchu, gdy łzy strumieniem płynęły dziewczynce z oczu i smukłe ramiona trzęsły się w babcinych objęciach.

- Me h prometti? Przyrzekasz mi, babciu? - wykrztusiła Serena.

Stara principessa przytaknęła niemo, pocałowała wnuczkę ostatni raz, po czym skinieniem przywołała przewodniczki i zakonnice. Odeszła pełna gracji, a zakonnice poprowadziły Serenę, serdecznie ją obejmując. Miała przejść tej nocy kilka mil do ich klasztoru i nazajutrz z nimi i grupą innych dzieci pojechać autobusem do ich siostrzanego domu odległego o sto mil. Stamtąd miała być przekazana do innej grupy i ostatecznie wywieziona ze Szwajcarii. Podróż długa i żmudna, połączona z niebezpieczeństwem bombardowań w Londynie i na oceanie. Alicja jednak uznała, że ta trasa jest dla jej wnuczki największą szansą bezpieczeństwa i przetrwania. Pozostawanie Sereny we Włoszech oznaczałoby z pewnością jakieś nieszczęście, a ona prędzej by umarła niż dopuściła, żeby coś się stało Serenie. Tyle jest winna Umbertowi i Grazielli po tym, co uczynił Sergio. Teraz ma tylko Serenę... Patrzyła na coraz mniejszą plamę ciemnego brązu, szydełkową czapkę, spod której wymykały się jasne włosy. Serena i zakonnice dochodząc do pagórka odwróciły się, dziewczynka ostatni raz pomachała ręką, zanim zniknęły principessie z oczu.

Serenę przerażała ta długa podróż z postojem przez pięć dni i nocy w schronach przeciwlotniczych Londynu, skąd wreszcie grupa wyjechała na wieś i wypłynęła frachtowcem z Dover.

Rejs do Stanów był ponury, Serena nie odzywała się ani słowem. Nie mówiła po angielsku. Kilka z towarzyszących grupie zakonnic mówiło po francusku, ale chociaż francuski znała, w ogóle z nikim nie chciała rozmawiać. Utraciła już wszystkich. Wszystkich i wszystko, rodziców, stryja, babcię, dom rodzinny, i w końcu ojczyznę. Godzinami stała na pokładzie, samotna postać, szarobura, z przetrzepywaną wiatrem płachtą długich jasnoblond włosów. Zakonnice obserwowały ją nic nie mówiąc. Z początku obawiały się jej desperacji, ale z czasem poznały ją lepiej. Można dobrze poznać dziecko tylko je obserwując. Serena miała w sobie niezwykłą godność. Wyczuwało się w niej siłę i dumę tak samo jak smutek i żałobę. Wszystkie dzieci z tej grupy skierowanej do Stanów Zjednoczonych utraciły najbliższych, parę z nich pod bombami utraciło od razu oboje rodziców i rodzeństwo, kilkoro co najmniej ojca czy matkę, każde swoich ukochanych przyjaciół. Ale Serena utraciła coś więcej. Odkąd się dowiedziała, że to stryj wydał jej ojca na śmierć, nie wierzyła ludziom. Przez te dwa lata ufała wyłącznie babci. Nikomu innemu. Ani służbie, ani żołnierzom, ani rządowi. Nikomu. A teraz zabrakło tej jedynej osoby, na którą mogła liczyć. Oczy miała bezdennie, przejmująco smutne. Taki żal, taką rozpacz widuje się w oczach dziecka tylko podczas wojny.

Stopniowo wyraz smutku stał się mniej widoczny. W klasztorze na północy stanu Nowy Jork nieraz, chociaż nieczęsto, nawet śmiała się z koleżankami. Ale na ogół była poważna, skupiona, milcząca i w każdej wolnej chwili pisała do babci, zadając jej setki pytań, szczegółowo opisując każdy swój dzień.

Wiosną 1943 roku listy od principessy przestały przychodzić. Najpierw Serena przejawiała lekkie zaniepokojenie, potem wyraźnie coraz bardziej się denerwowała. W końcu zatrwożona co noc leżąc bezsennie zastanawiała się, z nienawiścią snuła domysły... To znowu Sergio... Przyjechał do Wenecji, żeby zabić babcię. Zabił - wyobrażała sobie, bo babcia wiedziała, co zrobił ze swoim bratem. Nie mógł ścierpieć nikogo, kto o tym wie, i kiedyś postara się zabić mnie także. Ale niech spróbuje - myślała, bezwiednie niegodziwie przymrużając swe zielone oczy. Niech spróbuje... ja zabiję go pierwsza. I będę patrzyła, jak będzie powoli umierał. Zabiję go...

- Sereno? - Którejś nocy przyćmione światło padło z korytarza, w drzwiach stanęła Matka Prowincjalna. - Czy coś się stało? Dostałaś niedobrą wiadomość z domu?

- Nie. - Ściany szybko stanęły na baczność, gdy Serena usiadła na łóżku. Potrząsnęła głową, jej zielone oczy już nie wyrażały niczego.

- Czy na pewno?

- Tak, proszę Matki. Dziękuję, że Matka jest łaskawa zapytać. - Przed nikim się nie otwierała. Przed nikim z wyjątkiem babci w swoich codziennych długich listach, na które od dwóch miesięcy nie otrzymywała odpowiedzi. Wstała z łóżka i stanęła na zimnej podłodze, smukła w prostej bawełnianej nocnej koszuli, z włosami blond opadającymi na ramiona, obramowującymi twarz wyrzeźbioną, wycyzelowaną, przedziwnie posągową jak na jej szesnaście lat.

- Mogę usiąść? - Matka Prowincjalna patrzyła na Serenę.

- Bardzo proszę.

Matka Constance usiadła na jedynym w tym pokoiku krześle. Serena pokręciła się przez chwilę, po czym usiadła na łóżku. Czuła skrępowanie, oczy miała znów smutne.

- Czy w niczym, dziecko, nie mogę ci pomóc? - Inne dzieci zadomowiły się w klasztorze. Dzieci z Anglii, Włoch, Holandii, Francji. Od czterech lat przysyłano tu europejskie dzieci, żeby po wojnie zabrać je z powrotem do Europy, jeżeli ich rodziny przeżyją. Serena była starsza od najstarszej dziewczynki, dwunastoletniej wtedy, gdy przyjechała. Poza nimi dwiema były to sześcio-, siedmio- i dziewięciolatki. Wszystkie oprócz Sereny szybko znalazły spokój, jak gdyby przybyły z niedalekiego Poughkeepsie i nie wiedziały, co to rzeczywisty lęk. Wprawdzie lęk się czaił i nieraz miewały nocą koszmarne sny, ale na ogół stanowiły dziwnie beztroską gromadę. Nikt by nie uwierzył w tragedie poprzedzające ich przyjazd do Ameryki. W większości przypadków znikały wszelkie widoczne ślady stresów wojny. Z Sereną od początku rzecz się miała inaczej. Tylko Matka Constance i jeszcze dwie zakonnice znały w pełni jej dzieje opisane w liście Principessy di San Tibaldo, który przyszedł wkrótce po jej przyjeździe. Od samej Sereny jednak nic z tego nie usłyszały. W ciągu tych lat nigdy im się nie zwierzała. Dotychczas.

- Co cię trapi, moje dziecko? Źle się czujesz?

- Czuję się doskonale... - Sekunda wahania, jak gdyby przez sekundę się zastanawiała, czyby nie otworzyć jakichś uświęconych drzwi. Zdarzyło się to po raz pierwszy i matka Constance wiedziała, że musi to wykorzystać, choćby zwierzanie się było dla Sereny bolesne. Niewątpliwie ta dziewczyna jest jeszcze bardziej przygnębiona niż kiedykolwiek przedtem.

- Ja tylko...

Matka Constance milczała łagodnie patrząc Serenie w oczy, które nagle napełniły się łzami.

- Nie dostaję listów od babci. - Łzy wolno spływały po policzkach. - Już prawie dwa miesiące.

- Rozumiem - przytaknęła Matka Constance. - Nie przypuszczasz, że babcia może gdzieś wyjechała?

Serena potrząsnęła głową i otarła łzy.

- Dokąd?

- Może do Rzymu? W jakichś sprawach rodzinnych? Oczy Sereny natychmiast zhardziały.

- Babcia tam nie ma już żadnych spraw.

- Skoro nie - Matka Constance nie chciała naciskać dalej - to może po prostu są coraz większe trudności z przewożeniem poczty. Nawet z Londynu. - Przez cały czas pobytu Sereny w klasztorze listy od jej babki przychodziły zza oceanu zawiłymi podziemnymi kanałami. Przesłanie ich z Włoch do Stanów było nie lada wyczynem, ale zawsze przychodziły.

Serena wpatrywała się w nią badawczo.

- Chyba to nie to.

- Czy tam jest jeszcze ktoś, do kogo byś chciała napisać?

- Tylko jedna osoba. - U babci w końcu została jedna, jedyna służąca. Wszyscy inni musieli odejść. Mussolini nie życzył sobie, żeby ktokolwiek ze starej gwardii trzymał tyle służby, ile przedtem trzymała principessa. Dostała pozwolenie na zatrudnianie jednej służącej do wszystkiego. Chociaż co wierniejsi jej domownicy chcieli pracować u niej bezpłatnie, nie uzyskało to aprobaty. Biskup, przyjaciel domu, zmarł poprzedniej zimy. Tylko do tej służącej Serena mogła napisać.

- Napiszę do Marcelli jutro. - Uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd Matka Prowincjalna weszła do jej pokoju. - Że też nie pomyślałam o tym wcześniej.

- Jestem pewna, że twoja babcia dobrze się czuje, Sereno.

Dziewczyna przytaknęła powoli. Wiedząc, że babcia zaczyna osiemdziesiąty rok życia, ona nie była tego taka pewna. Ale babcia w listach nie napomykała o żadnych dolegliwościach, chorobie czy niedobrym samopoczuciu.

To, że korespondencja się urwała, nadal pozostawało nie wyjaśnione. List do Marcelli wrócił po czterech tygodniach nie otwarty z dopiskiem listonosza na kopercie, że Marcella Fabian pod podanym adresem nie mieszka. Czyżby wyjechała na farmę? Może sytuacja w Wenecji się pogorszyła? Ogarnięta coraz większą paniką, milcząca i spięta, Serena nie wiedziała, co myśleć. Napisała do babci na farmę w Umbrii, ale ten list też wrócił. Napisała do rządcy i list wrócił z dopiskiem „zmarły”. Z czasem panika, rozpacz i trwoga zmieniły się w tępy ból. Niewątpliwie stało się coś, nie sposób jednak zbadać co. Już nikt jej nie został. Nikt z rodziny, poza Sergiem oczywiście. Teraz nie miała do kogo się zwrócić. Mogła tylko czekać na możliwość powrotu do Włoch, żeby sama dowiedzieć się tam na miejscu.

Było jeszcze dosyć pieniędzy. Żegnając się z Sereną babcia wcisnęła jej do ręki gruby plik banknotów. Nie wiadomo, jak zdobyła amerykańskie pieniądze, ale gdy Serena nazajutrz po cichu policzyła te banknoty w łazience, okazało się, że to tysiąc dolarów. Ponadto zakonnice otrzymały wymyślnymi kanałami międzynarodowymi dziesięć tysięcy dolarów na pokrycie kosztów jej pobytu w klasztorze. Serena wiedziała, że sporo jeszcze z tej sumy musiało zostać. Co noc leżąc w łóżku planowała podróż do Włoch za te pieniądze, natychmiast po wojnie. Najpierw Wenecja, gdzie wszystkiego się dowie, i jeżeli babci coś się stało z winy Sergia, pojedzie stamtąd prosto do Rzymu i zabije go!

Z tą myślą Serena żyła bez mała dwa lata. Wojna w Europie skończyła się w maju 1945 roku i Serena od razu chciała wyjechać. Wiele dzieci jeszcze czekało na wiadomości od rodziców, dla niej to była tylko sprawa dokumentów i biletu. Nawet nie potrzebowała pozwolenia zakonnic. Miała już osiemnaście lat. Dziewiętnasty rok życia zaczęła w dniu zwycięstwa nad Japonią - w pociągu do Nowego Jorku. Wydawało się, że całe wieki trwa uzyskanie miejsca na statku, ale w końcu dało się to załatwić.

Matka Constance odprowadziła Serenę na statek w nowojorskim porcie. Długo tuliła ją do siebie.

- Pamiętaj, moje dziecko, że cokolwiek się stało, ty nie możesz tego zmienić. Teraz nie możesz. I wtedy byś nie mogła. Byłaś tutaj, tak jak chciała twoja babcia. i to dobrze, że byłaś u nas.

Serena wysunęła się raptownie z objęć Matki Constance. Sędziwa zakonnica zobaczyła łzy w jej ogromnych zielonych oczach, które błyszczały chyba bardziej niż szmaragdy. Ze łzami spływającymi po policzkach dziewczyna pełna rozwagi, rozpaczy i żalu przecież okazała serdeczność.

- Matka była dla mnie taka dobra przez te wszystkie lata. Dziękuję. - Uściskała Matkę Constance jeszcze raz. Zakonnica majestatycznie wyszła z kajuty. Na pożegnanie powiedziała:

- Jedź z Bogiem.

Potem jeszcze stanęła w tłumie odprowadzających i machała do Sereny ręką. Serena machała ręką do niej gorączkowo, już uśmiechnięta.

Było to zaledwie osiem dni temu. Wspominając Matkę Constance w turkotliwym pociągu Serena spojrzała w okno. Wstawał brzask. Ze zdumieniem patrzyła na różowoszare niebo, gdy pociąg pędził wśród pól leżących od lat odłogiem, poznaczonych lejami po bombach, i serce jej się wyrywało do tego kraju, do tego narodu, do tych, którzy cierpieli. Ona przebywała wówczas bezpieczna daleko w Stanach. Jest im wszystkim coś winna, cząstkę siebie, swojego serca, swojego życia. Jadała pieczonego indyka i lody nad rzeką Hudson, gdy oni, głodni, borykali się, walczyli i umierali. Teraz wróciła do tych, którzy nie umarli, wróciła o świcie nowej ery. Wzruszona patrzyła, jak słońce wysuwa się na niebo. W końcu nastaje dzień. I jestem w domu - pomyślała.

W pół godziny później pociąg wjechał na dworzec Santa Lucia. Powoli, nieomal z zapartym tchem Serena wysiadła w tłoku staruszek, dzieci, bezzębnych starców i żołnierzy, i stanęła przy ponurych tylnych drzwiach Wenecji. W dzieciństwie dwa razy na rok oglądała ten widok, gdy z rodzicami przyjeżdżała z Rzymu i wyjeżdżała do Rzymu z powrotem. Rodziców już nie było i nie było odwiedzin wielkanocnych. W jakiś nowy świat, w nowe życie wkraczała idąc wolno z dworca, patrząc na stare budowle w słonecznym blasku, na rozmigotaną wodę Wielkiego Kanału. Kilka gondoli podrygiwało przy postoju, flotylla najróżniejszych łodzi krążyła w pobliżu mola, przewoźnicy przekrzykiwali się w staraniach o pasażerów. Nagle Serena zobaczyła wokół siebie wenecki ruch i po raz pierwszy od wielu dni się uśmiechnęła. Takiego uśmiechu nie czuła w sercu przez tyle długich lat.

Nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko. Wojna przemiotła się przez Włochy, był holocaust i jak niezliczeni inni, ona też utraciła najbliższych, a przecież to jest nadal ta odwieczna Wenecja w całym swoim złocistym splendorze. Serena uśmiechała się i już po chwili spiesząc wśród ludzi zaczęła cicho się śmiać. W jednym momencie osiągnęła pełnoletność i wróciła do domu.

- Signorina! - wołał gondolier zapatrzony w jej długie, piękne nogi. - Signorina!

- Si... gondola per piacere. - Tyle razy mówiła to przed laty. Rodzice zawsze jej pozwalali wybierać gondolę.

- Ecco. - Ukłonił się jej nisko, pomógł wsiąść, załadował poobijaną walizkę. Podała mu adres i rozparła się na siedzeniu, gdy wprawnie lawirował między łodziami na Canale Grandę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Płynąc powoli gondolą Serena z czcią i bojaźnią patrzyła na roztaczające się przed jej oczami wspomnienia, których do siebie nie dopuszczała przez cztery lata, a które nagle tutaj się odnalazły. Wydawało się, że lśniący pozłotą w słońcu Opiekuńczy Duch Komory Celnej widzi ją w gondoli przepływającej poniżej, utrzymującej ten swojski rytm prawie już zapomniany, chociaż kiedyś tak się nim lubowała. I dalej widoki Wenecji, niezmienne w ciągu stuleci historii Włoch, czarowały ją zapierając dech swym pięknem. Ca'd'Oro i Ca'Pesaro, i maleńkie piazza, i mostki, i raptem Ponte di Rialto, pod którym gondola przesunęła się wolno, i na drugim końcu Wielkiego Kanału nie kończące się palazzi: Grimani, Papadopoli, Pisani, Mocenigo, Contarini, Grassi, Rezzonico, wszystkie najokazalsze pałace Wenecji. Nagle poniosło gondolę lekko pod Ponte dell'Accademia i minęła Pałacowe Ogrody Franchetti, i Palazzo Dario, i kościół Santa Maria delia Salute stojący z prawej strony, i przepłynęła przed Pałacem Dożów, przed Campanile, i prawie zaraz znieruchomiała przed Piazza San Marco. Gondolier przestał wiosłować. Serena zapatrzyła się zadziwiona ponad wszelkie słowa. Gdybyż tylko dawni Wenecjanie po swych dalekich wyprawach do portów cudzoziemskich mogli wrócić tu teraz. Zobaczyliby ze zdumieniem i zachwytem wszystko to, co zostawili.

- Pięknie, no nie, signorina? - Gondolier spojrzał dumnie na San Marco, a potem znów na nią. Ale ona tylko przytaknęła.

Nadzwyczajny ten powrót po tylu latach. Nic w Wenecji się nie zmieniło. Świat wokoło się wywrócił, a Wenecji nawet wojna nie tknęła. Bomby spadały tak blisko, a Wenecję jakimś cudem omijały. Gondola popłynęła dalej powoli pod Ponte di Paglia i już szybko pod znakomity Ponte dei Sospiri, Most Westchnień, i w labirynt mniejszych kanałów mijając mniej ważne pałace, stare posągi wyrzeźbione na wspaniałych fasadach. Były balkony i małe placyki, i wszędzie ozdobny splendor, który przyciąga ludzi do Wenecji od tysiąca lat.

Jednak Serena już nie była urzeczona tą architekturą. W labiryncie mniejszych kanałów patrzyła na dobrze znane miejsca ze skupieniem, ze zmarszczonym czołem. Zbliżała się do celu. Odpowiedzi na dręczące ją przez dwa lata pytania miała w zasięgu ręki.

Gondolier powtórzył, żeby się upewnić, adres, który mu podała, i widząc wyraz jej twarzy nie powiedział nic więcej. Wiedział. Inni wrócili wcześniej niż ona. Żołnierze przeważnie. Niektórzy z niewoli. Szukali swych matek, kochanek, żon. Zastanowił się, kogo może szukać ta młoda piękność i skąd przybywa. Czegokolwiek szuka, oby to odnalazła. Podpływali. Serena już wypatrzyła ten dom. Okiennice odpadające od zawiasów, kilka okien zabitych deskami. Woda wąskiego kanału omywała kamienne stopnie tuż poniżej żelaznej kraty pomostu. Serena wstała.

- Mam zadzwonić do drzwi? - zapytał gondolier. Była kołatka i był staromodny dzwonek, ale ona szybko potrząsnęła głową. Podtrzymał ją, gdy ostrożnie wysiadała z gondoli. Przez chwilę patrzyła na zaciemnione okna, aż za dobrze wiedząc, co oznaczają.

Po długim wahaniu raptownie pociągnęła za łańcuch dzwonka. Przymknęła oczy, czekała... ileż to razy tak dzwoniła i czekała... liczyła sekundy, dopóki nie ukazywała się któraś ze swojskich twarzy i na drugim planie babcia uśmiechnięta, gotowa ją uściskać i śmiejąc się wejść z nią po stopniach do głównego salonu... gobeliny, kosztowne brokaty... posągi... znakomite miniaturki złocistomiedzianych koni San Marco na szczycie schodów... Ale tym razem jest tylko cisz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl