pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ARKADIUSZ NIEMIRSKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I...

 

SKARBY WIKINGÓW

 

 

 

TOM I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

NAGŁE WEZWANIE • CO WIEMY O WIKINGACH? • OPERACJA “SKARBY WIKINGÓW” • POZNAJĘ JORGENA JORGENSENA • KONFERENCJA PRASOWA • TAJEMNICZA BRUNETKA • GDZIE PAN TOMASZ? • KILKA SŁÓW O “HAVAMALU” • LEKTURA PRZED ZAŚNIĘCIEM • WYJAZD • GENEZA SŁOWA “WIKING” • DZIWNE ZACHOWANIE SZEFA • LUIZA WYSŁANNICZKĄ BATURY

 

 

Przez ostatnie miesiące pracowaliśmy w naszym departamencie bardzo intensywnie. Zbieraliśmy dane do monitoringu obejmującego wszystkie średniowieczne figurki i rzeźby posiadające wartość dla kultury narodowej, a znajdujące się w kościołach i cerkwiach wschodnich rejonów kraju. Świątynie te mogły stanowić potencjalny łup dla złodziei i handlarzy dzieł sztuki. Oszacowanie ilości takich obiektów miało pomóc w przygotowaniu nowej ustawy przeciwko przemytnikom i w uszczelnieniu polskich granic.

Miałem nadzieję, że los okaże się łaskawy i przydzieli nam sprawę kradzieży nagłośnionej przez media wystawy “Złoty Świat”. W ubiegłym roku włamano się do Muzeum Narodowego i skradziono połowę kolekcji, w skład której wchodziły złote monety, biżuteria i przedmioty użytkowe zabytków złotnictwa merowińskiego, egipskiego, greckiego, cypryjskiego, etruskiego i rzymskiego. Skradziono między innymi irańską głowę byka z VIII-VII wieku przed naszą erą, szesnastowieczną hiszpańską zawieszkę w formie orła, a także wykonany ze złoconego srebra zespół regaliów Augusta III Sasa i Marii Józefy. Szczególnie te ostatnie eksponaty z 1733 roku miały kolosalne znaczenie dla naszej kultury jako jedyne zachowane polskie insygnia koronacyjne. Liczyliśmy zatem w duchu, że wcześniej czy później odezwie się jakiś wyższy urzędnik państwowy prosząc nasz departament o pomoc. Niestety - ku naszemu rozczarowaniu - policja zabrała się do wyjaśnienia sprawy bez nas, więc nie robiliśmy w tej sprawie nic, chociaż z zachowania szefa wnioskowałem, że męczy go to. Naszemu departamentowi potrzebne były pieniądze, a te mogliśmy zarobić na monitoringu.

W związku z drastycznymi cięciami budżetowymi, których dokonano na początku roku w Ministerstwie Kultury i Sztuki sytuacja finansowa w Departamencie Ochrony Zabytków nie była wesoła. Chodziły słuchy, że dojdzie do zwolnień grupowych, a nasz, w końcu niezbyt liczny referat, również może zostać objęty ową administracyjną gangreną.

Kiedy w połowie czerwca wezwał mnie do swojego gabinetu pan Tomasz byłem przekonany, że usłyszę od niego niemiłe wieści.

- Czy masz patent sternika, Pawle? - zapytał szef z głupia frant.

Ten gabinet postarzał go. Nie lubił w nim przesiadywać, przerzucać segregatorów z miejsca na miejsce i gaworzyć przez telefon z. urzędnikami. To była robota dla naszego byłego zwierzchnika Jana Marczaka, który w opinii pana Tomasza był niezastąpionym dyrektorem, tymczasem Marczak odpoczywał na emeryturze, a pan Tomasz z bólem znosił obowiązki dyrektora naszego departamentu. Tym razem zauważyłem jednak na twarzy pana Tomasza podniecenie.

- Przecież pan wie, szefie, że tak. Niestety, od dwóch lal nie pływam - zacząłem się tłumaczyć. - A nawet gdybym bardzo chciał pożeglować, nie znalazłbym czasu. Jesteśmy zawaleni robotą. Najpierw zajmowaliśmy się kindżałem Hasan-beja, Bursztynową Komnatą i złotem Inków, z kolei Arką Noego i Rubinową Tiarą, potem działaliśmy na Mazurach, a już czekają kolejne sprawy, jak choćby poszukiwania złotego pociągu i skarbu generała Samsonowa. O ile wiem, swój jacht musiał pan sprzedać rok temu, aby wykupić kawalerkę na Krakowskim Przedmieściu.

- To prawda - rzekł kiwając głową. - Szkoda “Krasuli”. Ale wracając do sprawy, patent masz ważny? - ostro powtórzył pytanie.

- Mam.

- I stopień kwalifikacyjny płetwonurka wydany przez Komisję Działalności Podwodnej PTTK*? [* Stopnie takie są wydawane przez Komisję Działalności Podwodnej Zarządu Głównego PTTK w oparciu o założenia programowe Światowej Konferencji Działalności Podwodnej (CMAS) z siedzibą w Rzymie].

- Ostatnio nie nurkowałem, ale jest jeszcze ważny. Posiadam również licencję lotniarza i...

- Wystarczy! - przerwał mi i z zadowoleniem klepnął dłonią w kolano. - Zapowiada się zatem wielka żegluga po Bałtyku!

Zamurowało mnie.

W oczach pana Tomasza dostrzegłem niezdrowe błyski, młodzieńcze podniecenie, a chociaż starał się jak tylko mógł najlepiej zastępować byłego zwierzchnika, widać było, że ciągnie wilka do lasu i wcześniej czy później pan Tomasz opuści ten gabinet, aby wyruszyć w teren.

- Czy mógłby pan nieco uchylić rąbka tajemnicy? - zapytałem poirytowany i sięgnąłem po swoją fajeczkę.

Pan Tomasz wstał, wyprężył się jak struna i podszedł do barku. Wyjął z niego buteleczkę francuskiego koniaku i jeden kieliszek.

- Młodzieży nie proponuję - rzekł napełniając kieliszek bursztynowym trunkiem.

- Jestem dorosły, szefie! - zaprotestowałem.

- No tak, ale prowadzisz samochód. Piję za zdrowie twojego szefa, Pawle! - upił nieco koniaku.

- Na zdrowie! - powiedziałem spokojnie, ale czułem jak serce mocniej bije.

- Jak wiesz, sytuacja finansowa naszego referatu jest katastrofalna.

Przytaknąłem pykając z fajeczki.

- Po wielu staraniach udało mi się jednak zdobyć pieniądze, a także bogatego sponsora.

Pan Tomasz mnie zadziwił. To nie był przecież dyrektor Marczak, który umiejętnie dostosowywał się do wszelkich zmian na wyższych szczeblach władzy. Potrafił on wykonać sto telefonów dziennie do różnych urzędników i przyjąć dwudziestego gościa z tym samym promiennym uśmiechem na twarzy. Naprzeciw mnie siedział jednak pan Tomasz, słynny Pan Samochodzik, historyk sztuki i detektyw, nienawidzący wszelkiej urzędniczej roboty.

- Ale zanim przejdę do rzeczy, mam pytanie. Czy wiesz coś o wikingach i ich łodziach spoczywających na dnie Bałtyku?

Spojrzałem na pana Tomasza, który w tym pomieszczeniu był niezawodną bazą danych. Skoro pytał, to znaczyło, że mnie sprawdza.

- Podczas wędrówek tych germańskich potomków Normanów, jakie często odbywali od IX do XI wieku, nie tylko zajmowali wielokrotnie Islandię, Irlandię czy chociażby Grenlandię, ale również kraje wschodniej części Bałtyku. Niektóre oddziały tych skandynawskich zdobywców odwiedziły Estonię, Ruś, a także naszą nadwiślańską ziemię, zapuszczając się na swych długich łodziach rzekami w głąb kraju. Wikingowie byli świadkami narodzin państwa polskiego, chociaż ich pobyt był tutaj krótkotrwały i mało o nim wiemy. Nie słyszałem o żadnej takiej łodzi znalezionej na terenie naszego kraju...

- Co nie znaczy, że ich nie ma - pan Tomasz nie dał mi dokończyć. Jak zwykle, kiedy mówił o historii zmieniał się nie do poznania. - Jest rzeczą znaną, że wikingowie osiedlając się na obcym terytorium rozpoczynali ekspansję od rabunku. Może dlatego nigdzie nie potrafili dłużej utrzymać swego panowania. Kto nie szanuje kultury narodu podbitego, ten nie może długo panować. Wikingowie mogli podczas kilku rabunkowych eskapad wywieźć wiele cennych przedmiotów świadczących o piastowskim rodowodzie naszych ziem, grabili przecież piastowskie grody nad Odrą i handlowali ze Słowianami. Ale to tylko spekulacje. W latach sześćdziesiątych pewien młody historyk wysunął przypuszczenie, że być może na dnie Bałtyku w jednej z zatopionych łodzi wikingów spoczywają przedmioty należące do naszej słowiańskiej kultury, piastowskie skarby.

- Znam dobrze tego historyka - wtrąciłem.

- Doprawdy? - zdziwił się pan Tomasz.

- To w pańskim studenckim eseju dowodził pan słuszności tej tezy.

- Nie wiedziałem, że interesujesz się moim piśmienniczym dorobkiem.

- A od czego jestem pańskim podwładnym? - zauważyłem z dumą. - Ale niechże pan mówi, co jest grane.

- Będziemy szukać łodzi wikingów!

Z wrażenia odjęło mi mowę.

- Bogaty skandynawski sponsor, producent jachtów pełnomorskich, sprzętu nawigacyjnego i echosond jest zainteresowany wspólnym przedsięwzięciem pod nazwą “Skarby wikingów”. Ponieważ łódź wikingów może spoczywać na naszych wodach terytorialnych, sponsor za pośrednictwem swojego rządu wymógł na naszych władzach pozwolenie na poszukiwania. Przełamał opór Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, które nie lubi intruzów na własnym podwórku, a już w szczególności prywatnych snobów z zagranicy. Jednak strona norweska przygotowała argumenty nie do odrzucenia, a mianowicie: ofiaruje Centralnemu Muzeum Morskiemu najnowocześniejszy kuter do badań morskich z wyposażeniem! Pertraktacje trwały prawie rok. W odpowiednim momencie wkroczyłem do akcji i postawiłem warunki! Nic o nas bez nas!

Dopił koniak i mówił dalej:

- Sponsor zobowiązał się dostarczyć na okres operacji nowoczesny jacht pełnomorski z wyposażeniem, do końca roku wspomniany kuter badawczy, a także wpłacić wcale niemałą sumkę na konto naszego referatu. A wszystko to w zamian za możliwość reklamy swoich produktów oraz zgodę strony polskiej na poszukiwania.

- Nie rozumiem - wtrąciłem.

- Będziemy pływać na tej łajbie z sonarem na pokładzie w reklamowych czapeczkach!

- Nie jesteśmy biurem reklamowym - zaprotestowałem.

- To przedsięwzięcie poprawi naszą sytuację finansową, trafimy do gazet, a może i nawet znajdziemy skarby.

- Kiedy tak słucham pana, to mam wrażenie, że to nie pan mówi.

Szef wzruszył ramionami i chciał coś powiedzieć, kiedy odezwał się sygnał interkomu na biurku.

Pani Monika poinformowała nas o przybyciu gości.

Do gabinetu dyrektora wtoczył się potężnie zbudowany dryblas, który zdawał się sięgać głową aż do samego sufitu. Miał prawie dwa metry wzrostu, około stu dwudziestu kilogramów wagi, ogorzałą od słońca twarz i niebieskie, śmiejące oczy. Ubrany był w rozpiętą żółtą kurtkę sportową i ciemne spodnie. Obcisły beżowy golf pod kurtką pozwalał dostrzec dobrze umięśniony tors olbrzyma. Z szyi zwisał zawieszony na rzemyku srebrny amulet w kształcie krzyża. Zza pleców gościa niespodziewanie wychyliła się czerwona, pucułowata twarz naszego poprzedniego zwierzchnika. To był dyrektor Jan Marczak we własnej osobie!

Nowo przybyły natychmiast podał swoją ogromną dłoń i uścisnął moją. Zrobił to jednak niezwykle delikatnie. Prawdopodobnie niejednemu połamał w ten sposób palce, więc teraz musiał bardzo uważać.

- Przedstawiam wam Jorgena Jorgensena przybywającego prosto z norweskich fiordów - rzekł dyrektor Marczak. - Kapitan “Havamala”!

- Cześć! - ryknął cudzoziemiec.

- Pan Jorgensen jest synem właściciela firmy sponsorującej całą operację. To duża firma, wiec niech was nie zmyli jego żeglarski wygląd.

Norweg przypominał wikinga, któremu żaden sztorm niestraszny. Był to sympatyczny człowiek o niezwykle bystrym spojrzeniu.

Wiele razy przekonałem się, że pod maską jowialności albo nijakości kryje się przebiegłość i mądrość. Weźmy takiego dyrektora Marczaka albo pana Tomasza. Kto by powiedział patrząc na jego niepozorną osobę, że rozwiązał kilkanaście zagadek i wsadził za kratki wielu złodziei?

- Pan Jorgensen mówi bardzo słabo po polsku. Ale zna angielski - wyjaśnił Marczak. - Ja wybieram nasz ojczysty język. Po angielsku porozmawiacie sobie przy innej okazji.

- Miło poznać was - zaczął nasz gość. - Jutro Gdynia. Tam czekać “Havamal”!

- Jutro? - zdziwiłem się. - Myślałem, że operacja dopiero w powijakach...

- No, no. Ruszamy tomorrow! - poinformował nas Jorgensen. - Zatrzymać się hotel “Orbis”. Zapraszam na drinka wieczór.

- Przede wszystkim na konferencję prasową, panowie! - wrzasnął dyrektor Marczak, który poczuł się w swoim gabinecie niczym ryba w wodzie. - Tomaszu, poczęstuj nas koniakiem. Sam go kupowałem, więc wiem, że jest dobry.

Pan Tomasz nalewał do kieliszków alkohol, zaś dyrektor Marczak przejął obowiązki gospodarza.

- Sponsor chce wejść na rynek wschodnioeuropejski ze swoim produktem i dlatego najlepszą dla niego reklamą będzie odnalezienie na polskim Bałtyku łodzi wikingów, a może nawet i jakiegoś skarbu - mówił. - Rząd norweski też jest tym zainteresowany, bo ewentualny sukces w poszukiwaniach mógłby wzbogacić ich zbiory muzealne. O nas nie wspominam. Jakaś pamiątka po Piastach byłaby niezłym łupem. Naciskany przez wielu ludzi na ministerialnych stołkach postanowiłem pomóc w przygotowaniach do operacji. Oczywiście pan Jorgensen był na tyle uprzejmy, że mnie także zaprosił do wzięcia udziału w poszukiwaniach, na czym powinien zyskać prestiż operacji. Tak się składa, że na początku lipca, a więc za dwa tygodnie, na Helu odbędzie się zjazd współczesnych wikingów, miłośników kultury wikińskiej, którzy przypłyną na własnoręcznie wykonanych łodziach z różnych zakątków Europy. Co roku zjazd odbywa się na wyspie Wolin, ale w tym roku odbędzie się wyjątkowo na Helu z powodu jakiegoś protestu ekologów. Nie znam szczegółów! Ważne jest to, że w razie odkrycia, którego jak mniemam dokonacie, zjazd tych zapaleńców okrasi swoją egzotyką naszą operację. Jeśli nie znajdziecie łodzi, cóż, z pewnością sponsor i tak osiągnie cel handlowy, ale my przecież na tym nie stracimy.

- I pan się zgodził, abyśmy wzięli udział w tej aferze? - spytałem pana Tomasza.

Pan Tomasz rozłożył ręce w geście bezradności.

- Ta sprawa przekracza moje kompetencje - tłumaczył się. - Nasz niezastąpiony dyrektor Marczak był w tej sprawie nawet w Radzie Ministrów. Poza tym, Pawle, dawno nie pływałeś, że o urlopie nie wspomnę, a nawet gdybyś miał jakieś wątpliwości, to uroczyście oświadczam, że jest to polecenie służbowe. Rzucamy wszystko i jutro wyruszamy w rejs!

 

W hotelu “Orbis”, w którym zatrzymał się gość z Norwegii, Marczak zorganizował konferencję prasową. Zaprosił dziennikarzy, a także kilku wybitnych naukowców i wysoko postawionych urzędników, w tym dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego, który z powodu wyjazdu służbowego za granicę nie mógł wziąć udziału w operacji, ale dał ekipie “Havamala” swoje błogosławieństwo. Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy, że nie zabrakło rodzimych biznesmenów wietrzących niezły interes, jaki operacja “Skarby wikingów” mogła im przynieść.

Marczak był w swoim żywiole. Po krótkiej, oficjalnej mowie dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego, prawie zepchnął go z podium i przez pół godziny czarował dziennikarzy obiecując złote góry. Nie omieszkał nadmienić o zasługach Departamentu Ochrony Zabytków, dowodził znaczenia tej operacji dla polskiej i skandynawskiej kultury. Nawet pocieszny Norweg w obliczu gwiazdorskiej osobowości dyrektora odgrywał rolę statysty, zaś jego jowialny uśmiech z każdą minutą zmieniał się w kwaśny uśmieszek Mony Lizy.

Spojrzałem na zdegustowanego pana Tomasza, który wolał usunąć się w cień zostawiając innym pole do oratorskich popisów. Staliśmy z szefem oparci plecami o ścianę tuż obok drzwi na drugim końcu sali konferencyjnej.

- Wśród ogólnego podniecenia, błysku fleszów i uśmiechów całkowicie zapomniano o naukowym znaczeniu przedsięwzięcia - rzekł ponuro pan Tomasz. - Kiedy tak patrzę, Pawle, na tych ludzi, przychodzi mi na myśl, że powinienem pójść na wcześniejszą emeryturę? Nie nadaję się do takich szopek.

“A kiedy pan się nadawał?” - pomyślałem i postanowiłem nieco pocieszyć szefa:

- Doskonale pan wie, że Marczak w głębi serca zastanawia się, czy aby na dnie Bałtyku faktycznie nie spoczywają jakieś skarby Piastów albo wikingów - rzekłem.

- W tym wypadku skarby wikingów są skarbami Piastów - mruknął pan Tomasz. - Ale to jest jak szukanie igły w stogu siana. Zresztą to nie nasza branża, a Centralnego Muzeum Morskiego, które będzie nadzorować całą operację wysyłając swojego człowieka i przejmując dowodzenie operacją w razie dokonania odkrycia. My ograniczymy się do roli obserwatorów, ale tak naprawdę rządzi Jorgensen. Może penetrować nasze morze bez ograniczeń. O ile wiem, nie ma jeszcze żadnej konkretnej wskazówki, od czego rozpocząć poszukiwania. Bałtyk jest ogromny, a łódź wikingów mogła zatonąć wszędzie. Coś mi się widzi, że cała ta operacja to tylko niezła kampania reklamowa dla skandynawskiego koncernu produkującego sonary i echosondy. Dwa tygodnie temu rozdzwoniły się telefony i wobec mojej sceptycznej postawy wykonano telefon do Marczaka. Ten w ciągu tygodnia załatwił, że nasz departament również weźmie czynny udział w operacji. Nudzi się biedak na emeryturze, więc energii ma za nas dwóch. Poza tym ma znajomości w urzędach...

- Trochę więcej wiary w byłego zwierzchnika! - rzuciłem optymistycznie, ale pan Tomasz nie podzielał mego entuzjazmu.

Opuścił salę i udał się na papierosa.

Konferencja dobiegła końca. Jorgensen z dyrektorem Centralnego Muzeum Morskiego, Marczakiem i wyższym urzędnikiem państwowym oraz attache kulturalnym ambasady norweskiej pozowali do zdjęcia. W smukłych kieliszkach podawano szampana, a na stołach pojawiły się wymyślne przekąski. W sali zrobiło się gwarno, a dziennikarze, nienasyceni widać tym co usłyszeli, zaczęli oblegać głównych aktorów widowiska i zadawać pytania.

Wyszedłem poszukać pana Tomasza, ale nigdzie nie mogłem go znaleźć. Skierowałem się na parking i stwierdziłem, że nasz Rosynant zniknął. Nie sposób go było ukraść, więc wyjaśnienie mogło być tylko jedno: pan Tomasz gdzieś pojechał.

Było to dziwne, gdyż szef rzadko siadał za kierownicą naszego służbowego jeepa, więc powód, dla którego to zrobił, musiał być niezmiernie ważny. Wróciłem na salę konferencyjną i znudzony przypatrywałem się wielkiej fecie.

Ale uczucie nudy prysło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obok mnie przeszła bowiem piękna kobieta. Delikatny, zmysłowy uśmiech pojawił się na jej ślicznej twarzy, kiedy zerknęła na mnie przelotnie. Ubrana w elegancką granatową marynarkę i kremowe spodnie prezentowała się doprawdy uroczo. Kruczoczarne, proste włosy opadały na ramiona i kontrastowały z jej bladą cerą oraz wiśniowej barwy szminką na wąskich usteczkach. Jeśli dobrze zauważyłem, miała niebieskie, inteligentne oczy.

Wcisnęła się w tłum i stanęła tuż obok dyrektora Marczaka i Norwega. Po chwili dyrektor całował jej smukłą dłoń, a Norweg nie mógł nacieszyć oka.

“Co za czort?” - pomyślałem patrząc na kobietę. “Spóźniona dziennikarka? Raczej bizneswoman w pięknym wydaniu”.

Wreszcie dostrzegł mnie dyrektor Marczak wychodzący z sali w towarzystwie wysokich urzędników i pięknej brunetki.

- A gdzie Tomasz? - zapytał podchodząc do mnie. - Już zdążył uciec? To jednak dziwak!

Spojrzał na brunetkę, a potem na mnie i rzekł:

- A to jest pani Luiza, właścicielka salonu mody. Chce uszyć dla waszej ekipy ubrania na rejs.

- Zdąży pani? - spytałem. - Wszak jutro ruszamy.

Kobieta nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się jednak tak, że przeszły mnie ciarki. Roztaczała wokół siebie aurę doskonałości, którą dyskretnie wzmacniał zapach najlepszych, zmysłowych perfum. Wyobraziłem sobie minę pana Tomasza, gdy usłyszy tę nowinę.

- Pan Paweł jest jednym z członków ekipy. To zastępca pana Tomasza, zwanego Panem Samochodzikiem, który pod moim okiem rozwiązał wiele zagadek, droga pani. Niestety w tej chwili pan Tomasz gdzieś się zawieruszył...

Dyrektor spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Nic straconego - rzekła aksamitnym głosem pani Luiza patrząc prosto w moje oczy. - Mam nadzieję, że się odnajdzie.

- To się rozumie - zagrzmiał basem pan Jorgensen, a na jego ogorzałej twarzy rozgościł czarujący uśmiech. - Ale na początek ja zapraszać panią na drinka - i wyszli do barku zostawiając nas samych.

Dyrektor Marczak potarł ręce z zadowolenia. Zanim opuścił hotel w towarzystwie gości honorowych zdążył mnie poinformować, że jutro przybędą na przystań do Gdyni kolejni uczestnicy. Nasz były przełożony zapewnił, że dzięki tej operacji czuje się młodszy i zrobi wszystko, aby nam pomóc. Obiecał także zjawić się na pokładzie jachtu w odpowiednim momencie.

Siedząc w holu w oczekiwaniu na pana Tomasza obserwowałem Norwega rozmawiającego z panią Luizą. Był zachwycony jej urodą, a kobieta owijała go wokół palca. Patrzyłem, jak gaworząc popijają koktajl i żal mi się zrobiło biednego Norwega. Już miałem wstać, aby podejść do nich i zapytać, o której rano wyruszamy do Gdyni, gdy czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia.

Odwróciłem się i ujrzałem pana Tomasza, który usiadł obok mnie.

- Gdzie pan był? - spytałem zaciekawiony.

- Chciałem sobie trochę pojeździć - odparł wymijająco i popatrzył na chichoczącą przy barku parę. - Widzę, że Jorgensen znalazł towarzystwo.

- Ta dama została właśnie przed chwilą naszą krawcową, szefie! - poinformowałem go. - Uszyje dla nas kombinezony.

Pan Tomasz pobladł i wstał. Ruszył w kierunku pary.

Na widok Tomasza Luiza rzekła:

- O, widzę, że znalazła się zguba.

- Pani mnie zna?

- Podobno zawieruszył się niejaki Pan Samochodzik, przełożony pana Pawła, obecny dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków - odpowiedziała rzeczowo. - Skoro jesteście teraz razem, wywnioskowałam, że jest pan właśnie tą osobą.

Norweg postanowił się wtrącić:

- Omawiamy z panią Luizą biznes! Pani Luiza szyć dla nas ubrania na rejs, a ja zapraszać ją na “Havamal” jutro.

- A właśnie-wtrącił pan Tomasz zwracając się do Jorgensena. - O której wyruszamy, kapitanie?

- Ósma rano!

- Wspaniale - mruknął i mierząc surowym wzrokiem Luizę spytał: - Czy można wiedzieć, jakie ubrania ma pani zamiar uszyć? Mamy dostać gotowe kurtki, więc po co ten trud? Poza tym mam nietypowe wymiary. Jutro wyruszamy, więc wszystko wskazuje na to, że zamierza pani szyć ubrania podczas rejsu?

- To mój problem, proszę pana - odpowiedziała na odczepnego.

- Ale nie gadać o interesach tutaj! - znów wtrącił swoje trzy grosze Norweg. - Jutro gadać. Jak zobaczycie jacht, dobry humor wrócić.

- Czy aby nie zabraknie na nim miejsca? Myślałem, że to nieduży jacht, a pan, kapitanie, zamierza zaprosić na rejs pół Warszawy, jak widzę.

- To większy jacht niż pan myśli - rzekł z dumą Norweg.

- Jaką ma długość?

- Czternaście metrów, szerokość cztery osiemdziesiąt.

- Zanurzenie?

- Jeden pięćdziesiąt.

- Żagle genua?

- Osiemdziesiąt metrów kwadratowych, na rolerze czterdzieści.

Pan Tomasz przełknął z wrażenia ślinę. Widziałem na jego twarzy przemianę. Był teraz jak dziecko mamione perspektywą wielkiej przygody. Dawno nie pływał, a sądząc po parametrach jachtu rejs zapowiadał się rewelacyjnie. Ja również czułem wzrastające podniecenie.

- Zbiornik paliwa? - dopytywał się dalej.

- Sto dwadzieścia litrów.

- Silnik?

- Volvo-Penta MD 19 o mocy 120 KM! W tym echosonda “Echovik” i sonar “Sonvik”, a także kilka innych zabawek. Wszystkie urządzenia elektroniczne zaprojektowano i wyprodukowano w firmie mojego ojca!

Zaniemówiliśmy z wrażenia.

- Napiją się panowie?

- Niestety, musimy lecieć - powiedział pan Tomasz. - Życzymy owocnych rozmów. Musimy przecież przygotować się do rejsu. Do jutra.

- O ósmej! - dodał Norweg.

- O ósmej - powtórzył szef.

I wyszliśmy.

Podwiozłem pana Tomasza na Krakowskie Przedmieście, a sam udałem się do swojego mieszkania na Ursynowie.

Przed zaśnięciem sięgnąłem jeszcze po jedyną, jaką znalazłem w swoich zbiorach, książkę o wikingach i popijając zieloną herbatę przekartkowałem ją.

W IX wieku niemal w całej Europie zaznaczyła się aktywność ludu zwanego przez ówczesnych kronikarzy Normanami. Ludem tym byli Germanowie północni, zamieszkujący początkowo Skandynawię, a po ustąpieniu Anglosasów także Jutlandię. W początkach IX wieku dzielili się na cztery grupy: Szwedów, Gotów (dzisiejsza południowa Szwecja), Duńczyków i Norwegów. Górzysta, silnie zalesiona, o surowym klimacie Skandynawia zmuszała swych mieszkańców do ekspansji poza granice ojczyzny.

I tak Szwedzi, zwani w Europie Wschodniej Waregami, wyprawiali się ku Zatokom Fińskiej i Ryskiej. Zaczynała się tam droga handlowa ku ważnym ośrodkom: Konstantynopolowi i Bagdadowi. O jej opanowanie zaczęli Waregowie walczyć od połowy IX wieku. Natomiast Goci - dalecy pobratymcy innych Gotów, którzy jeszcze w III wieku nie opuścili Skandynawii i później jako Wizygoci i Ostrogoci wzięli udział w wielkiej wędrówce ludów w IV i ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl