[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joanna Chmielewska
Autobiografia
tom I
Dzieciństwo
Postanowiłam napisać autobiografię.
Zdaję sobie sprawę, że autobiografię należy pisać przed samą śmiercią, ale skąd, na litość boską, mam wiedzieć, kiedy umrę? Egzystencja, jaką wiodę obecnie, bardzo energicznie pcha mnie w kierunku grobu, i to różnymi drogami. Rozmaite inne osoby, w mojej sytuacji, mieszkały w willach, względnie wygodnych apartamentach z domkiem letniskowym na Mazurach czy gdzieś tam, może nad Lemanem, ale to przecież nie ja! Już w odległym dzieciństwie Cyganka przepowiedziała mi, że nigdy nie będę bogata, i ta klątwa spełnia się skrupulatnie, żeby ją piorun strzelił. Pomijając obowiązki rodzinne, nie ulega kwestii, że dobiją mnie schody, na wszelki wypadek zatem wolę załatwić rzecz już teraz.
Zasadnicze przyczyny tej krew w żyłach mrożącej decyzji są dwie.
Primo: pytania p.t. Czytelników, docierające do mnie ustnie i na piśmie w ilościach przekraczających ludzką miarę, w związku z czym, nie widząc innego wyjścia, zamierzam odpowiedzieć na nie hurtem.
Secundo: nie daj Boże, po opuszczeniu przeze mnie tego padołu, komuś mogłoby wpaść do głowy napisanie mojej biografii i na tamtym świecie dowiedziałabym się, co autor myślał, od czego mógłby mnie szlag trafić.
Autobiografia będzie uczciwa. Mogę sobie na to pozwolić z tej racji, że nie mam za sobą przestępstw, które należy ukryć po wieki wieków, amen. Kompromitacji owszem, dosyć dużo, ale i tak nie stanowią one tajemnicy, więc co mi zależy. Zamierzam napisać samą prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, chociaż wiem doskonale, że i tak mi nikt nie uwierzy. Jeśli z konieczności będę musiała coś zełgać, względnie pominąć, uprzedzę o tym jak człowiek, a nie jak świnia.
Konieczność zełgania może się pojawić w wypadku, jeśli tak zwane osoby towarzyszące jeszcze żyją i brakuje im nieco poczucia humoru. Do sądu mnie wprawdzie nie zaskarżą, ale mogą zatruć życie. Takich osób towarzyszących, ogólnie biorąc, jest dosyć dużo, nie chowałam się bowiem na pustyni, ani też w dzikiej puszczy, tylko między ludźmi i wszyscy wiedzą, co to znaczy. Gdyby ktoś zdecydował się wytoczyć mi sprawę sądową, byłabym zachwycona, ale nadziei na to wielkich nie mam, bo wrogowie nie zrobią mi tej przyjemności, a przyjaciele zapewne nie znajdą powodu. Chała zatem i na dodatkowe atrakcje nie ma co liczyć. Chociaż, czy ja wiem, może…?
No dobrze, o rany, zaraz zacznę, uważam jednak, że tych wstępnych wyjaśnień powinnam udzielić. Ostrzegam, że utwór będzie ponury. Także niemoralny pod nietypowymi względami. Duża część społeczeństwa przestanie ze mną rozmawiać, wola boska. Szczerze mówiąc, najbardziej się boję własnych dzieci…
Faktem jest, że moja prababcia uciekła od swojej ciotki, hrabiny Ledóchowskiej. w celu poślubienia mojego pradziadka, wywodzącego się z gorszej sfery. Sama nazywała się Szpitalewska. Podobno, informacje te nie zostały przeze mnie sprawdzone, istniały trzy siostry, po mężach Szpitalewska, Ledóchowska i Chmielewska, i od córki Szpitalewskiej w prostej linii pochodzę.
Podobno ktoś się wywodził z Ukrainy, ale nie udało mi się dotychczas stwierdzić, kto, prababcia czy pradziadek. Może obydwoje, ale to chyba niemożliwe, bo pradziadek rzeczywiście miał po przodkach posiadłość w Tończy, raczej od Ukrainy odległej, więc może prababcia. Czarna była, to nie ulega wątpliwości, miała krucze włosy i czarne oczy, z pokolenia na pokolenie przechodzące aż do mojej starszej wnuczki. Heleny Kurcewiczówny pod innymi względami nie przypominała, wzrostem się od niej różniła i posturą, aczkolwiek także była urodziwa. Jednostki, które znały ją osobiście, prababcię, nie Helenę, twierdzą, iż miała mnóstwo uroku, wdzięku, bystrości i poczucia humoru. Nikt nie neguje, jakoby miała również zły charakter i możliwe, że tę ostatnią cechę po niej właśnie odziedziczyłam.
Z drugiej znów strony pradziadek nazywał się Wojtyra, Banderę to jakoby nieco przypomina, zaznaczam, że wyłącznie brzmieniem, więc już w końcu sama nie wiem. Szpitalewski na Ukrainie, a Wojtyra na Mazowszu…? Coś mi nie gra.
Wracając do prababci, cała historia, opisana w Studniach przodków, jest prawdziwa. Nie, przepraszam, nie cała, żadnych spadków nie było, a jeśli były, ja nic o tym nie wiem. Natomiast istotnie, jeśli można wierzyć opowieściom rodzinnym, zaślubiona pradziadkowi prababcia obraziła się śmiertelnie na widok posiadłości i odpracowała drugą ucieczkę. z domu męża do domu mamusi, bo nowe włości nie przypadły jej do gustu. Mamusia prababci była twarda, chyba te wszystkie baby w mojej rodzinie od pokoleń miały zły charakter, i rzeczywiście odwiozła ją do Tończy z powrotem, rzekłszy owe pamiętne słowa: „Jakeś z nim uciekła, to teraz z nim żyj!” Podobno odwiozła ją karetą, ale za to głowy nie dam. Pewne jest, że nie pojazdem mechanicznym.
Dalszy ciąg był już oglądany przez naocznych świadków, moją babkę, moją matkę i moje ciotki. Prababcia, w ramach buntu, gospodarstwa domowego nie tknęła, zajęła się ogrodem i miała do niego szczęśliwą rękę, po tym ogrodzie zaś naprawdę chodziła w czarnej powłóczystej sukni, z białymi mankietami i białym kołnierzykiem, oraz w białych rękawiczkach. Rosło jej wszystko jak dżungla po deszczu i faktem jest, że ogrodnik książąt Radziwiłłów błagał ją o flance, szczepy i nasiona, bardzo możliwe, że istotnie klęcząc w pobliżu studni. Z gruszy, przez prababcię wyhodowanej, w czasach współczesnych przeszczepionej na działkę pracowniczą w Warszawie, osobiście spożywałam owoce i raz w życiu jeszcze chciałabym zjeść taką gruszkę. Już ją diabli wzięli, więc nie ma o czym mówić.
Dzieci prababcia urodziła czternaścioro, z czego wyżyło dziewięć sztuk. Szczegółów zejścia pozostałych potomków nie znam i zapewne nigdy nie poznam, ale czasy śmiertelności niemowląt sprzyjały, więc nie ma w tym nic dziwnego. Wśród dziewięciorga żywych, synów ocalało siedmiu, a córek dwie. Różnica wieku, siłą rzeczy, istniała pomiędzy nimi znaczna i spowodowało to potężny melanż rodzinny. Najmłodszy syn prababci był tylko o sześć lat starszy od jej najstarszej wnuczki, w następnym pokoleniu zaś najstarsza prawnuczka urodziła się zaledwie rok po którejś kolejnej wnuczce. Mój syn jest o sześć lat starszy od swojej ciotecznej ciotki. Najstarszą prawnuczką byłam ja, a znacznie młodszych ode mnie wnuków pojawiło się w ogóle zatrzęsienie, ale nie będę się ich czepiać.
Jak na uczucia, jakie podobno prababcia żywiła do pradziadka, ilość dzieci wydaje się zdumiewająca, ale może te uczucia żywiła niekonsekwentnie. Do końca życia nie przebaczyła mu oszustwa. Kiedy uciekała od ciotki–hrabiny, bez wątpienia gorąco do tego nakłaniana, zapewnił ją jakoby, iż zmian materialnych nie dozna, stanie się panią zasobnej posiadłości i co najmniej dworu, jeśli nie pałacu, rzeczywistość zaś żywy kłam jego słowom zadała. Dóbr konno objeżdżać nie było potrzeby, bez trudu dawały się obejść na piechotę, może nawet kulejąc, budowla mieszkalna zaś składała się z izb czterech, trzech pokoi i jednej kuchni. Możliwe w dodatku, że jeden pokój był zwyczajnym alkierzem, a wszystko razem na miano pałacu nie zasługiwało w najmniejszym stopniu.
Prababcia, przy licznych zaletach, musiała być zawzięta, bo w chwili śmierci pradziadka dała wyraz niezadowoleniu. Ogłosiła mianowicie pogląd, iż przedwczesne opuszczanie przezeń tego padołu jest karą boską za to, że ją tak oszukał, przy czym ogłosiła to w słowach, których elementarny takt nie pozwala mi powtórzyć. Nie było mnie przy tym zresztą i może rodzina coś przekręciła.
Wszystkie dzieci prababci pozawierały związki małżeńskie, w stanie bezżennym nie pozostało żadne, z domu rodzinnego zaś wynosiły się sukcesywnie, zdobywając rozmaite zawody. Kiedy wyniosła się starsza z dwóch córek, pojęcia nie mam. obiło mi się tylko o uszy, że pracowała w Warszawie w aptece. Była to moja babcia. W tej Warszawie też chyba poznała Franciszka Knopackiego, mojego dziadka.
Knopaccy wywodzili się z Woli Szydłowieckiej i tkwią tam nadal. Na gospodarstwie pozostał brat mojego dziadka, dziadek zaś w bardzo młodym wieku przeniósł się do miasta i ożenił z babcią. Był człowiekiem anielskiego serca i łagodnego charakteru, babcia zatem, nieodrodna ‘Córka swojej matki, mogła mu ciosać kołki na głowie w ilościach dowolnych. Zamieszkali na Młynarskiej, ale czasy to były dość skomplikowane, dziadek wdał się w ruchy wyzwoleńcze, kamieni z łódzkiego bruku wprawdzie nie wyrywał, władzom carskim jednakże zdołał się narazić, po czym za karę został zesłany do zaboru austriackiego, dokąd babcia za nim pojechała. Szczęście, że nie na Sybir. Na Sybir udała się jej młodsza siostra.
Była to historia wspominana i opowiadana w rodzinie przez całe lata. W ostatniej chwili babcia dowiedziała się, że po schodach idą właśnie carscy żandarmi, a dziadek już siedzi. Nic nie zdążyła zrobić, ale zachowała przytomność umysłu. Okazując władzy wielką uprzejmość, podsunęła stołek pod tyłek kapitanowi, czy też sierżantowi, szarża faceta jakoś zawsze była pomijana, może nosił po prostu miano przodownika, sierżant–kapitan–przodownik był gruby i nieruchawy, chętnie usiadł i ze stołka kierował rewizją, babcia zaś modliła się gorączkowo, żeby nie wpadło mu do łba przesunąć ów stołek na inne miejsce. Ciężar mebla zainteresowałby go bez wątpienia. Stołek miał podnoszony blat, wewnątrz głęboką skrytkę, a w skrytce znajdowała się cała broń, przechowywana przez dziadka. Modlitwy zostały wysłuchane, sierżant–kapitan–przodownik całą rewizję przesiedział, nie wykazując żadnych głupich chęci, nigdzie więcej nic nie było, dziadka zatem zesłano nie na Sybir, tylko do Trzebini. W tej Trzebini w dwa miesiące później urodziła się moja matka.
Zesłanie trwało krótko, po dwóch latach mogli już chyba wrócić, bo druga córka babci, Lucyna, urodziła się w Warszawie. Dziadek musiał znajdować się na wolności i przy jej boku, bo słyszałem mnóstwo gadania, jak to babcia we wszystkich istotnych chwilach życiowych rozpoczynała pranie, po czym dziadek to pranie wykańczał, ona bowiem leżała w połogu. Nie wykańczał go przecież w tiurmie. Faktem jest, że moja babcia do prania żywiła nieopanowaną namiętność i faktem jest, że przy praniu zastała ją pierwsza wojna światowa, druga wojna światowa i powstanie warszawskie.
Razem wziąwszy, babcia urodziła czworo dzieci, trzy córki i syna, ale syn zmarł w niemowlęctwie, czego odżałować nie mogła, bo z całej siły, z całej duszy i z całego serca chciała mieć chłopca. Trzy córki to była moja matka i dwie ciotki, Lucyna i Teresa. Przyczyniały jej zgryzot i zatruwały życie, o czym posiadam już informacje dokładniejsze.
Babcia była jednostką ogromnie czynną i ruchliwą, pełną energii, w domu kamieniem nie siedziała, wychodziła, robiła zakupy, spotykała się z ludźmi, możliwe, że sytuacja życiowa zmuszała ją do zwiększonej aktywności. Po powrocie zastawała sceny krew w żyłach mrożące. Raz znalazła najstarszą córkę w pokoju z woreczkiem mąki, z którego dziecko wydobywało biały pył garściami, siało z zapałem wokół siebie i mówiło: „Sip, sip, sip!” Raz, wchodząc na podwórze, ujrzała tę że córkę, siedzącą na oknie z nogami przewieszonymi na zewnątrz, a okno znajdowało się na czwartym piętrze. W pięćdziesiąt lat później jeszcze babci brakowało tchu, kiedy mi o tym opowiadała. Na palcach, skradając się pod murem, żeby broń Boże dziecko jej nie zobaczyło, przeszła do klatki schodowej, siła nadziemska wniosła ją na czwarte piętro, drzwi otwierała bezszelestnie, przez mieszkanie przepłynęła prawie nie oddychając, wciąż w obawie, że bachor usłyszy, odwróci się, uczyni nieostrożny ruch i poleci na dół. Dotarła do córeczki, złapała ją, wciągnęła do mieszkania i—sprawiła jej rzetelne lanie. Raz zastała swoją starszą córkę, jak łyżką próbowała wydłubać oczy córce średniej i też jej ten widok nie zachwycił. Wnioskując z opowiadań, z początku najgorsza była moja matka, potem jednak młodsze siostry również zaczęły wykazywać inicjatywę.
Wszystkie trzy już były na świecie, kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, dziadek poszedł w sołdaty, a babcia usiłowała jakoś potomstwo wyżywić. Jeździła po prowiant na wieś i przywoziła produkty bezcenne. Wykorzystując jej nieobecność, córki dokonały transakcji wymiennej, mianowicie oddały sąsiadce dwa kilo słoniny za dwa kilo cebuli, a inicjatorką tego handlu podobno była Lucyna. Lucyna też uszczęśliwiła babcię komunikatem specjalnym.
Piętro niżej mieszkała baba, która gromadziła obierki od kartofli w sobie znanych celach. Może miała zaprzyjaźnioną krowę. O magazynie żywnościowym rychło zwiedziały się karaluchy, a babcia maniacko nie znosiła insektów i pilnowała higieny. Sąsiadka po długim czasie wygarnęła swoje zapasy i żyjątka rozlazły się po budynku. Trzeba trafu, że u babci akurat byli goście, rodzina i osoby obce, średnia córka wkroczyła do pokoju w środku przyjęcia i rzekła głośno i z zachwytem:
— Mamusiu! Jakie zatrzęsienie karaluchów w kuchni!
Lanie dostała moja matka, bo, jako najstarsza, obowiązana była pilnować siostrzyczki, żeby nie robiła głupot. Teresa, najmłodsza, mazała się i skarżyła, za co w charakterze kary boskiej spotykały ją kompromitacje. Została wysłana po naftę. Zajęta czymś tam, jak normalne dziecko, najpierw protestowała, potem uległa, chwyciła spod stołka bańkę i popędziła do sklepu. Zaabsorbowana swoimi sprawami, po drodze tą bańką machała. Wkroczyła do sklepu, z rozmachem postawiła ją na ladzie i wówczas okazało się, iż nie jest to bańka na naftę, tylko nocnik. Ludzie tam byli, patrzyli i widzieli, co przeżyła to jej, bo od razu uświadomiła sobie, że widzieli ją także na ulicy, jak tym nocnikiem machała. Wróciła do domu bez nafty, a za to ze strasznym rykiem.
Skarżyła podobno namiętnie, co obie starsze siostry tępiły bez miłosierdzia, wykorzystując w tym celu chwile nieobecności babci. Od nich dostawała wycisk, czego, rzecz jasna, nie przetrzymywała w milczeniu. Raz im to źle wyszło w czasie, usłyszały, że babcia już wraca, a Teresa się darła, Lucyna zatem zatkała jej gębę ręką. Teresa zareagowała prawidłowo, ugryzła ją w tę rękę z całej siły i nie mam szczegółowych danych, co nastąpiło potem, ale mniej więcej mogę to sobie wyobrazić.
Boże Narodzenie lubiły wszystkie trzy i jak na ich potrzeby, przytrafiało się za rżąc. .o. Raz do roku, cóż to jest! Postanowiły je przyśpieszyć. Babcia miała szczęśliwą rękę do kwiatów, po prababci zapewne, roślinność w domu wegetowała bujnie i między innymi rósł wielki kaktus. Przypuszczam, że była to opuncja, z rodzaju tych z potężnymi kolcami. Pasowała im jako choinka, na kolcach poprzyczepiały świeczki, zapaliły je i urządziły sobie święta. Babci musiało długo nie być w domu, bo opuncję szlag trafił definitywnie i nie udało się jej uratować.
Wszystkie córki mojej babci we właściwym czasie poszły oczywiście do szkoły. Z jakiegoś bliżej mi nie znanego powodu moja matka i Lucyna były w jednej klasie, chociaż różnica wieku pomiędzy nimi wynosiła dwa lata. Zdaje się, że to zrównanie klas nastąpiło w wyniku chorób mojej matki, dwóch szczególnie, wyrostka robaczkowego i tak zwanej hiszpanki, złośliwej grypy, szalejącej w dwudziestoleciu międzywojennym. Wyrostek robaczkowy zapewne został usunięty za późno, bo powstały infekcyjne komplikacje i moja matka po tym prostym zabiegu spędziła w szpitalu sześć tygodni. Co do grypy natomiast, umierała na nią w domu i musiała nieźle umierać, bo babcia siedziała nad córką i już tylko płakała.
— Mamusiu — powiedziała moja matka słabym głosem — tak bym chciała jeszcze zjeść przed śmiercią kawałek arbuza…
Babcia dostała szału, popędziła na miasto, przyniosła arbuza i nastąpiła straszna chwila, bo moja matka do ust go nie wzięła. Popatrzyła tylko i już nie miała siły zjeść. Dopiero wtedy babcia wpadła w rzetelną rozpacz.
Jak łatwo zgadnąć, moja matka jednakże wyżyła. Chorowała jeszcze od czasu do czasu, ale już słabiej, zaś przy okazji jednej z chorób upiła się pierwszy raz w życiu.
Lekarz zaordynował lekarstwo, którego jednym ze składników była łyżka koniaku w filiżance mleka i należało to pić cały dzień po łyżeczce. Moja matka wytrąbiła wszystko naraz, być może pod wpływem babci, która była zwolenniczką metod radykalnych, poszła do szkoły i zaczęła zdradzać jakieś dziwne objawy. Głowa jej opadała na ławkę, dostała wypieków i nauczycielka zwróciła uwagę na stan uczennicy.
— Ty jesteś chora, moje dziecko — rzekła z troską. — Musisz iść do domu. Luciu, odprowadź siostrzyczkę.
— Nie chcę — odparła zdecydowanie Lucyna, która doskonale wiedziała, co jej siostrze jest i na czym polega choroba.
Oburzenie tą nieludzkością wzbudziła ogromne i spotkała się z powszechnym potępieniem, ale nie uległa. Moja matka jakoś dotarła do domu i kropnęła się spać, a Lucyna długo jeszcze awanturowała się. że ta oślica wstyd jej przynosi.
Najpiękniejszym wydarzeniem szkolnym był „Powrót taty”. Dziewczyny w klasie mojej matki poprzekręcały sobie poemat, taka moda podobno panowała, i moja matka zapamiętała wersję przekręconą. Została wywołana do odpowiedzi i nagle z przerażeniem uświadomiła sobie, że normalnie nie umie, umie tylko na odwrót. Milczała jak ten głaz, nauczycielka odczekała długą chwilę, po czym wyraziła najśmiertelniejsze zdumienie i oburzenie.
— Jak to? — rzekła potępiająco. — Nie umiesz „Powrotu taty”?!
Nacisk tego potępienia był tak potężny, że moja matka wpadła w desperację i wyrecytowała wersję zapamiętaną. Brzmiało to mniej więcej tak:
Dziatnęty krzyki, do przypa ojcadly, płaszczą mit się pod tul na tonie…
Dalej była buła ogromnawa i tym podobne perły.
Tyle jej się udało powiedzieć, na ile nauczycielkę zamurowało. Dwóję dostała jak stąd do Ameryki, a w dodatku omal jej nie wyrzucono ze szkoły za szarganie świętości, musieli przyjść rodzice, żeby tę całą polkę odpracować.
O drobnostkach w rodzaju licznych innych chorób, uszkodzeń i szkód, o rosole, który zalał całą kuchnię, bo trzy siostry dolewały wody z kranu do garnka, o sacharynie, którą moja matka nabyła sobie w charakterze łakoci za całe pięćdziesiąt kopiejek i wszystką zeżarła ze szkodą dla zdrowia, a także o innych pomniejszych rozrywkach już nawet nie wspominam.
W sąsiednim domu mieszkał zdun, który zasłynął akcją przeciwko teściowej. Wrócił do domu na ciężkiej bani, co bez wątpienia dodało mu kurażu, krzyknął potężnie: „Kto tu rządzi, teściowa czyja?!”, po czym rozebrał piec. Krótko po tym wydarzeniu trzy siostry, nieco już starsze, poszły do kina i wróciły strasznie późno, co oczywiście było czynem wysoce nagannym. Babcia i dziadek leżeli już w łóżku. Babci widocznie nie chciało się wstawać, bo wypchnęła dziadka do skarcenia córek, które, bardzo niespokojne, siedziały w kuchni i nie wiedziały, co będzie. Dziadek w nocnym stroju pojawił się w drzwiach z groźnym marsem na czole i rozpoczął naganę słowami:
— Kto tu rządzi, ja czy wy…?
— Tylko niech tatuś kuchni nie rozbiera — powiedziała Lucyna pośpiesznie i ostrzegawczo.
Dziadek uciekł do sypialni, a wykroczenie się upiekło.
Nieco później dziadek skompromitował się zmywakiem. Zdarzało mu się niekiedy, nieczęsto, bo nadmiernej rozpusty babcia nie tolerowała, pójść na kielicha z kolegami i wrócić na lekkim rauszu. Wkradał się wówczas na palcach, usiłując nie budzić rodziny, światła nie zapalał i cichutko szedł spać. Raz wrócił, możliwe, że coś potrącił, babcia otworzyła jedno oko i wyraziła dezaprobatę.
— W kuchni jest rosół w garnku — rzekła gniewnie. — Możesz sobie wziąć.
Głodny dziadek posłusznie udał się do kuchni, pomacał po garnkach, znalazł rosół, wypił, spróbował także zjeść mięso, ale jakoś mu nie dał rady. Nazajutrz babcia krzyk wielki podniosła.
— Kto mi ten zmywak tak poszarpał, co za gangrena jakaś w strzępy podarła?! — awanturowała się. — I dlaczego nie zjadłeś rosołu?! Mówiłam, że na kuchni stoi!
Dziadek w drzwiach, cichutki i pokorny, smętnie zaprzeczył.
— Jak to, przecież zjadłem. I dziwiłem się, dlaczego to mięso takie twarde…
Wypił pomyje i usiłował spożyć zmywak, rosół stał obok, na szczęście wcale mu te produkty nie zaszkodziły. Nie jest to żadna anegdota, tylko zwyczajny fakt.
Na lato rodzina wyjeżdżała do Tończy albo do Woli Szydłowieckiej.
W Woli Szydłowieckiej znajdował się pies, imieniem Sznapek. Był to kundel dość duży, rozmiarów mniej więcej dwuletniego dziecka. Kochał nad życie mojego dziadka, który w sobotę przyjeżdżał z Warszawy na weekend do rodziny. Przez nikogo nie instruowany pies zawsze wiedział, kiedy jest sobota, znał godzinę przyjazdu pociągu i nieodmiennie czekał na peronie. Był mądry w stopniu nadprzyrodzonym, sam z siebie, z natury, i dawał tego liczne dowody.
Dwuletnia wówczas moja matka uwielbiała uciekać przed siebie przy każdej okazji i trzeba było ją gonić. Okrzyki i wezwania nie robiły na niej wrażenia, leciała na oślep i mogła sobie zrobić coś złego. Babcia miała tego całkiem dosyć, bo i czasu jej brakowało, i upodobania do sportów, chociaż wtedy jeszcze gruba nie była, za którymś razem zatem, nie mogąc dogonić rozchichotanego i rozpędzonego bachora, w nerwach krzyknęła: „Sznapek, bierz ją!” Pies z miejsca skoczył, babcia przeraziła się śmiertelnie, że uczyni dziecku krzywdę, z jękiem przeszła w galop, ale Sznapek był szybszy. Bez trudu dogonił moją matkę, popchnął ją, przewrócił na ziemię, po czym stanął nad nią, nie pozwalając się ruszyć. Zziajana babcia dopadła grupy i mogła już spokojnie córce przyłożyć klapsa, a psa pochwalić.
Jako następne uciekły na staw małe kaczuszki, czemu trudno się dziwić, bo uciekanie na wodę leży w kaczej naturze. Kaczuszki jednakże wodziła kwoka. która dostała szału, latała po brzegu, gdacząc przeraźliwie, a przy tym wieczór się zbliżał i nie było wiadomo, jak te małe zarazy do domu przypędzić. Oczywiście wystąpił Sznapek. Znów któraś babcia krzyknęła: „Sznapek, bierz!” i pies skoczył do wody. Przypuszczam, że tym razem była to moja prababcia, właścicielka tak posiadłości, jak i kaczuszek, chociaż we wszystkich opowieściach używano określenia „babcia”, nie precyzując pokolenia. Ale na logikę wychodzi prababcia. Pies zatem skoczył do stawu, babcia–prababcia też się przeraziła i próbowała go krzykiem zawrócić, ale on był mądrzejszy. Dogonił cholerne kaczuszki i jedną po drugiej wyniósł w zębach na brzeg, nie uszkodziwszy im najmniejszego piórka.
Wierzę w to w pełni, ponieważ w siedemdziesiąt dziewięć lat później, i oczywiście w innym miejscu, na własne oczy widziałam, jak dwa psy bawiły się wielką ćmą. Dwie suki, ściśle biorąc, obie arystokratki, w tym samym wieku, siedmiomiesięczne. Jedna wilczyca, owczarek alzacki, a druga miniatura dobermana, ratlero–pinczer, najwdzięczniejsze stworzenie, jakie w życiu spotkałam. Z ciekawości poszłam zobaczyć, czym one są tak zajęte i okazało się, że tę ćmę wydzierają sobie wzajemnie, popychają, przewracają, biorą w zęby, zabawa szła na całego i przysięgam na kolanach, a przyjrzałam się dobrze: ćma była nie uszkodzona, w doskonałym stanie, aczkolwiek ze strachu zdążyła już pewnie umrzeć na serce.
Wracając do Sznapka, któregoś dnia zajęta w domu babcia—prababcia usłyszała na podwórzu przeraźliwy kurzy wrzask. Nie tylko kurzy, ogólnie biorąc drobiowy, bo dołączyły się kaczki i gęsi. Wyjrzała, zobaczyła straszne zamieszanie, nie pojmując zjawiska wybiegła i trafiła na moment, kiedy w tym towarzystwie pojawił się Sznapek. Na ziemi leżała kupka jajek, Sznapek doniósł właśnie w zębach następne, ułożył ostrożnie, obleciał kupkę dookoła, rozganiając ptactwo i popędził w dal. Po chwili wrócił z kolejnym jajkiem i operacja się powtórzyła.
Babcia najpierw zbaraniała, a potem w sercu jej zakwitła gorąca wdzięczność dla psa, bo już od paru tygodni martwiła się, że kury tak źle się niosą. Strasznie mało jajek zbierała. Wyszło na jaw, że niosły się w zbożu, gdzie upatrzyły sobie ponętne miejsce. Sznapek pokazał drogę, doprowadził do nielegalnych gniazd, odzysk jajek nastąpił, a z tych przyniesionych ani jedno nie było nawet nad pęknięte.
Nie dożył, niestety, ten genialny pies późnej starości. Dostał wścieklizny, szczepienia w tamtych czasach jeszcze nie istniały, a jeśli nawet istniały, do polskiej wsi nie dotarły. Przyleciał skądś ponury, zjeżony, z pianą na pysku, ale tak bardzo kochał rodzinę, że nie pogryzł nikogo. Moja matka, ciągle jeszcze dziecko, acz znacznie starsze, pchała się do niego, wołała, wabiła, pies spojrzał krwawym wzrokiem, zawahał się, podkulił ogon i uciekł. O ile wiem, został zastrzelony, a strzelający płakał.
To tam właśnie, w Woli Szydłowieckiej, a nie w Tończy, koń ciągnął moją matkę za włosy. Robotami gospodarskimi zajmowały się wszystkie trzy siostry, ale moja matka najchętniej. Czy może najmniej niechętnie. Kazano jej napoić konia, młody był bardzo, jeszcze prawie źrebak, wyciągnęła ze studni wiadro wody, niepełne, bo pełne było dla niej za ciężkie, podstawiła koniowi i zamyśliła się, nie zwracając na niego uwagi. Po czym nagle poczuła, że coś ją trzyma za włosy i ciągnie do góry. Koniowi pół wiadra było za mało, wypił, poczekał chwilę cierpliwie na dalszy ciąg, dalszy ciąg nie następował, przypomniał zatem o sobie pierwszą metodą, jaka mu przyszła do głowy.
Opowieści rodzinne brzmiały rozmaicie i nie zawsze jasno. Dopiero po latach dowiedziałam się, że drób został upity wcale nie u mojej prababci, tylko u hrabiego Rościszewskiego, którego córkę moja matka znała. Tam właśnie, u hrabiego, po zabutelkowaniu nalewki, wyrzucono na śmietnik wiśnie ze spirytusu i w parę godzin później żeńska obsługa dworu wpadła w ciężką rozpacz. Cała pierzasta żywina słaniała się po podwórzach, przewracała i leżała jak martwa, zaraza znaczy jakaś rzuciła się na kury, kaczki i gęsi. Gospodyni we łzach przystąpiła do podskubywania, żeby przynajmniej pierze ocalić i nie żałowała sobie, skoro i tak to wszystko zdychało. Nazajutrz drób wytrzeźwiał i na pół goły latał, po czym pochorował się naprawdę, na skutek nadmiernego obskubania. Następnie częściowo wyzdrowiał, a częściowo został zjedzony.
Nigdy natomiast nie zdołałam dojść, gdzie była wieś z wołoduchem, koło Woli Szydłowieckiej czy koło Tończy. Pewne jest, że w owej wsi mieszkała baba, słynąca ze skąpstwa na trzy powiaty, a może nawet jeszcze szerzej. Któregoś roku ksiądz chodził ze święconym, a księdza, jak wiadomo, należy podjąć odpowiednio, a nie byle jak. Już na długo przed Wielkanocą okoliczna ludność zastanawiała się, jak też podejmie księdza owa skąpa baba i w jakim stopniu przełamie swoje zakamieniałe skąpstwo. Baba szarpnęła się w sobie i zrobiła przyjęcie, mianowicie ugotowała dla księdza jajko na miękko. Ksiądz zasiadł przy stole, cała żywina zaś, ludzka i zwierzęca, bez mała wlazła mu na głowę, bo tak nadzwyczajnego rarytasu nikt w tym domu dotychczas nie widział. Baba zdenerwowała się przesadnym tłokiem w izbie i z gniewem wrzasnęła:
— Psy na dwór! Dzieci pod stół! Ksiundz nie wołoduch, som całego jajka nie zji, jak zostawi, to wom dom!
Stąd się wziął wołoduch, który zakorzenił się w mojej rodzinie na zawsze. Tyle o nim wiadomo, że ogromnie żerty.
Córki mojej babci, rzecz jasna, rosły i zaczynały miewać coraz bardziej urozmaicone pomysły. Wieś była raczej bogata. Bóg raczy wiedzieć, kto ją zasiedlał, pańszczyźniane chłopstwo, wolni kmiecie czy zaściankowa szlachta, ale młode pokolenie w dużym stopniu zaczynało już być miejskie. Uczyło się, rozproszone po rozmaitych szkołach, a w domach rodzinnych zjawiało się głównie na wakacje. Miejscowym, pozostałym na gospodarkach, też się chyba źle nie wiodło, skoro mieli dość czasu i siły na liczne rozrywki.
Jednego z tej młodzieży dziewczyny przyszyły do siennika. Moja matka wyniosła sobie siennik w plener nad wodę i po coś wróciła do domu na parę dłuższych chwil. Kiedy ponownie przybyła na miejsce relaksu, okazało się, że na jej sienniku śpi martwym bykiem jeden z zaprzyjaźnionych młodzieńców, a może był to nawet któryś kuzyn. Okrzyki w rodzaju „wstawaj, ty świnio, to mój siennik, sobie przyniosłam, a nie tobie, wynoś się!” nie dawały efektu, młodzieniec spał rzetelnie. Moja matka natychmiast wymyśliła zemstę. Namówiła swoje siostry i kuzynki i wszystkie razem faceta porządnie obszyły. Leżał na brzuchu, ręce miał pod głową, przyszyły go zatem do siennika na okrągło, a do tego jeszcze zaszyły mu spodnie, obie nogawki razem. Następnie stanęły nad głową ofiary ł zaczęły strasznie wrzeszczeć: „Pożar, pali się, ratunku!” To go wreszcie obudziło.
Podobno o odprucie błagał trzy i pół godziny. Sam nie mógł zrobić nic, unieruchomiony był radykalnie. Usiłował się poderwać, ale cały siennik podrywał się razem z nim. Głową mógł ruszać, bo głowy nie dały rady mu przyszyć, młódź męska nosiła wtedy krótkie włosy, ale na głowie się kończyło, ręce skrzyżowane, nogi spętane podwójnie, sytuacja bez wyjścia. Osobiście przypuszczam, że odpruła go w końcu płeć męska, jak już mieli dosyć uciechy.
Dziewczyny chodziły się kąpać, co nad wodą przytrafia się często. Za którymś razem ich miejsce do kąpieli okazało się zajęte przez chłopaków, a koedukacyjna kąpiel w owych czasach i na wsi nie wchodziła w rachubę. Oburzone śmiertelnie, znów postanowiły się zemścić i przyszło im to z łatwością. Starsze dziewczęta podpuściły te młodsze, w tym Teresę, żeby pochować ubrania młodych opryszków, dzieło zostało dokonane, młodzież męska nabrała w końcu chęci wyjścia z wody i wówczas okazało się, że krewa. Nie ma odzieży. Goło latać nie mogli, mowy o czymś takim nie było, aczkolwiek pierwsza wojna światowa należała już do przeszłości. Żebrali i błagali o litość, bez skutku, przystąpili w końcu do poszukiwań metodą indiańską i dopiero wtedy zaczęła się najlepsza zabawa. Każdy z nich, znalazłszy w zaroślach swoją odzież, a obok niej cudzą, tę cudzą wpychał głębiej, twierdząc, że nic tam więcej nie ma, dzięki czemu przedstawienie trwało do nocy. Silnie podejrzana o autorstwo figla moja matka z czystym sumieniem przysięgała, że ręki do tego nie przyłożyła i mówiła świętą prawdę, bo rękę przykładała jej siostra i młodsze kuzynki.
Historia z wieprzem przydarzyła się w Tończy. Moja matka miała wtedy sześć lat. W niedzielę została ubrana w elegancką białą kieckę i zaraz potem jej wuj, najmłodszy syn prababci. Piotrek, wówczas dwunastoletni, nakłonił ją do przejażdżki na wieprzu. Sam ją na tego wieprza wsadził. Zwierzę przeraziło się śmiertelnie, poderwało z wilgotnej ziemi, z amazonką na grzbiecie wypadło za bramę i zrzuciło ją prosto w ogromną kałużę na rozwidleniu dróg. Lanie sprawiedliwie dostali obydwoje, to znaczy Piotrek i moja matka. Wieprza winą nie obciążono. Rodzina w Tończy była liczna, do posiłku zasiadano w kuchni. Na kolację były kartofle z gorącym mlekiem. Moja matka i Piotrek urządzili sobie konkurs, każde z nich zaparło się, że pierwsze nabierze łyżką potrawy. Kartofle już stały na wielkim półmisku, pradziadek podniósł z kuchni gar z wrzącym mlekiem i przechylił. Moja matka i Piotrek, w zbożnym pragnieniu wygrania konkurencji, podstawili łyżki i cały ten mleczny wrzątek poszedł po oczach obecnych. Pradziadek lat śmiało, wiec rozbryzg był imponujący. Lania nie dostali, bo prababci przy tym nie było, siedziała w pokoju, a pradziadek w życiu swoim nie uderzył żywego stworzenia.
W Tończy także Antoś skakał przez okno. Rodzina, zapewne nie wszyscy, bo w komplecie by się nie zmieścili, siedziała na ławce przed domem, kiedy ówże Antoś. jeden z synów mojej prababci, wielkim pędem nadleciał z pola, słowa nie mówiąc wpadł do domu drzwiami, po czym natychmiast z tego domu wyskoczył przez okno i zwiększając tempo, znów udał się w pole. Nikt nie wiedział, co go napadło, zaistniały obawy, że pewnie zwariował. Pojawił się wreszcie z powrotem, wracając już krokiem normalnym, trzymając się za twarz i już z daleka krzycząc:
— Ugryzła mnie zaraza, jednak mnie ugryzła! Okazało się, że goniła go pszczoła, dostatecznie uparta, żeby dogonić, z przyczyn nie znanych, bo twierdził z rozżaleniem, że nie zrobił jej nic złego.
W ogrodzie przed domem, wśród innych wyszukanych gatunków, rosła także normalna klapsa, wysokiej jakości, bo prababci naprawdę darzyły się wszystkie rośliny. Upodobała ją sobie Lucyna, właziła na drzewo i pożerała gruszki prosto z gałęzi, koronę ta grusza miała wielką i dziecka na niej nie było widać. Pod gruszą stała ławeczka, na ławeczce zasiedli jedna kuzynka i jej fatygant. który chyba właśnie zamierzał się oświadczyć. Obydwoje byli w strojach wytwornych, fatygant nawet w kapeluszu. Lucynie samo pożywianie się nie wystarczyło, zapragnęła dodatkowej rozrywki. Ze starannie obmyśloną częstotliwością spuszczała przejrzałe klapsy to na gors kuzynki, to na panamę fatyganta, dzieląc doznania sprawiedliwie. Do oświadczyn nie doszło, kuzynka poślubiła potem kogoś innego.
Do stwarzania matrymonialnych przeszkód Lucyna chyba miała talent, bo załatwiła także wielbiciela mojej matki. Działo się to już w Warszawie i niewątpliwie znacznie później. Zakochał się mianowicie w mojej mamusi jakiś prawdziwy hrabia, niemrawy trochę i rozlazły, zdaje się, że również nieśmiały, ale zdecydowany w uczuciach. Wszyscy wiedzieli, że będzie się oświadczał i babci wprawdzie z charakteru nie bardzo się podobał, ale nie zamierzała go zrażać. Moja lekkomyślna matka, o ile wiem, trochę sobie tę wysoką sferę lekceważyła, ale możliwe, że gotowa była go przyjąć. Kwestię rozstrzygnęła Lucyna.
Mówi się, mniej może obecnie, a więcej mówiło w przeszłości: „Równo, sztywno, z bukietem w ręku. pod watowanym parasolem”. Hrabia przybył uroczyście i Lucyna otworzyła mu drzwi. Spojrzała na strój wytworny, odpowiedni wyraz twarzy i bukiet w ręku i z wielkim wyrzutem spytała:
— No, a gdzie watowany parasol?
Hrabia zmieszał się tak potwornie, że oświadczyny przez gardło mu nie przeszły, a na bukiecie usiadł. Tym sposobem nie zostałam hrabianką.
Nie mam pojęcia, w którym mieszkaniu hrabia ową wizytę składał. Na Zgoda albo na Sosnowej. Moi dziadkowie mieszkali kolejno na Młynarskiej, na Żytniej, na Zgoda, na Sosnowej i na Chmielnej, numerów nie pamiętam, tylko ten ostatni, Chmielna 106. Z Sosnowej i Chmielnej wyprowadzono się z konieczności, w wyniku działań wojennych bowiem budynki przestały istnieć. A w każdym razie zaraz po pierwszych bombach i pierwszych pociskach przestało istnieć mieszkanie moich dziadków. Lucyna miała więcej fartu. Puławska 11 rozleciała się dopiero w czasie powstania.
Wszystkie trzy córki mojej babci skończyły szkołę w rozmaitym zakresie. Moja matka przed samą maturą dostała nerwicy, w głębi duszy przypuszczam, że nie chciało się jej uczyć, nerwica objawiła się okropnymi bólami głowy, dano jej zatem spokój i darowano ten ostatni egzamin. Bóle głowy przeszły jak ręką odjął i poszła do pracy w charakterze sekretarki dyrektora w jakiejś instytucji. Gotowa jestem założyć się o wszystkie bogactwa świata, że ów dyrektor zatrudnił ją głównie ze względu na urodę, jej, rzecz jasna, nie swoją, i narwał się biedny człowiek. Nie powiem, co mu z tego przyszło, bo się nie chcę wyrażać. Znam moją matkę i mogę mu tylko współczuć.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]