pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji.Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłšcznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sš jakiekolwiek zmiany w zawartoci publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksišzki audio, e-booki .21:37,3Gianrico Carofiglio wiadek mimo woliMartha Grimes Hotel ParadiseStacja Cold Flat JunctionHotel Belle RouenPod HuncwotemPod Przechytrzonym LisemJean- Claude Izzo Total CheopsSzurmoSoleaTomasz Konatkowski Przystanek mierćWilcza wyspaMarek Krajewski Koniec wiata w BreslauWidma w miecie BreslauFestung BreslauDżuma w BreslauMarek Krajewski, Mariusz CzubajAleja samobójcówHenning Mankell Morderca bez twarzyPsy z RygiBiała lwicaMężczyzna, który się umiechałFałszywy tropPišta kobietaO krokZaporaAleksandra Marinina Kolacja z zabójcšGra na cudzym boiskuUkradziony senZłowroga pętlamierć i trochę miłociMęskie gryZabójca mimo woliZygmunt Miłoszewski UwikłanieDenise Mina Pole krwiJoanna Szymczyk Ewa i złoty kot21:37,3Copyright Š by Wydawnictwo W.A.B., 2008Wydanie IWarszawa 2008Symbole nieczystoci sš równie nieodzowne jak użycie czerni w rysunku. I dlatego włanie w więtych miej-scach i więtym czasie odkrywamy też niekiedy sakra-lizację rozkładu.Mary Douglas, Czystoć i zmaza, przeł. Marta Bucholc, Warszawa 2007.Pewne rodzaje zła służš wprawdzie wyższym formom dobra, możliwe jest jednak, że istnieje takie zło, które nie daje się włšczyć w żaden system dobra i do które-go jedynym praktycznym stosunkiem jest tylko milczšce poddanie się lub zgoła niebranie go pod uwagę.William James, Dowiadczenia religijne, przeł. Jan Hempel, Kraków 2001.PrologTo był sen. Tylko sen. A on za chwilę wybudzi się z tego koszmaru.niło mu się, że ma piętnacie lat, spędza wakacje nad morzem i uczy się pływać pod wodš. To były ostatnie wa-kacje, gdy żył jeszcze ojciec. Ostatnie szczęliwe miesišce w jego życiu. Najpierw dwadziecia metrów po powierzch-ni fal, póniej tyle samo albo jeszcze więcej na bezdechu w zanurzeniu. Tak długo, jak się da. Dopóki ból w płucach nie zacznie kłuć niczym wbijane w ciało igły. Dopóki pulso-wanie krwi nie rozsadza skroni. Do chwili, gdy strach nie zacznie paraliżować ruchów. Bo to strach, powtarzali mu podczas morderczych treningów, ostatecznie to strach za-wsze zabija. Dlatego im więcej umiesz, tym mniej się boisz.Tym razem było jednak inaczej. Przecenił swoje możli-woci. Zszedł zbyt głęboko i teraz musi czym prędzej wy-płynšć. Niebieskie plamy w szarym, metalicznym odcieniu stawały się janiejsze i układały w jednolity, monotonny obraz. Wynurzał się. Za chwilę wszystko wróci do normy. Wyrówna oddech. Zobaczy bezchmurne niebo. Może ujrzy w oddali zarys dwóch łodzi z białymi żaglami.Niebieska płaszczyzna pękła na setki kawałków, niczym tłuczone lustro. W oczach wirowały wielobarwne punkciki.7Poczuł, że piecze go skóra na policzku. W jednej chwili od-zyskał wiadomoć.Już wiedział, że to nie był sen. Że nie jest nad morzem. Co znacznie gorszego od sennego koszmaru działo sięna jawie.Pastelowe niebo przemieniło się w niechlujnie pomalowa-nš cianę, z której gdzieniegdzie obłaziła farba, odkrywajšc fakturę starych desek. Zamiast białych żagli zobaczył białka oczu z nitkami popękanych naczynek.Zobaczył oczy szaleńca.Łapczywie zaczerpnšł powietrza, ale nie poczuł ulgi. Zakrztusił się.Bał się. Jednak to nie paraliżujšcy strach sprawił, że wy-trenowane ciało odmawiało posłuszeństwa. To nie strach przywišzał mu ręce do oparcia metalowego krzesła i nie on skrępował mu nogi.Przekrwione oczy wpatrywały się w niego z uwagš sę-dziego, który przyglšda się zamroczonemu ciosem bokse-rowi i ocenia zdolnoć do podjęcia dalszej walki. Mężczy-zna z wyranym ciemnym zarostem na twarzy wyprostował się i odsunšł od krzesła. Chłopak napišł mięnie i szarpnšł. W odległoci trzech metrów od siebie, na takim samym sta-rym, ciężkim krzele ujrzał sobowtóra. Też był blondynem, ręce i nogi miał tak samo zwišzane, a na ustach ten szcze-gół ich jednak różnił szarš tamę pięciocentymetrowej szerokoci, jakš okleja się paczki na poczcie. Mężczyzna jednym ruchem zerwał tamę. Zabrzmiało to jak trzask ła-manej gałęzi.Sobowtór krzyknšł.Ciii... Mężczyzna przyłożył palec do ust. Nie lubię krzyku. Przyzwyczajony jestem do ciszy. Chyba tak samo jak wy. Pogłaskał sobowtóra po głowie. Chłopak wygišł szyję i popatrzył na oprawcę z odrazš.Szaleniec zamiał się cicho.8No chłopcy, ostatnia runda. Kršżył palcem wokół ust sobowtóra, gdzie powstał czerwony lad. Pamištka po gwałtownie zerwanej tamie. Chyba już wiecie, jak to jest tracić oddech. Powolne, bolesne, straszne męczarnie to nic. Najgorsze jest, że do końca wiecie, co się dzieje. Prawie do końca jestecie wszystkiego wiadomi.Rytmicznie zaciskał dłonie w pięć i rozprostowywał pal-ce. Przechadzał się między krzesłami, jakby wygłaszał wy-kład.Wszyscy, jak tu jestemy, wiemy, że wiedza bywa boles-na. Już biblijni praprzodkowie to wiedzieli, więc... zawiesił głos.Więc kto jeszcze? zapytał ostrym tonem. Kto? Muszę to wiedzieć!Chłopak patrzył na przemian to na swojego sobowtóra, to na pochylajšce się nad nim plecy mężczyzny. Poruszył dłońmi. Czuł, że więzy trochę się poluzowały, a między nadgarstkami i metalowym oparciem wytworzyła się wolna przestrzeń.Ja nic nie wiem... Naprawdę... Mówiłem już... Mówilimy już... Przysięgam... Proszę nas pucić. Nie powiem nikomu...Zniknę... Nikt się nigdy nie dowie... Bardzo proszę...Głos chłopaka załamywał się.Mężczyzna pokręcił głowš zdegustowany. Przy każdym jego kroku lekko skrzypiała podłoga.Nie dajesz mi wyboru. A ty odwrócił się popatrz na swojego kolegę. Nie szkoda ci go?Nie czekał na odpowied. Wprawnym ruchem założył sobowtórowi na głowę torbę foliowš, szarpnšł i zacisnšł. Przerażone oczy znikły zasnute parš. Głowa podrygiwała jak przy elektrowstrzšsach. To wyglšda jak instalacja po-mylał chłopak. Jaka koszmarna pieprzona instalacja, jakich pełno w galeriach sztuki współczesnej. To musi być jaki żart.9Drżała już nie tylko głowa. Całe ciało zaczęło podskaki-wać. Sportowe buty wystukiwały nerwowy rytm, jakiego nie powtórzyłby żaden perkusista na wiecie. Chłopak za-czšł się miać.Mężczyzna nie spodziewał się takiej reakcji. Zesztywniał i pucił sobowtóra.Co? Co cię tak mieszy?Jeszcze moment pomylał chłopak. Jeszcze moment i będę miał wolne ręce. Gdy pochyli się nade mnš, złapię goza włosy i uderzę głowš. Jak się uda.Jeste psycholem, wiesz? Tandetnym psycholem. Dlacze-go to robisz? Przecież nas i tak nie zabijesz. Zamiał się hi-sterycznie. Zakrztusił się linš, która ciekła po szyi, i dostał ataku kaszlu. Jeszcze chwila. Nawet jako wir pozostajesz miernotš. Naoglšdałe się Siedem i odbiło ci. Tak, masz rację: wiedza jest bolesna. Więc ciekawe, kiedy dotarło do ciebie, że jeste miernotš? No kiedy...Zagadać. Dwadziecia sekund i będę wolny. Potem wszyst-ko w moich rękach.Mocne uderzenie w twarz oszołomiło go. Folia zacis-nęła się na głowie. Pociemniało w oczach. Ręce stały się ciężkie i bezwładne. Nadgarstki zetknęły się z chłodnym metalem.Nagłe szarpnięcie sprawiło, że powróciło wiatło. Ucisk zelżał.Kto? Kto jeszcze? usłyszał nad sobš głos, ale nie miał siły odpowiedzieć.Z jego ust dobywało się charczenie.Folia raz jeszcze naprężyła się na jego policzkach, czolenosie.Lis wie o wielu sprawach, natomiast jeż zna jednš, naj-ważniejszš głos dobiegł gdzie z daleka. Albo tylko tak mu się zdawało.Torba wrzynała się w skórę. Twarz płonęła, a w uszach szumiało.10Znów miał piętnacie lat, spędzał wakacje nad morzem i uczył się pływać pod wodš.***Daniel Wyprych zaczerpnšł powietrza. Była parna wiosen-na noc, a niebo pełne gwiazd zapowiadało kolejny upalny dzień. Wyprych popatrzył w górę i pomylał, że niestety nie urodził się pod szczęliwš gwiazdš. Dwa tygodnie temu skończył pięćdziesišt trzy lata. Natura poskšpiła mu wzro-stu. W klasie był zawsze najniższy, co sprawiało, że koledzy lubili od czasu do czasu wykorzystywać swojš przewagę fizycznš. Tak działo się do chwili, gdy szkolny konus za-pisał się do sekcji bokserskiej Gwardii Warszawa. Wtedy wszystko się zmieniło. To on zaczšł dawać wycisk, rzšdzić na podwórku i boisku. Nikt już nie omielił się nazwać go oprychem, wytrychem czy wypryskiem. Startował w wadze papierowej. Jego atutem była szybkoć, którš po-konywał przeciwników. Robił postępy i został dostrzeżony przez trenerów kadry.Tu kończyła się optymistyczna częć historii, którš zwykł opowiadać za butelkę piwa. Boksera pokonał przypadek. Gdyby nie przypadek, nie poszedłby wtedy do osiedlowego sklepu i nie wdał się w awanturę z dwoma podchmielony-mi osiłkami, którzy, okazało się, mieli do pomocy jeszcze trzech kolegów. Wyprych wyszedł z nierównej walki zwy-cięsko, ale za to z rozbitym łukiem brwiowym. Gdyby więc nie przypadek, pojechałby do NRD, do Hall... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl