[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TOMASZ OLSZAKOWSKI
Pan Samochodzik
i
zaginiony pociąg
Wstęp
Z daleka niósł się huk dział, ale tu, przeszło trzydzieści kilometrów od linii frontu, było cicho i spokojnie. Kwiecień 1944 roku był dość chłodny, jednak leżący w rowie obok torów radziecki wywiadowca prawie nie czuł zimna. Syberyjska kurtka z psiej skóry była nieprzewiewna i nieprzemakalna. Czekał... Minęła północ, później pierwsza i druga w nocy. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydać, że zasnął, ale on ciągle czuwał wsłuchany w odległe odgłosy bitwy. Rozpoznawał miarowy huk radzieckich haubic i sporadyczne wystrzały niemieckich. Najwyraźniej hitlerowcom kończyła się amunicja. Nieoczekiwanie ucho syberyjskiego tropiciela wychwyciło jakiś inny dźwięk. Odległy stukot pociągu.
Wczołgał się głębiej w rów, rozwijając cienki kabelek zakończony słuchawką. Drugi jego koniec, zakończony prostym węglowym mikrofonem, był przytwierdzony do jednego z podkładów toru. Włożył słuchawkę do ucha. Po charakterystycznym stukocie silnika rozpoznał przedwojenną radziecką lokomotywę OW. Uśmiechnął się zadowolony. Wsłuchał się uważniej. Drugi tłok w silniku przepuszczał paliwo, świadczyły o tym suche trzaski. Rozłączył kabelek. Hałas był już tak duży, że groził uszkodzeniem bęben-ków. Pociąg wyjechał zza zakrętu. Był zaciemniony, jedynie z przodu pozostawiono nie-dużą latarnię, ale nawet w słabym świetle księżyca widać było całą masę szczegółów. Przed lokomotywą sunęło kilka wagonów. Widocznie obsługa obawiała się min. Zresztą zupełnie słusznie. Za lokomotywą sunął opancerzony wagon. W niebo groźnie celowa-ły lufy zenitówek. Za wagonem pancernym jechały wagony towarowe. Dziewięć czteroosiowych i trzy mniejsze, dwuosiowe. Na dachach siedzieli SS-mani. Światło księżyca odbijało się w faszystowskich orzełkach, umieszczonych na czapkach, i srebrnych emblematach. W ciemności błysnął czerwony punkcik. Któryś z nich palił papierosa. Na twarz wywiadowcy wypełznął ponury uśmiech. Widocznie Niemcy uznali, że ochrona nie powinna wiedzieć, co znajduje się w wagonach. Siedzących na dachach będzie moż-na wystrzelać jak kaczki...
Skład zamykał znowu wagon pancerny, najeżony wokoło lufami działek, i jeszcze jedna lokomotywa, jadąca tyłem. Jeśli pierwsza wpadnie na minę albo na skutek ostrza-łu stanie się niezdatna do użytku, ta będzie w stanie odciągnąć cenny ładunek w drugą stronę.
Wywiadowca odczekał jeszcze dziesięć minut, po czym wypełzł z rowu. Na drut trakcji elektrycznej zarzucił specjalny kabel podłączony do niedużego nadajnika. Po-kręcił gałkami dostrajając się do częstotliwości roboczej. Napięcie w sieci skakało, ale nadajnik był w stanie poradzić sobie z tymi zakłóceniami.
- „Mewa-3”, „Mewa-3”, wołam „Gołębia” - rzucił w mikrofon. Po chwili z ogromnej odległości dał się słyszeć głos.
- „Gołąb-1”, „Gołąb-1”. Mów „Mewa-3”.
- Ładunek X-37 przejechał koło mnie o 2.46. Szedł w stronę Piechowic. Ochrona zgodnie z meldunkiem „Czajki”.
W słuchawkach przez chwilę panowało milczenie, po czym rozległ się oddalony głos.
- „Sowa-2”, tu „Sowa-2”. Powtórz „Mewa-3”.
- Pociąg minął mnie. Poszedł na zachód.
- Ja „Sowa-2”, Piechowice Górne. Pociąg mnie nie mijał. Analiza akustyczna nie wy-kazała zbliżania się.
Agent „Mewa” zaklął cicho. Do rozmowy włączył się „Gołąb”. Musiał być daleko, może nawet kilkadziesiąt kilometrów. Słychać go było, jakby nadawał z księżyca.
- Musieli skręcić na jakiś boczny tor i pewnie zamaskują pociąg, by następny odcinek zrobić w ciągu nocy. Musicie odnaleźć obiekt. Kolejny kontakt 3.30. Bez odbioru. Nasłuch ciągły.
Agent szarpnięciem zerwał kabel z trakcji i zwinąwszy schował urządzenie do torby.
Nasuwa się tu zasadnicze pytanie: czy hitlerowcy nie mogli się domyślić, że ktoś używa linii trakcyjnej do przesyłania komunikatów wywiadowczych? Oczywiście mogli. Skoro mogli się domyślić, czy mogli je podsłuchać? Jak najbardziej. Czy to zrobili, trudno powiedzieć, odpowiednie archiwa niestety się nie zachowały. Jednak nawet jeśli przechwycili rozmowy płynące po drutach, to na niewiele im się to przydało. Jak na złość na zapleczu frontu nie było w tym czasie fachowców od języka jakuckiego. Agent „Mewa” wydobył z rowu niewielki rower, przystosowany do jazdy po torze kolejowym i popedałował w ślad za pociągiem. Po upływie dwudziestu minut cichy skrzyp ostrzegł go, że z naprzeciwka nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Zahamował i zestawiwszy rower z torowiska przyczaił się w rowie. Tamten musiał zrobić to samo, przez dłuższą chwilę panowała bowiem niczym nie zmącona cisza. Mewa rzucił na tory kawałek kamienia.
- „Sowa” - dobiegł go szept z ciemności.
- „Mewa” - odpowiedział naciągając na twarz maskę.
Dla bezpieczeństwa operacji agenci nie mogli znać nawet swoich twarzy. Ponieważ księżyc wyszedł właśnie zza chmur i oświetlał tory, obaj wywiadowcy spotkali się w cieniu krzaków.
- Gdzie pociąg? - zapytał „Sowa”.
- Sam jestem ciekaw. Musiał przecież przejechać obok ciebie.
- Nie przejechał. Dalsze posterunki także nie potwierdziły jego obecności.
- Przecież nie zapadł się pod ziemię!
- Dwadzieścia kilometrów toru i żadnej mijanki, żadnej bocznicy, żadnych ślepych torów. Nic.
Wyjęli z toreb sztabówki wydrukowane na jedwabiu spadochronowym i natarte fosforem, co umożliwiało odczytywanie ich w nocy, bez użycia światła.
- Popatrz na to - „Mewa” wskazał punkt na mapie. - Zakłady Karelma. Przed wojną mieli w tym miejscu bocznicę kolejową. Dziwne, że teraz nie mają.
- To zupełnie blisko. Sprawdźmy!
Ruszyli po cichu na rowerach i niebawem dotarli do miejsca, gdzie tor rozgałęział się.
Bocznica urywała się po chwili ślepo. Dalszy odcinek szyn rozebrano. „Sowa” badał ziemię.
- Rozkręcili - powiedział. - Zupełnie niedawno - podniósł z ziemi mutrę. Była jeszcze ciepła.
- Nie mogli zdemontować tak długiego odcinka - mruknął „Mewa”. Przeszedł kilka kroków i stanął przed niewielką łączką. Wsunął dłoń pod trawę.
- Sprytne Niemiaszki - mruknął z uznaniem. - Wyjęli kawałek toru z podkłada-mi, a resztę nakryli darnią.
- Czyli pociąg musi być tam - „Sowa” wskazał gestem ciemny mur otaczający fabrykę.
- Naszym obowiązkiem jest to sprawdzić. Tylko najpierw nadam meldunek.
Zarzucił drut na linię trakcyjną i wywołał „Gołębia”. Kończył właśnie przekazywanie informacji, gdy wokoło rozbłysło kilkadziesiąt latarek.
- Wot... - tu rzucił bardzo niecenzuralne rosyjskie słowo.
Zwinął się w kłębek i sturlał do rowu. Z torby wydobył pięć granatów. Wyrwał za-wleczkę z pierwszego i cisnął go w największą ciżbę wrogów. Rozległ się gwałtowny wybuch i latarki gasnąc poleciały na wszystkie strony. Zza nasypu usłyszał szczekanie radzieckiego rewolweru nagan. „«Sowa» też znalazł się w pułapce” - skonstatował. Na-szykował kolejny granat. Po drugiej stronie torowiska rozległo się kilkanaście salw z pistoletu maszynowego. Nagan umilkł.
„A więc «Sowa» dostanie order pośmiertnie” - pomyślał.
Wokół niego panowała cisza. Czekał. Niemcy zaczęli się czołgać. Być może sądzili, że nie usłyszy, ale ucho nawykłe do szmerów skradających się syberyjskich tygrysów po-wiedziało mu, gdzie oni są. Cisnął kolejny granat, a po chwili jeszcze jeden. W fabryce włączono syrenę. Przez bramę wyjechały dwie ciężarówki. Opodal jęczało paru rannych. Po drugiej stronie torów błyskały latarki. Pułapka. Ale ciągle nie wiedzieli, gdzie jest. To dawało mu pewne szansę. Ciężarówka zatrzymała się na drodze o dwa metry od niego. Cisnął kolejny granat. Wpadł na skrzynię pomiędzy Niemców.
„Mewa” przebiegł pod podwoziem i rzucił ostatni granat, w tych po drugiej stronie toru. W rozbłysku dostrzegł ciało „Sowy” podziurawione kulami i jego torbę. Po chwili ściskał w dłoni jeszcze cztery granaty. Koło płonącej ciężarówki zatrzymał się motocykl z dwoma oficerami. Ci wyskoczyli z maszyny i zaczęli coś pokrzykiwać. Najwidoczniej nikt nie zauważył, że jest po tej stronie drogi, bo hitlerowcy zaczęli strzelać po krzakach. Powolutku kryjąc się za burtą płonącego pojazdu podszedł bliżej. Rozejrzał się uważnie. Błyski latarek i tupot podkutych buciorów otaczał go ze wszystkich stron. Rzucił jeszcze dwa granaty, strzałami z nagana wysłał na tamten świat oficerów i wskoczywszy na motor ruszył naprzód. Huknęły salwy z pistoletów maszynowych. Jakiś Niemiec zabiegł mu drogę, ale siła uderzenia pojazdu odrzuciła go na bok. Rosjanin zdołał zapanować nad kierownicą.
Nieoczekiwanie poczuł silne uderzenie w plecy. Wywalił się razem z motocyklem. Musieli trafić go w kręgosłup, bo stwierdził, że zupełnie nie ma czucia w nogach. Zbliża-li się. Naszykował ostatnie dwa granaty. Rzucił je, gdy byli naprawdę blisko. Wiedział, że już nie ucieknie. Zza kołnierza wyjął ampułkę i włożył w usta. Znowu strzelali, ale wrak motocykla trochę go chronił. Wystrzelił jeszcze pięć razy z nagana. Skończyły się naboje. Podrzucił w dłoni ciężki syberyjski nóż. Znowu się zbliżali. Tym razem nadchodzili pewnie, nawet się nie kryli. Wiedzieli, że nie ma już amunicji.
- Gdybym miał jeszcze jeden granat - westchnął.
A potem nieoczekiwanie cisnął nożem. Widział blisko wykrzywione wściekłością twarze i tego jednego, który z rękojeścią sterczącą z piersi walił się na żwir, a potem zgryzł ampułkę. Poczuł palący smak cyjanku w ustach i odpłynął w ciemność. Huku wystrzałów już nie usłyszał...
* * *
Niemcy przetrząsali krzaki zbierając rozerwane eksplozjami granatów szczątki swoich towarzyszy. Zwłoki w hitlerowskich mundurach spoczywały na prowizorycznych noszach. Ich szereg wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Kałuże krwi wsiąkły już w żwir. Wstawał świt. Gruppenführer Klaus von Ronvik, dowódca pociągu X-37, popa-trzył w zadumie na dwa ciała radzieckich zwiadowców leżące na poboczu drogi.
- Jakie straty? - zapytał.
- Czterdziestu jeden zabitych, prawie sześćdziesięciu rannych.
- Mein Gott! Gdyby Führer miał takich żołnierzy... - w jego głosie pojawił się mimowolny szacunek.
Rozdział pierwszy
PORANNY TELEFON • NA DYWANIKU U MINISTRA • CZY POPEŁ-NIAMY WYŁĄCZNIE BŁĘDY? • ZŁOTY POCIĄG • GRUPA DYWERSYJNA „ORZEŁ” • SPALONE MIESZKANIE POSZUKIWACZA SKAR-BÓW • TAJEMNICA SKRZYNKI NA LISTY
Natarczywy brzękot telefonu wyrwał mnie ze snu. Otworzyłem leniwie oczy. Telefon nadal nie dawał mi spokoju. Podniosłem słuchawkę.
- Daniec, słucham - wymamrotałem.
- To ja - usłyszałem głos Pana Samochodzika. - Słuchaj uważnie. Wbijesz się w garnitur i o dziewiątej chcę cię widzieć w ministerstwie.
- Jakaś szczególna okazja? - zainteresowałem się.
- Tak. Minister wzywa nas, jak się nieoficjalnie dowiedziałem, na dywanik. W dodatku w najbliższym czasie czeka nas kontrola.
- Musimy spalić kompromitujące nas materiały - zażartowałem.
- Nie błaznuj. Pamiętaj, o dziewiątej. Jeśli się spóźnisz, przeciągnę cię własnoręcznie pod kilem „Krasuli”.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie. Wstałem, umyłem się, ubrałem i ogoliłem. Punktualnie o czasie spotkałem się z szefem w poczekalni gabinetu ministra. Musieliśmy chwilę poczekać, rozprawiał się z kimś. Zaraz przyszło też kilka kolejnych osób, które miały dostąpić zaszczytu audiencji po nas.
- Coś tłoczno - zauważyłem.
- Pogrom starej ekipy - westchnął szef.
- Pogrom? - zdziwiłem się...
- To ty nie wiesz, że od czterech miesięcy mamy nowego ministra?
- Czytałem o tym w gazetach - pochwaliłem się. - Ale czego on może chcieć od nas?
- Pewnie wkrótce się dowiemy - westchnął.
Masywne rzeźbione drzwi uchyliły się i z gabinetu wyszedł nasz archiwista. Wyglą-dał, jakby dostał obuchem w głowę. Zaraz też poproszono nas. Za potężnym dziewięt-nastowiecznym biurkiem siedział minister. Na nasz widok bez słowa wskazał nam krze-sła.
- Pan Samochodzik i Paweł Daniec - mruknął patrząc na nas z zainteresowaniem, jakby oglądał w ZOO rzadkie okazy zwierząt. - Zapoznawałem się w ciągu ostatnich tygodni z dokumentacją waszej dotychczasowej działalności.
Szef uniósł pytająco brwi.
- Delikatnie mówiąc, działalność komórki panów pozostawia wiele do życzenia. Podniósł ze stołu pierwszą teczkę.
- Mam tu dokumentację dotyczącą poszukiwań skarbu Hasan-beja. - Zdaje się odzyskali panowie jedną trzecią łupu i to jedynie dzięki pomocy policji i szczęśliwe-mu przypadkowi. A tu wasze raporty dotyczące poszukiwań Bursztynowej Komnaty i skrytek hitlerowskich na terenie byłych Prus Wschodnich... Bratanie się z podejrzanymi osobnikami z grupy tak zwanych poszukiwaczy skarbów, do tego skradziono wam mapę. Poszukiwania trwały kilka tygodni. Efekty praktycznie zerowe. A tu jest co nieco
o złocie Inków. Dwie skrytki zostały obrabowane, udało się odzyskać okruchy skarbu. A tu mamy wasze ostatnie dokonania: kolekcja z Chełma, skradziona, szczęśliwie odzyskana. Swoją drogą muzeum w Chełmie zażądało zwrotu tego łupu. Potem komórka została wynajęta do poszukiwań zagranicznych... W świetle prawa jest to co najmniej wątpliwe. I wreszcie niewielkie osiągnięcie, odzyskanie przedwojennego depozytu Muzeum Narodowego. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko ta jedna sprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Gdyby nie doskonała opinia wystawiona przez moich poprzedników skierowałbym sprawę do wyjaśnienia przez komisję dyscyplinarną. Coś mi tu pachnie sabotażem.
- Sabotażem? - szef zrobił minę, jakby się przesłyszał.
- Co więcej, korupcją. Swojego czasu widziano obecnego tu Pawła Dańca, jak rozmawia w restauracji hotelu „Marriott” z waszym rzekomo największym wrogiem - Jerzym Baturą.
- To było spotkanie operacyjne. Sporządziłem nawet raport. Minister zbył moje wy-jaśnienia wyniosłym milczeniem.
- Ciągłe potknięcia, panowie - powiedział z zimnym spokojem.
- Tak to już niestety bywa. Walczymy z przebiegłymi przeciwnikami, dysponujący-mi znacznymi środkami na prowadzenie poszukiwań - wyjaśnił szef. - Mamy szczu-pły budżet... Minister arogancko wzruszył ramionami.
- Wasza komórka pochłania i tak zbyt dużo pieniędzy. A jeśli wkład finansowy przeliczymy na uzyskane efekty... Budżet nie jest z gumy. Ale nie o tym chciałem mówić. Jakie zadanie podjęli panowie po zakończeniu sprawy depozytu Muzeum Narodowego?
- Przedtem pracowaliśmy nad tajemnicami twierdzy Boyen i florenów z Zalewa, a ostatnio uczestniczyliśmy w operacji „Skarby wikingów”. Teraz czekamy na instrukcje i porządkujemy nasze archiwa - wyjaśnił pan Tomasz.
- Otóż to. Siedzą panowie w stanie błogiego rozleniwienia dopóki ktoś nie powie wam, co macie robić - zrobił się czerwony ze złości. - A ja o takich rzeczach muszę się dowiadywać z gazet! - rzucił na blat plastykową obwolutę z kartkami odbitymi na ksero. - Proszę się zapoznać tymi materiałami. W każdy poniedziałek, środę i piątek chcę mieć tu na biurku szczegółowy raport z przeprowadzonych prac. Daję panom mie-siąc. Potem możecie mieć pretensje sami do siebie.
Wstał dając nam do zrozumienia, że posłuchanie skończone. Wycofaliśmy się chył-kiem zabierając ze sobą teczkę z papierami. Dopiero w naszym gabinecie szef wydobył kartki.
- O rany - powiedział zdumiony.
- Coś ważnego? - zaciekawiłem się.
- A niech mnie!
Zajrzałem mu przez ramię i zacząłem czytać:
- W ciągu najbliższych dni poznamy jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic Trzeciej Rzeszy. Wczoraj w hotelu „Metropol” w Zielonej Górze znany poszukiwacz skarbów Władysław Sobieradzki zwołał konferencję prasową, poświęconą planom wydobycia legendarnego złotego pociągu. Pan Sobieradzki ogłosił, że po wykonaniu skomplikowanych badań geofizycznych zdołał zlokalizować podziemne wyrobiska, w których ukryto transport. W ciągu najbliższych trzech dni zostanie podjęta próba dotarcia do depozytu. Zgodnie z umową wynegocjowaną z przedstawicielami Ministerstwa Finansów znalazcy otrzymają 10% wartości znaleziska.
Pod artykułem znajdował się dopisek wykonany długopisem, prawdopodobnie ręką ministra. Pan Tomasz odczytał:
- Przydzielić ekipie Sobieradzkiego przedstawiciela ministerialnej komórki poszukiwawczej i funkcjonariusza ministerstwa w randze wiceministra celem konfiskaty wszystkich przedmiotów zabytkowych lub stanowiących dzieła sztuki.
- Mamy być przydzieleni do ekipy Sobieradzkiego? - zdziwiłem się. - To po co ta cała szopka w gabinecie ministra?
- Czekaj, tu jest jeszcze jedna kartka - ostudził mnie Pan Samochodzika. - O, do licha. Słynny poszukiwacz skarbów Władysław Sobieradzki prawdopodobnie nie żyje. Nasz specjalny korespondent donosi z Wrocławia, że wczoraj na parkingu przed hotelem „Orbis” spłonął samochód terenowy należący do znanego poszukiwacza i jego ekipy. Organa ścigania nie zdołały nawiązać kontaktu z ekipą przy pomocy telefonów komórkowych. Śledztwo w sprawie pożaru i zaginięcia poszukiwaczy i związku tych wy-darzeń z prowadzonymi pracami poszukiwawczymi przejął Urząd Ochrony Państwa.
- No ładnie - mruknąłem. - Cztery ofiary.
- To wskazówka, że poszukiwacze byli na dobrym tropie.
- Albo komuś się wydawało, że są na dobrym tropie.
- Co to za złoty pociąg? - zaciekawiłem się. Szef przymknął oczy i przez chwilę trwał w zadumie.
- Złoty pociąg... Wyobraź sobie dwanaście wagonów towarowych. A w środku skarbiec Alibaby i czterdziestu rozbójników spod znaku Waffen-SS. Złoto z wszystkich śląskich banków. Kilkadziesiąt ton w sztabach, do tego dolicz skrzynie zachodnich walut, beczki złotych monet. Depozyt wrocławskich sklepów jubilerskich, najcenniejsze dzieła sztuki zrabowane w Europie Wschodniej... A na końcu trzy wagony zaplombowane ołowianymi pieczęciami przysłane z Królewca.
- Bursztynowa Komnata? - szepnąłem.
- Niewykluczone, choć przyznam, że mało prawdopodobne. I jeszcze dwa wagony przysłane z Ukrainy. Scytyjskie i greckie złoto, klejnoty Ławry Pieczerskiej... Dwanaście wagonów skarbów. Orientacyjna wartość dziesięć miliardów dolarów.
- To przecież jedna szósta rocznego budżetu naszego kraju - zdumiałem się.
- Gra idzie o wysoką stawkę - powiedział ponuro pan Tomasz. - Teraz trzeba się zastanowić, co właściwie mamy zrobić.
- Dedukuję, że ministrowi chodzi o to, abyśmy odnaleźli złoty pociąg - błysnąłem pomysłem. - W dodatku trzy razy w tygodniu mamy składać raport z przeprowadzonych prac.
Pan Samochodzik zabębnił palcami po blacie.
- Pociąg to nie szpilka - westchnął. - Jak byś go ukrył?
Pytanie nieco mnie zaskoczyło.
- A w jakich okolicznościach był ukryty? - zapytałem.
- To działo się w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku. Rosjanie ostrzeliwali już Festung Breslau - twierdze Wrocław. W ostatniej chwili, zanim armie wchodzące w skład 1 Frontu Ukraińskiego odcięły miasto od świata, zdecydowano się ewakuować depozyty. Pociąg odjechał z dworca głównego we Wrocławiu. Prawdopodobnie skierował się w stronę Wałbrzycha i dalej do Jeleniej Góry. Za Jelenią Górą znajdowało się przejście graniczne, którędy można było przejechać na teren Czech. Docelowym miejscem ukrycia pociągu miała być zapewne Bawaria albo Szwajcaria.
- Zakładam, że nie dojechał na miejsce?
- Nie dojechał. Głęboko na tyłach frontu operowała radziecka grupa dywersyjna „Orzeł”. Wysadzili ten odcinek toru w dniu, w którym pierścień oblężenia Wrocławia został zamknięty.
- Co wiemy o tej grupie?
- Nic. Natrafiłem na wzmianki o niej, gdy po studiach przebywałem jakiś czas na Śląsku usiłując odnaleźć kilka okupacyjnych skrytek... Nic z tego oczywiście nie wyszło...
- A może by tak zasięgnąć informacji u samego źródła? - zamyśliłem się.
- To znaczy?
- U znanego nam obu poszukiwacza Bursztynowej Komnaty Awenira Pietrowicza Owsianowa z Kaliningradzkiego Centrum Koordynacji do spraw poszukiwań dóbr kultury - powiedziałem. - Mam jego wizytówkę z adresem poczty komputerowej.
Szef gwizdnął z uznaniem.
- To mi się podoba.
- Oczywiście możemy też wysłać list do drugiego nieustraszonego Rosjanina, specjalisty od rozpruwania archiwów KGB - uśmiechnąłem się.
- Wystarczy nam chyba ten pierwszy. Wróćmy do tematu. Gdzie ukryłbyś pociąg? Zamyśliłem się.
- Tor biegnie wzdłuż Karkonoszy. Nie mogli skręcić w lewo, bo nie ma tam przejścia przez góry...
- Popatrzmy na mapę - rozłożył przede mną atlas.
- A więc usiłowali pojechać z Wałbrzycha do Szklarskiej Poręby, by tam przeprawić się na drugą stronę granicy - mruknąłem. - Gdy się im to nie udało, mogli się cofnąć i spróbować jechać przez Kotlinę Kłodzką.
- Fatalnie - mruknął szef. - Tuż obok znajdują się Góry Sowie i niewykończone sztolnie kompleksu „Riese”... Nie poradzimy sobie bez bardziej szczegółowych informacji. Pawle, wobec tego pojedziesz do centralnego archiwum danych osobowych i ustalisz adres Sobieradzkiego...
- Sądzę, że raczej znajdę go przez jakiś klub poszukiwaczy skarbów - uśmiechnąłem się lekko.
- Dobrze. Po ustaleniu miejsca zamieszkania postarasz się skontaktować z jego krewnymi, sąsiadami i tak dalej. Musimy za wszelką cenę zawęzić pole poszukiwań. A ja tymczasem nawiążę kontakt z delegaturą UOP-u we Wrocławiu. Czeka nas dużo pracy. I nie zapomnij o liście do Owsianowa.
- Czy mam się przyznać, czego szukamy?
- Sądzę, że łatwiej będzie mógł nam pomóc, gdy uzyska komplet informacji. Z drugiej strony byłoby to chyba przekroczenie naszych uprawnień.
- Może zapytać go po prostu, co wie o sprawie bez informowania, że nad tym pracujemy? - zaproponowałem.
- Na razie poproś go o informacje na temat grupy dywersyjnej „Orzeł”. Zobaczymy, co odpisze, i wtedy zastanowimy się.
Pan Tomasz wyszedł, a ja siadłem do komputera. Kończyłem już, gdy zadzwonił telefon.
- Słuchaj - powiedział szef - ustaliłem adres Sobieradzkiego. Mieszka czy raczej należałoby powiedzieć mieszkał przy Wilczej, nad księgarnią „U Izy”.
- Znam - uśmiechnąłem się.
- Świetnie. Wpadnij tam i sprawdź, czyjego rodzina nie zna jakichś szczegółów. Ja załatwię tu jeszcze jedną sprawę i spotkamy się na miejscu.
- Tak jest - odmeldowałem się.
Czterdzieści minut później szedłem Wilczą. Ulica łącząca Marszałkowską i Ale-ję Niepodległości mimo położenia w ścisłym centrum Warszawy nie prezentowała się najlepiej. Kamienice, w większości wybudowane jeszcze przed pierwszą wojną świato-wą straszyły obłażącymi tynkami. Z mijanych bram paskudnie zalatywało. Płyty chodnikowe były popękane i wyjątkowo krzywo położone. Może po reprywatyzacji dawni właściciele przywrócą ulicy pierwotny reprezentacyjny wygląd? Wszedłem w ciem-ną bramę i znalazłem się na wewnętrznym podwórku. Bez problemu odnalazłem wła-ściwą klatkę schodową. W drzwiach założono niegdyś domofon, ale obecnie wyrwana płyta straszyła pękiem pourywanych kabli. Sprawdziłem adres podany przez szefa i za-cząłem wdrapywać się po ciemnych, brudnych schodach na piętro. Wreszcie stanąłem pod drzwiami. Na całym piętrze były to jedyne drzwi wyglądające po ludzku. Opalono z nich warstwy olejnej farby, wypolerowano stare drewno, zabejcowano i pociągnię-to lakierem. Wizytówka na drzwiach nie pozostawiała wątpliwości: „Władysław Sobieradzki”. Ściana nad górną framugą była nieco okopcona. W niedalekiej przeszłości ktoś wyważył drzwi wyłamując zamek, a następnie wprawił go byle jak na miejsce. Koło zamka były naklejone papierowe paski papieru z orzełkiem i napisem: „Policja Pań-stwowa”. Po chwili przyczłapał szef.
- Tak to wygląda - powiedziałem. - Chyba nie miał żadnej rodziny. Lokal jest opieczętowany...
- Strasznie zajeżdża spalenizną - Pan Samochodzik w zadumie kontemplował smugę kopcia nad drzwiami. - Dedukuję, że mieszkanie przynajmniej trochę się spa-liło.
- Ale nie bardzo, bo w przeciwnym razie drzwi zostałyby zwęglone.
- Ktoś je wyłamał... Ciekawe - przed pożarem czy po?
- Sądzę, że można to sprawdzić, gdzieś tu niedaleko jest remiza straży pożarnej. Powinni mieć wykaz interwencji i odpowiedni raport.
- Oto głos rozsądku - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - No cóż, nie mamy tu na razie nic więcej do roboty.
- A czego się pan dowiedział w UOP-ie? - zagadnąłem.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]