[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joanna Chmielewska
Autobiografia
tom III
Druga młodość
Co przeżyjemy, to nasze!
Pierwszą osobą, jaką ujrzałam po wejściu do nowego biura, była Alicja.
Wchodziło się do wydzielonego pomieszczenia, w którym urzędowała personalna, dalej był korytarzyk, na końcu korytarzyka znajdowały się drzwi i tuż przed tymi drzwiami podskakiwała jakaś czarnowłosa facetka. Podskakiwała w miejscu, raz na jednej nodze, raz na drugiej, i mówiła z jadowitą uciechą:
— Dobrze mu tak! Dobrze mu tak! Dobrze mu tak!
Uzewnętrzniała tym sposobem radość z potknięcia wroga. Zainteresowała mnie od razu.
Biura opisywać nie będę, bo już to uczyniłam.
W utworze pod tytułem Wszyscy jesteśmy podejrzani zawarta jest sama prawda i cała prawda, z wyjątkiem zupełnych drobiazgów, które chętnie sprostuję. Nie było dziury w ścianie pomiędzy wychodkiem i pokojem głównego księgowego, wazon z balkonu nie został stłuczony, a Stolarka nikt nie zabił. Co do wazonu, kiedy zawartość naczynia dojrzała, wykorzystał ją Wiesio. Umoczył w tym szmatę na drągu i pod tykał różnym osobom pod nos, każdy odruchowo łapał ręką i odsuwał łajno sprzed twarzy, po czym do umywalki stała kolejka. Śmierdziało naprawdę porządnie. Co do Stolarka, napiszę o nim we właściwej chwili, bo tym razem zamierzam trzymać się chronologii, z czego niewątpliwie wyniknie groch z kapustą tematyczny.
W każdym razie z serca radzę wszystkim przeczytać najpierw Podejrzanych, a potem dzieło niniejsze.
Do roboty dostałam obiekt o nazwie „Górce” i była to wytwórnia mas bitumicznych na Lazurowej.
Projekt miał być jednofazowy i gdybym posiadała bodaj odrobinę doświadczenia, nie zgodziłabym się na to za skarby świata.
Proszę bardzo. Wyjaśnię, w czym rzecz. Zazwyczaj projekty mają trzy fazy. Wstępną, czyli koncepcję techniczną, zwaną też projektem podstawowym, czyli dokładne rozrysowanie w skali l: l00, i ostatnią, czyli rysunki robocze. Każdą z faz kolejno uzgadnia się z inwestorem i zatwierdza na różnych szczeblach, przy czym branże włączają się w sprawę sukcesywnie i też wstępnie. Można wprowadzać zmiany, poprawiać błędy i nic złego się jeszcze nie dzieje. a koszty ledwo się zaczynają. Projekt jednofazowy natomiast ma zostać zrobiony cały, aż do rysunków roboczych, razem z branżami. a zatem pełną robotę odwala architekt, konstruktor. Technolog, elektryk, sanitarny, drogowiec i do tego jeszcze kosztorysiarz. Jeśli potem, nie daj Boże, okaże się, że coś nie gra, diabli biorą wielkie sumy pieniędzy i nie wiadomo, kto ma za to płacić, nie mówiąc o tym, że szlag trafia także termin.
Za termin odpowiada osobiście główny projektant.
Zostałam głównym projektantem, w „Górcach” zaś nie grało wszystko. Technologia została skopana straszliwie i w pierwszej chwili, obejrzawszy ją, pomyślałam, że źle widzę, albo nie umiem czytać rysunków. W ogóle nie umiem czytać. Wiaty wiatami i hala halą, ale w żadnym miejscu dla ludzi, ani w warsztacie, ani w portierni, ani w budynku administracyjnym, ani w sanitariatach nie zostało przewidziane żadne ogrzewanie. Żadne. Niechby chociaż piece…!
A skąd, nic. Jezus Mario. Jeśli zrobię co trzeba. choćbym skonała, nie zmieszczę się ani w kosztach, ani w zaplanowanych powierzchniach. W dodatku środek wyznaczonego terenu zajmowało jeziorko i w założeniach nie zostało wyraźnie powiedziane, co z tym jeziorkiem należy zrobić.
A na domiar złego projekt był spóźniony i należało pchać go pilnie.
W obliczu powyższego drobiazgiem był już fakt, że geodezja nie dała wymiaru jednego boku owej nieregularnej figury. Wyliczyłam sobie ten bok przy pomocy funkcji trygonometrycznych, sinusami i cosinusami operowałam z łatwością, tangensy nieco zgrzytnęły, ale obliczenie zgodziło się z rysunkiem idealnie i było po kłopocie. Reszta stanowiła jedną zgryzotę. Łobuz, który spaskudził technologię, znikł i nie pomogło nawet poszukiwanie go listami gończymi. Inwestor w postaci dyrektora technicznego instytucji klęczał i błagał o dokumentację, bo groziło im wypadnięcie z planu. Mieli swoje zakłady na Pradze, wyrzucano ich stamtąd, gdzieś musieli się podziać, dostali te Górce, żeby chociaż wejść na plac budowy, to już się jakoś wybronią…! Osoby rozumne radziły mi dać sobie spokój z jednofazowością i zażądać przynajmniej dwóch faz oraz przesunięcia terminu, inwestor się nie zgadzał, nie mogłam zbyt gwałtownie protestować, bo zostałam do tej pracy przyjęta pod warunkiem wykonania projektu na Górce, złamałam się, przystąpiłam do roboty z jednym jedynym zabezpieczeniem. Dostałam mianowicie od dyrektora technicznego kartkę w kratkę, wyszarpaną z zeszytu, na której własną ręką zalecił wykonywanie projektu jednofazowego na koszt i odpowiedzialność inwestora. Dzięki tej kartce nie poszłam potem siedzieć.
Z miejsca zwaliły się na mnie trzy uciążliwe elementy, idiotyczna robota, rodzina i gach.
Deprymująca część rodziny składała się zasadniczo z dwóch osób, mojej matki i Lucyny, reszta nie zawracała głowy. One obie, jak harpie, wisiały nade mną i upierały się, że nie dam sobie rady, przy czym moja matka nawet podsuwała wyjście. Powinnam czym prędzej wyjść za mąż po raz drugi. Lucyna z małżeństwem nie wyjeżdżała i szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, co właściwie, jej zdaniem, miałam zrobić. Powiesić się na strychu…?
Za mąż w chwili pierwszego ogłupienia może bym i wyszła, ale na szczęście nikt nie chciał się ze mną ożenić. Kandydaci znaleźli się później, kiedy już zdążyłam odzyskać odrobinę rozumu, a trzeba przyznać, że odzyskiwałam go szybko.
Znów siedziałam w domu przy desce. Co prawda, zanim przy niej usiadłam, przez jakieś dwa tygodnie marnowałam czas w fotelu przy stoliku, paliłam papierosy i piłam herbatę, niezdolna do życia, przygnębiona i struta. Nie był to mój ulubiony stan ducha. Pod ścianą stał na kobyłkach rajzbret z przypiętym złym rysunkiem na arkuszu kalki, miałam swój warsztat pracy przed nosem i doskonale wiedziałam, co powinnam zrobić. Zrobiłam to w końcu.
Podniosłam się, podeszłam do dechy i odpięłam cztery pineski.
Dalej już poszło samo, ale uczciwie stwierdzam, że odpięcie owych czterech pinesek było najcięższą pracą, jaką wykonałam w życiu. Fakt, że się na to zdobyłam, do tej pory napełnia mnie zdumieniem.
No i właśnie siedziałam przy desce, z reguły późnym wieczorem, a często i w nocy, i od razu, prawie od pierwszej chwili, uświadomiłam sobie korzyści płynące z nowej sytuacji. Nie zawracał mi głowy mąż.
Gdybym go jeszcze miała, nie odwalałabym spokojnie roboty, uniemożliwiłby mi to, awanturowałby się, że mu świecę w oczy. Żądałby, żebym poszła spać jak człowiek, leżałby w ogóle na tapczanie i nie miałabym gdzie rozkładać rysunków, ręce by mi się trzęsły ze zdenerwowania i w ogóle niech to piorun strzeli! Nie, żadnych mężów, nie nadaję się na żonę i proszę mi nie truć żadnych szczegółów anatomicznych.
Logikę moja rodzina prezentowała osobliwą. Nie dam sobie rady, świetnie, żeby sobie dać radę, powinnam pracować. Zarazem powinnam zajmować się dziećmi. Chodzić z nimi na przedstawienia kukiełkowe, zabierać na spacery, bawić się, włóczyć ich po lekarzach… Rany boskie. Równocześnie powinnam urządzić dom, bo mieszkają w istnej oborze, ohydnej i bez mebli. Meble się kupuje i dom urządza za pieniądze, powinnam zarobić pieniądze. Gdybym miała cień przyzwoitości, pomogłabym na działce…
Od lat zastanawiam się, co one właściwie wtedy myślały i co miały na celu. Bez względu na ilość i siłę gadania, rozszarpać się na trzy pełnosprawne egzemplarze nie zdołałabym, nawet gdybym całkowicie przestała sypiać. Zaczęłam odczuwać niechęć do kontaktów z rodziną, moja matka i Lucyna gnębiły mnie i gniotły, czyniąc to w dodatku przy dzieciach i niwecząc szczątki mojego autorytetu. Przypuszczam, że były zdenerwowane i pełne ogólnego niezadowolenia, dawały ujście uczuciom, a wszelką myśl o skutkach usuwały poza horyzont, żeby im nie bruździła w eksplozjach rodzinnego charakteru.
Skutki zaś były dość okropne. Mówiłam, że baby w tej rodzinie miały cechy megierowate. A ja to co, niby dlaczego miałam się całkowicie wyrodzić? Najpierw mnie to zgnębiło, potem przygniotło, potem wreszcie zgniewało i wystrzeliłam spod presji. Nie urządzałam nawet wielkich awantur, najzwyczajniej w świecie podjęłam decyzję, czym mam być i co naprawdę powinnam robić, i zaczęłam tę decyzję realizować. No, możliwe, że z pewnymi ozdobnikami.
A równocześnie Lucyna ciągle dostarczała mi pracy zarobkowej. Oj, wiem doskonale, że wszyscy czekają na tego gacha, ale to za chwilę. Najpierw baza, potem nadbudowa, a pisane wówczas przeze mnie artykuły miały swój smaczek, można powiedzieć, dziejowy.
Kolorystyka przemysłowych zakładów pracy uległa zakończeniu i na tapetę wlazły Domy Kultury.
Dostałam do wglądu piękny album, zawierający w sobie dużą ilość Domów Kultury radzieckich, wydany jako przykład do naśladowania. Obejrzałam go i znów poczułam wyraźnie, że nie rozumiem. co widzę. Rysunki techniczne zostały tam wykonane porządnie i dokładnie, prezentowały rzuty i elewacje, także otoczenie, przyglądałam się im pilnie po parę razy i nie było siły, stwierdziłam, że w żadnym, ale to w żadnym absolutnie, nie ma najmniejszego kawałka sanitariatu. Toalety, wychodka, nic kompletnie.
Nie znałam jeszcze wtedy osobiście Związku Radzieckiego. Pomyślałam, że może w terenie otwartym, w jakimś parku, mają wzniesione dodatkowe budynki, a w nich nie tylko wychodki, ale nawet łaźnie. No dobrze, niechby, to w parku, a co w miastach? W zwartej zabudowie gdzie mają co wznosić? Co to zatem oznacza, rysunki niedokładne…? Jakie znów niedokładne, starannie zrobione, wykorzystane każde miejsce w budowli, opisane każde pomieszczenie, nic się tam więcej nie upchnie. Znaczy, wychodków nie ma i cześć.
Wstrząsnęło to mną z lekka, chociaż sama sobie nie uwierzyłam. Pierwsza myśl jednakże zalęgła się we mnie słuszna rzeczywiście w takim na przykład teatrze w Jałcie wychodki znajdowały się na zewnątrz w zieleni, stanowiły dwie drewniane budy, jedną męską drugą żeńską, i nie mogłam obejrzeć ich w środku, bo miały drzwi zabite deskami na krzyż. Nieczynne chwilowo. Nie wiem, jak długo ta chwila trwała.
Album z ruskimi Domami Kultury spożytkowałam, zdaje się, jakoś bardzo dyplomatycznie. O wychodkach napomknęłam delikatnie, ale i tak Lucyna mi to przy adiustacji wyrzuciła. Mogłam za to swobodnie pisać o naszych, a wachlarz efektów rozpostarł się szeroko.
Gach zadziałał odwrotnie niż rodzina, podniósł mnie na duchu. Nie napiszę, kto to był, za skarby świata, ale wyszło na jaw, że kochał się we mnie, kiedy miałam piętnaście lat. I nie łgał, musiał się kochać bardzo porządnie, pamiętał bowiem z detalami kieckę, którą miałam na sobie w tamtym czasie na jakiejś zabawie. Lepiej ją pamiętał niż ja. Natknęłam się na niego przypadkiem, potraktował mnie zachwycająco, jak kobietę, a nie jak człowieka pracy, nastrój stworzył romansowy bez granic, konwalie stały na stole, skąd, u licha, o tej porze roku wytrzasnął konwalie…? Taśmę puścił, guarda que luna, a azotoxem swoją drogą śmierdziało, bo krótko przedtem były tam płoszone pluskwy. Ludzka rzecz, one lubią wizytować stare domy.
Samopoczucie poprawiło mi się zdecydowanie, z gachem pozostałam w przyjaźni, innych konsekwencji ta wzruszająca chwila nie miała, za to nadeszła kolejna, jeszcze lepsza. Tak naprawdę ustawił mnie do pionu Piotr i niech mu Pan Bóg da zdrowie.
Siedzieliśmy w „Bloku”, przy stoliku do kawy…
No dobrze, załatwię sprawę biura, czasowo się zgadza, bo istotnie był to sam początek. Pracownia nosiła nazwę „BLOK”. W pełni: Samodzielna Pracownia Architektoniczno–Budowlana, Przedsiębiorstwo Państwowe „BLOK”. Skracaliśmy tego tasiemca tak w mowie, jak na piśmie i w skrócie brzmiało:
Sampracarchbudpepeblok. Dyrektorem był Garliński, świetny organizator, a założył instytucję wielobranżową, która zawierała w sobie wszystko co trzeba. Architekturę, konstrukcje, instalacje elektryczne i sanitarne, administrację, kadry i księgowość. Technolodzy, drogowcy i zieleniarze pracowali dla nas na zlecenia. Istniało takich tworów w Polsce trzy sztuki, jedno nasze, drugie Pniewskiego, a trzecie gdzieś w Katowicach.
Personel również został opisany w Podejrzanych, ale może w razie potrzeby coś tu dołożę. Piotr u nas nie pracował, w zasadzie obaj z Jurkiem Pietrzakiem robili wnętrza i Garliński zatrudniał ich nawet w Szwajcarii. Często bywali z wizytą. No i właśnie siedzieliśmy sobie przy kawie we dwoje z Piotrem, nastrój zaprezentowałam smętny, na karku czułam starość zgrzybiałą i Piotra zirytowało.
— Głupia jesteś — powiedział z życzliwym gniewem. — Nie zdajesz sobie sprawy z siebie samej.
Jesteś piękną młodą kobietą, jaka starość, idiotko, życie przed tobą! Podziękuj Bogu, że się pozbyłaś tego męża i popatrz dookoła! Wszystko należy do ciebie!
Rzekł te słowa z energią i głębokim przekonaniem, wzruszył mnie i uwierzyłam. Co do urody, kwestia gustu, nie wpadłam w megalomanię, za to nagle ujrzałam przed sobą świat. Niejeden raz później podtrzymywaliśmy się na duchu wzajemnie, z tym że jednak on miał więcej roboty ze mną, niż ja z nim. Ale skutki osiągnął w pełni pożądane.
Górce mi szły jak z kamienia. Robiłam projekt, bo musiałam, termin mnie gniótł, jeden budynek dokopał mi szczególnie. Był to warsztat o stosunkowo małej kubaturze i olbrzymim programie. Zawierał w sobie halę z suwnicą, jakąś część bez suwnicy, wydzielone miejsce laboratoryjne, szatnie dla robotników i sanitariaty, przy czym, wedle zarządzeń i normatywów, szatnie musiały być podwójne, brudna i czysta, a do tego natryski, umywalnie, kabiny, luksusy krótko mówiąc, wszystko na przygnębiająco ograniczonej przestrzeni. Idiotyczne pierwotne założenia w ogóle tego nie przewidywały. Nad całą tą częścią sanitarną męczyłam się dwa tygodnie, aż wreszcie objawiła mi się nagle w trolejbusie, kiedy jechałam do matki po dzieci. Oczyma duszy ujrzałam przed sobą szatnie, natryski i wychodki doskonale rozwiązane, przejechałam jeden przystanek za daleko, wróciłam biegiem, popędziłam do domu i runęłam do deski. Zdążyłam rozrysować wizję, zanim piekielna wyobraźnia pokazała coś innego.
Znalazłam właśnie bilans na chandrę z trzynastego września 1962 roku, dotyczy akurat tego okresu. O sposobie na chandrę napisałam w Krokodylu z kraju Karoliny, ale mogę powtórzyć.
Otóż należy wziąć kawał papieru, najlepiej w kratkę, zakreślić w nim cztery rubryki i wpisać ich tytuły: ŹLE. DOBRZE. SALDO. WNIOSKI. Pod „Źle” umieścić w punktach wszystko, co człowieka gryzie.
Pod „Dobrze” ulokować, też w punktach, wydarzenia pozytywne i pocieszające. Pod „Saldo” wypisać sposoby zaradzenia kolejnym nieszczęściom. Wnioski to wnioski, wiadomo, o co chodzi, powinny wypaść na plus.
W moim bilansie z trzynastego września, od razu to powiem, w rubryce „Dobrze” widnieje tylko jedna 1nfonnacja. W pionie, rozstrzelonymi drukowanymi literami, napisane jest: GÓWNO. Reszta wygląda następująco:
ŹLE SALDO
l. Rąbnęli rower. l. Nic nie poradzę.
2. Węgiel nie zapłacony. 2. Zapłacę w październiku.
3. Pieniędzy niet. 3. Pennanentnie.
4. Służbowo: Sodoma i Gomora
a. konstrukcje leżą a. Będę świnia.
b. sanitarne robią ze mnie idiotkę b. Mogę być idiotka, tylko niech zrobią projekt.
c. technologia spóźniona c. No to co?
d. diabli wiedzą cokolwiek — d. Poczekam do poniedziałku.
o prefabrykatach.
5. Rezerwuar zepsuty. 5. Cholera ciężka!
6. Nie wymieniłam dowodu. 6. To wymienię.
7. Nie załatwiłam mieszkania. 7. To załatwię.
8. Zapomniałam iść do krawca. 8. Pójdę w poniedziałek albo nie.
9. Flek mi odpadł. 9. Jutro przybiję.
10. Telefon nie działa. 10. Jutro ma działać.
11. Dziecko chore. 11. O, święci pańscy!
12. Drugie dziecko pali papierosy. 12. Chyba go stłukę.
13. Listonosz–idiota. 13. Pójdę jutro po ten cholerny list.
14. Zapomniałam długopisu 14. Przepadło!
i technologii.
WNIOSKI: Bezwzględnie należy się powiesić!
Istotnie, wypadły pocieszająco, na duży plus. Co do świni przy konstrukcjach, wyjaśniam, że odpowiedzialność za projekt wprawdzie na mnie ciążyła, ale nie miałam żadnych sankcji na branże. Konstruktor mógł nawalać, że mu się podobało, nie dysponowałam żadnym rodzajem przymusu wobec niego poza złożeniem donosu do dyrektora. Kacper, który naprawdę miał na imię Włodek, ale za dużo było w biurze tych Włodków, więc w Podejrzanych dałam mu na imię Kacper, właśnie mi nawalał i zdecydowałam się lecieć z pyskiem do Garlińskiego. Nie poleciałam jednakże, Kacper zrobił mi w końcu te obliczenia.
Sanitarni natomiast zdegustowani byli jeziorkiem na środku mojego terenu. Możliwe, że trochę się ze mnie ponaigrywali, ale był to drobiazg, w gruncie rzeczy mieli rację i nastąpiły później okropności znacznie gorsze od zwyczajnego zidiocenia.
Technologia była robiona na nowo, bo tamta pierwsza nie nadawała się do użytku, i projektował ją na zlecenie niejaki Gienio, którego znałam wcześniej z lekcji języka angielskiego. Gienio się tego angielskiego nauczył, ja nie. Technologię robił mi teraz na bieżąco, prawie równolegle z projektem architektonicznym i można było od tego zwariować.
Jeziorko i sanitarni stanowili zgryzotę podstawową, podbudowaną przez drogowca. Kurdziel się nazywał i nie wiem, co się z nim dzieje, ale na wszelki wypadek bardzo go przepraszam. Nazwisko miał, powiedzmy, nietypowe, nie czepiam się na ogół ludzkich nazwisk, ale wtedy jakieś złe we mnie weszło, albo może była to bezmyślność skojarzeniowa, w każdym razie wkroczyłam do środkowego pokoju, śpiewając gromko: „Kurdziel, Kurdziel nad Kurdzielami!” na melodię kurdesza. I oczywiście Kurdziel tam właśnie był. Wymiotło mnie, a pieśń zdechła w pół słowa.
Do obiektu należało doprowadzić bocznicę kolejową, nie przez wodę przecież, a teren w ogóle utwardzić. Zgodziłam się, że pół jeziorka zasypujemy, drugą połowę zostawimy jako basen przeciwpożarowy, wszystko zaś razem trzeba podnieść, nawożąc ziemię i gruz. Same roboty ziemne przekroczyły pierwotny przewidywany koszt całej bazy, w dodatku Zbyszek Gibuła, projektant instalacji sanitarnych, a później nasz naczelny inżynier, nie oszczędzał moich uczuć.
— Odwodnić do rowu przy szosie możemy, proszę bardzo — rzekł zimno. — Ale może pani przypadkiem potrafi wyobrazić sobie deszcz. Jak z tych czterech hektarów utwardzonego terenu pójdzie woda, zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Ustawi pani na szosie zakaz wjazdu?
Nic nie zamierzałam ustawiać, bo już wcześniej zorientowałam się, Gienio razem ze swoją technologią również, że bez melioracji całej dzielnicy żadnej bazy tam się nie wybuduje. Zbyszek był tego samego zdania. Inwestor upierał się przy swoim, niech mu będzie. Spowodowałam zresztą w końcu tę meliorację po trzech dość awanturniczych konferencjach w Pałacu pod Blachą, znacznie później…
A, prawda, miałam się trzymać chronologii.
Sypiałam wtedy od dwóch do czterech godzin na dobę, na co pozwalało mi końskie zdrowie. Gacha posiadałam, dlaczego nie. W zasadzie stałego i też nie powiem, kto to był. Ustawienie mnie do pionu przez Piotra okazało się trwałe i wbrew życiowym trudnościom zachowywałam pogodę ducha i prawie szampański humor. Rozkwitało we mnie całe te jedenaście lat, przytłamszone małżeństwem, zaczynałam istnieć jako ja, a nie jako dodatek do męża. Podobała mi się taka droga rozwoju, a wrażenie robiłam wysoce rozrywkowe. Witek Piasecki, najpierw zastępca Garlińskiego, a potem kierownik pracowni, powiedział do mnie bardzo rozsądne słowa:
— Gdybyś sypiała ze wszystkimi, o których cię posądzają, w ogóle nie miałabyś kiedy przyjść do pracy. Więc pozwól sobie powiedzieć, że ja nie wierzę w żadnego.
Jedyny logicznie myślący. Miło mi było się wygłupiać, nareszcie mogłam.
Meble w domu posiadałam dosyć niezwykłe. Ów stolik, przy którym przesiedziałam dwa tygodnie w charakterze ofiary losu, składał się z żelaznych nóg i blatu z płyty pilśniowej twardej, robiłam go własnym przemysłem, chociaż nie wszystko własną ręką. Fotel stał przy nim, z tego samego źródła, tylko nieco pomylony. Na budowie od hydraulików dostałam rurę, zwinięto ją w kółko, do rury zaś zaprzyjaźniony fachowiec przyspawał mi odpowiednio wygięte pręty zbrojeniowe ø12, niestety, akurat był pijany i przyspawał je odwrotnie, do góry nogami. Trzeba było odrywać, spawać na nowo i trochę źle wypadło, fotel nabrał cech pułapki. Wpadało się w niego i potem okazywało się, że nie można wstać, nadawał się wyłącznie dla osób wzrostu powyżej dwóch i pół metra. Oplotłam go elegancko grubym sznurem ufarbowanym na oranżowo i zyskałam akcent kolorystyczny. Stolik natomiast nogi miał w porządku, ale blat leżał na nim luzem i każde oparcie się ręką albo łokciem powodowało katastrofę.
Z budowy pochodziła także moja deska do prasowania, opisana w Tajemnicy, wykonana z wygładzonej dwucalówki, bardzo przydatna moim synom.
Uczyli się na niej rzucać nożem, kiedy zabroniłam dziurawić drzwi wejściowe. i cały spód deski podziabany jest na sieczkę. Mam ją do tej pory.
Wracając do bilansu na chandrę z trzynastego września, wcale tak bardzo nie mieszam, bo wszystkie te perypetie kotłowały się blisko siebie, usiłowałam wtedy przewidzieć następne okropności, z jednej strony żeby się przygotować psychicznie, z drugiej z nadzieją, że zauroczę, bo nigdy nie bywa tak, jak człowiek przewidzi. Powymyślałam mnóstwo najprzedziwniejszych kataklizmów, nie przyszło mi tylko do głowy, że dziecko podpali mieszkanie.
Stanem zdrowia wymienili się pomiędzy sobą.
Jerzy zapadł na jakieś przeziębienie i leżał w domu, a Robert podpalił kuchnię mojej matki. Prztykał zapałkami w kierunku okna, zanim rodzina zorientowała się, że coś nie gra, bo za długo panuje spokój, zdążyły się sfajczyć firanki i połowa górnej części kredensu. Druga połowa ocalała i stoi tam do dziś.
Następnie zaś usłyszałam rozmowę moich dzieci.
— Ty świnio! — mówił z wyrzutem i oburzeniem Jerzy do Roberta. — To musiałeś podpalać teraz, jak ja jestem chory i nic nie widziałem…!
— Nic się nie martw — pocieszył go braciszek.
— Jak wyzdrowiejesz,. to ja mogę podpalić drugi raz.
— No chyba że… To ci daruję.
W życiu prywatnym moja matka znęcała się nade mną dodatkowo przy pomocy węgla. Węgiel był na przydział, a oprócz tego kupowało się kradziony, bo przydziałowego wystarczało do stycznia i ani chwili dłużej. W piwnicy zawsze poniewierały się jakieś resztki, byłam zatem zdania, że tak przydział, jak i łupy złodziejskie mogę załatwić w październiku, ale moja matka zaczynała już w sierpniu. Dzień w dzień pytała mnie, czy kupiłam węgiel i na dobrą sprawę wyświadczyła mi olbrzymią przysługę, bo przez ten cholerny węgiel wyskoczyła sprawa Stolarka.
Pamiętam, że we wrześniu straciłam cierpliwość i prawie przestałam bywać na Niepodległości. No, prawie jak prawie, bywałam co drugi albo co trzeci dzień. Jerzy wracał do domu sam, a Robert tam zostawał. Moja matka zatem przysyłała do mnie ojca z pytaniem, czy już kupiłam węgiel. Ojciec miał ludzkie uczucia, o pytaniu zaledwie napomykał, wobec czego moja matka przypinała mu do klapy marynarki kartkę z odpowiednim tekstem. Zaczęłam dostawać małpiego rozumu, węgla nie kupowałam nie przez przekorę czy złośliwość, ale przez brak pieniędzy. Za ten kradziony płaciło się drożej, czekałam na premię.
Pomijam już to, że nienawidziłam przyjmowania węgla, trzeba było pilnować przy znoszeniu go do piwnicy, z pełną, denerwującą świadomością, że i tak mnie oszukają, a w dodatku wszyscy węglarze usiłowali klepać mnie po tyłku. Nie wiem, dlaczego miałam u nich takie szalone powodzenie, ale miałam.
Nacisków mojej matki w końcu nie wytrzymałam, odporność psychiczna potrzebna mi była w pracy, na Górce, nie mogłam jej zużywać w komplikacjach domowych. Zdecydowałam się nabyć opał za pożyczone, pożyczyć nie było od kogo, uratował mnie Stolarek, o ile można to nazwać ratunkiem.
Ciągle robił jakieś tajemnicze interesy i kant do spółki z ORS–em, częściowo wyjawiony w Podejrzanych. Mówiłam, żeby to przeczytać najpierw, był faktem. Polegał na tym, że ktoś nabywał coś za gotówkę, w naszym wypadku nabywca zdecydował się na telewizor marki „Szmaragd”. Pamiętam, bo kiedy Stolarek tajemniczym głosem rzekł do mnie: „Kupiła pani Szmaragd…”, w pierwszej chwili pomyślałam, że zwariował, już nie mam co robić, tylko zaopatrywać się w biżuterię… Rychło jednak pojęłam, że jest to nazwa telewizora. Człowiek zapłacił gotówką, oficjalnie zaś transakcja wstała załatwiona jako ratalna i gotówkę zabraliśmy, dzieląc się nią z kim trzeba.
Stolarek miał pożyczyć półtora tysiąca, ale wziął trzy i pół, po czym zwrócił mi z tego pięćset złotych, reszty natomiast nie zdołałam mu wydrzeć nigdy. Z tej przyczyny póżniej go zamordowałam.
Węgiel kupiłam, zyskując odrobinę spokoju. Dług w ORS–ie, rzecz jasna, musiałam oddać.
Jakoś też w tamtym czasie zdobyłam sprzątaczkę, Gienię, już nie pierwszej młodości, ale na pewno lepszą w gospodarstwie domowym ode mnie. Przychodziła raz albo dwa razy na tydzień, paliła w piecach, robiła jaki taki porządek i czasem przepierkę.
Do prania raczej nie miałam talentu. Z pralniami były chyba jakieś kłopoty, Marysia, moja szwagierka, twierdziła, że się ich brzydzi i zaraziła mnie tym uczuciem. Postanowiłam zrobić pranie sama, metodą ulgową, radziecką, na bazie gotowania. Wiedziałam, że wkłada się do kotła suchą bieliznę, z mydłem oczywiście i proszkiem, gotuje dwie godziny, a potem trzeba to tylko wypłukać. No i ukrochmalić, ale z góry założyłam, że tak z krochmaleniem, jak i z maglem dam sobie spokój, uprasuję i tyle. Prasować umiałam.
Zrobiłam co trzeba, schowałam szmaty na miejsce, po czym przyszła Gienia. Przykucnęła przy szafce i coś tam robiła.
— Dlaczego pani te brudne rzeczy położyła razem z czystymi? — spytała nagle ze zdziwieniem.
Oburzyłam się.
— Jakie brudne? Pani Gieniu, to jest świeżo uprane!
Gienia wyjęła jedną poszewkę, rozłożyła i obejrzała.
— To jest uprane…?
— No tak… Ruskim sposobem.
Gienia nie powiedziała nic. Pokiwała głową, popatrzyła na mnie dziwnie, przejrzała bieliznę i moje dzieło zabrała do swojej córki, która akurat robiła pranie. Następnie przyniosła to i rzeczywiście, jakieś takie zrobiło się znacznie bielsze…
Węgiel nosił na górę Jerzy. Wcale nie byłam pewna, czy słuszne jest obarczanie dwunastoletniego chłopaka noszeniem ciężaru przez cztery piętra, ale nie miałam innego wyjścia, potem zaś okazało się, że wyrobił sobie mięśnie pleców i dzięki temu nie miał żadnych kłopotów z kręgosłupem. Do tej pory nie ma. Co oczywiście nie znaczy, że robił to chętnie, z zapałem i sam z siebie, aczkolwiek węgiel należał do jego stałych obowiązków, tak samo jak wystawianie za drzwi butelki na mleko. Co do butelki, utkwiła mu w pamięci od chwili, kiedy o drugiej w nocy wywlokłam go z łóżka, żeby zrobił co powinien, co do węgla zaś, usiłowałam nauczyć go sztuki logicznego myślenia.
— Słuchaj, drogie dzieciątko — powiedziałam któregoś wieczoru. — Możesz mi powiedzieć, co robi sprzątaczka?
— ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]