pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KELLY HARTE
MASZ NOWĄ WI@DOMOŚĆ
ROZDZIAŁ 1
Dopiero po fakcie dotarło do mnie, jakie znaczenie miał tamten dzień. Kiedy trwał,
byłam zbyt zajęta, żeby to zauważyć - starannie pielęgnowałam wówczas depresję, w którą
wpędziło mnie życie. Sytuacja w pracy również nie przedstawiała się zbyt ciekawie, bo w
całym biurze została nas tylko piętnastka. Sprawy musiały naprawdę źle wyglądać, skoro
romans Roba (dyrektor handlowy firmy, trzydzieści jeden lat, przystojny, żonaty) z Susan
(jego sekretarka, czterdzieści siedem lat, przysadzista) wzbudził na tyle małe
zainteresowanie, że nikt nie zdobył się na złośliwy uśmiech, co dopiero mówić o sprośnych
komentarzach.
Jeśli w ogóle otwieraliśmy usta, to tylko po to, żeby snuć domysły, kiedy szefostwo
zwinie firmę. Niektórzy mieli nadzieję, że uda się nam dotrwać do końca miesiąca, ale Sid,
wiecznie ponury i nieprzyzwoicie młody techniczny geniusz naszego biura, twierdził, że to
kwestia dni. Albo jednego wręcz dnia. Tak więc przez większość czasu gapiliśmy się
bezmyślnie w ekrany komputerów, udając, że szukamy nowych zleceń. Naprawdę zaś
każdy zachodził w głowę, dlaczego nie przyjął propozycji dyrekcji, która kilka tygodni
wcześniej dawała nam szansę dobrowolnego zwolnienia i niewielką odprawę. Wysyłaliśmy
też śmieszne (bądź świńskie) maile do wszystkich znajomych - bliskich i dalekich - a kiedy
i to nam się znudziło, zajmowaliśmy się jeden diabeł wie czym. Przy czym mój diabeł
zakotwiczył się u mnie w głowie i niemal całą moją uwagę skierował na Dana i Aisling
Carter.
Kłamliwy gnojek i napalona intrygantka. Próbowałam wymyślić, jak się na nich
odegrać. Nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem mogą być razem, szczególnie po tym,
co Dan kiedyś o niej mówił.
O jej wyglądzie: „Może się podobać pod warunkiem, że ktoś lubi lalki Barbie”.
O jej głosie: „Przypomina miauczenie syjamskiej kotki podczas rui”.
O jej imieniu: „Rany! Jakie pretensjonalne”.
O jej charakterze: „Nikt w całym mieście nie umie tak się przechwalać swoimi
znajomościami”.
Nieraz pękaliśmy z Danem ze śmiechu, słysząc jej opowieści o Kate (oczywiście Moss)
albo o Denise (van Outen), że o pomniejszych telewizyjnych osobowościach nie wspomnę.
Oczywiście - trzeba być sprawiedliwym. W swojej pracy - oczywiście „odjazdowej” (rzygać
się chciało, tak często to podkreślała) mogła spotkać kilku znanych ludzi, ale ze sposobu, w
jaki o nich mówiła, wynikało, że wszyscy oni są jej najbliższymi przyjaciółmi i tylko z braku
czasu nie odwiedzają jej mieszkania w Leeds.
Mieszkanie znajdowało się tuż pod naszym. Wprowadziła się tam kilka miesięcy przed
moją wyprowadzką i niemal od razu zaczęła demonstracyjnie okazywać, że Dan się jej
podoba. Wtedy to było nawet śmieszne.
„Czy mogę prosić cię o przysługę, Dan? Bardzo cię proszę, pomóż mi przesunąć
kanapę”. Jeśli dobrze pamiętam, wykorzystała ten chwyt co najmniej cztery razy, a tak
przy okazji dodam, że kanapa miała oczywiście kółka. Albo: „Proszę cię, Dan, bądź aniołem
i pokaż mi jeszcze raz, jak się ustawia centralne ogrzewanie”. W samym środku lata! Nie
mówiąc o przymilnym: „Daaan, czy możesz podlewać moje rośliny, kiedy wyjadę?” A jako
cholernie dobrze opłacany specjalista od public relations jeździła bez umiaru to tu, to tam.
Wszyscy wiedzieli, że posadę zawdzięcza swojej matce chrzestnej, która jest właścicielką
firmy.
Podstępna krowa!
I to na jej punkcie oszalał teraz Dan! Wiem o wszystkim, bo Libby, nasza sąsiadka z
góry, dzwoni do mnie regularnie i opowiada, co się dzieje u Dana. Wolałabym chyba, żeby
robiła to z nieco mniejszym zaangażowaniem, bo komunikaty, w których opisuje
szczęśliwe życie Dana, zaczynają doprowadzać mnie do szału. Co chwila łapię się na
brzydkich, mściwych myślach i snuciu planów coraz straszliwszego odwetu na
szczęśliwych gołąbkach.
Podejrzewam, że podobne rzeczy nie przyszłyby mi nawet do głowy, gdybym miała
coś, na czym można skupić uwagę. Na przykład nowego faceta. Albo posadę wymagającą
prawdziwego wysiłku.
Ponad roku temu zaczęłam pracować w Pisus UK, jednej z ekspansywnych i
błyskawicznie rozwijających się firm internetowych, które pojawiały się wówczas na rynku
jak grzyby po deszczu. W tamtych czasach te firmy dosłownie biły się o pracowników.
Mnie zaoferowano z mety pensję dwa razy wyższą od dotychczasowej, a ja rzecz jasna
połknęłam haczyk. Robiłam karierę w zawrotnym tempie - po miesiącu miałam już
kierownicze stanowisko i byłam odpowiedzialna za rozliczenia kilku naszych najbardziej
prestiżowych klientów - ja, osoba z niewielkim doświadczeniem administracyjnym.
To było niesłychanie ekscytujące, lecz nie trwało długo. Wkrótce Pisus, jak wszystkie
przedsiębiorstwa nawet luźno związane ze internetowym biznesem, zaczął mieć kłopoty.
Ponieważ nasza działalność obejmowała również tworzenie sieci komputerowych dla
różnych instytucji oraz administrowanie nimi, znaleźliśmy się w oku cyklonu.
Ja i tak miałam więcej szczęścia od innych. Kiedy większość naszych klientów zaczęła
chyłkiem zrywać współpracę, udało mi się przekonać moich, żeby zostali. Byłam z nimi w
stałym kontakcie. Mówiłam uczciwie, co się dzieje, ale próbowałam zarazić ich swoim
optymizmem. Na przekór Sidowi i wbrew jego czarnym przewidywaniom, pozostałam w
grupie tych, którzy mieli nadzieję.
Nie do tego stopnia jednak, żeby nie rozglądać się za nową pracą. Dlatego właśnie
wystukałam teraz krótki e - mail do Cass z pytaniem, czy nie słyszała o jakichś wolnych
posadach. Miałam lekkie poczucie winy wobec swoich klientów, ale myśl o tym, że
mogłabym nie dostać kolejnej pensji, była po stokroć groźniejsza. Jest mi wszystko jedno,
co robię - może to być najnudniejsza, najmniej prestiżowa praca, byle zapewniała mi forsę
na opłacenie czynszu i telefonu. Bez jedzenia i bez światła dam sobie radę.
List do Cass zajął na chwilę moją uwagę, ale po dwóch minutach grobowy nastrój
powrócił. Znów zaczęłam myśleć o Danie. Wyciągnęłam nawet jego wygniecioną
fotografię, tę, którą zrobiłam mu w sylwestra, w kuchni. Akurat coś gotował. Było to
wydarzenie tak niezwykłe, że postanowiłam uwiecznić je dla potomności. Na zdjęciu miał
znękaną minę, był zgrzany, ale i tak wyglądał cudownie. W jego półuśmiechu kryło się
zapewnienie, że bez względu na to, czy jedzenie mu wyjdzie, czy nie, warto czekać na to, co
będzie dalej.
Byliśmy razem prawie dwa lata. Minęło już dziewięć tygodni, od kiedy odeszłam, i
wciąż nie rozumiem, co się stało. Tak jakby w jednej minucie wszystko się zmieniło.
Żyliśmy sobie szczęśliwie i nagle nie mogliśmy się ścierpieć. Przecież musiały być jakieś
stany pośrednie! A ja pamiętam tylko dobre momenty i chwile zniewag, a raczej jedną,
wyjątkowo paskudną zniewagę - Musisz bardzo uważać - powiedział mi kąśliwie Dan
pewnego wieczoru - bo robisz się podobna do swojej matki.
Trzeba znać moją matkę, żeby zrozumieć, jak mnie obraził. Nie dał mi wyboru.
Następnego dnia spakowałam swoje rzeczy i wyniosłam się od niego. Ale to wcale nie miał
być koniec. Przecież powinien mnie szukać. Powinien zatelefonować do Cass, która miała
mu powiedzieć, gdzie jestem. A jeśli nie chciał do niej dzwonić, wiedział, gdzie pracuję.
Mógł przysłać kwiaty i czuły list o tym, że tęskni. To by wystarczyło. Chociaż nie.
Najbardziej chciałam, żeby mnie przeprosił za to, co powiedział.
Nic podobnego się nie stało. Dan milczał. Czy w takiej sytuacji można mnie winić, że
pozwoliłam sobie na nieco luksusu? Że wynajęłam luksusowe mieszkanie, o wiele dla mnie
za drogie, żeby w nim lizać rany? Cass oczywiście objechała mnie za głupotę, ale ona
zawsze wybiera bezpieczne rozwiązania. Należy do grona tych rozsądnych ludzi, którzy nie
dają się nabrać na niebotyczne pensje. Dlatego została na nudnej, ale pewnej posadzie w
firmie biegłych księgowych.
Dokładnie tego szukałam w tej chwili. Przeleciałam oczami list, żeby sprawdzić, czy
wyraziłam to dosyć jasno, i szybko go wysłałam. Musiałam udawać zajętą, więc
postanowiłam zajrzeć do swojej skrzynki na hot - mailu, pozostałości po podróży do Indii
cztery lata temu. Moja mama uparła się wtedy, że musi mieć komputer, żeby być ze mną w
kontakcie (czytaj: żeby nie spuszczać mnie z oka i śledzić każdy mój krok) i tylko ona
używa dzisiaj tego adresu.
Od tamtej pory nie wiedzieć czemu e - maile pozostały jej ulubionym sposobem
porozumiewania się. Ma to sens w przypadku mojego brata, który zamieszkał w Los
Angeles, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego w ten sposób komunikuje się ze mną, skoro
mieszkam niecałe dwadzieścia mil od rodzinnego domu. I nie daj Boże, jeśli nie odbiorę
wiadomości!
Tym razem czekały na mnie dwa listy. Pierwszy zatytułowany był „Pomoc jest w
zasięgu ręki!” i brzmiał następująco:
Rozmawiałam wczoraj z Barbarę Dick. Nicola wychodzi w czerwcu za mąż. Za
lekarza z drugim stopniem specjalizacji i bardzo obiecującą przyszłością.
Opowiedziałam Barbarze o twoich problemach
z
pracą. Zachęca cię do spotkania z
Nicolą. W końcu po to ma się przyjaciół, prawda? A kto może być bardziej pomocny niż
konsultant do spraw zatrudnienia?
Za żadne skarby świata.
Nicola Dick to córka przyjaciółki mojej matki. Nie jest moją przyjaciółką i nigdy nią
nie była. Zresztą do dziś nie wybaczyła mi, że kiedyś na prywatce odbiłam jej chłopaka.
Miałyśmy wtedy po siedemnaście lat, a ja wypiłam za dużo wina owocowego. Facet wcale
mi się nie podobał, ale wino owocowe nie wpływa dobrze na ludzką zdolność oceniania
innych. Poza tym to on zaczął, nie ja...
Nad drugim mailem widniał tytuł „PS”.
I nie martw się dłużej tym, co zrobiłaś jej przed laty. Nicola należy teraz do grupy
Odrodzony Chrześcijanin, a tacy ludzie nie żywią urazy.
Coś mi się tu nie zgadzało. Szczególnie ten kawałek o odrodzeniu się. Możecie sobie
myśleć, że jestem cyniczna, ale ktoś taki jak Nicola nie staje się człowiekiem wierzącym ot
tak sobie. Musi mieć jakiś ukryty powód. W ostatniej klasie liceum ta dziewczyna
zamieniła moje życie w piekło, a ludzie nie przechodzą aż takiej ewolucji!
Byłam wściekła, że mama opowiedziała Dickom o moich kłopotach. Nie chciałam
odpowiadać na jej listy. Litowałam się nad sobą, bo gdybym miała dobrą pracę i chłopaka,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl