pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TOMASZ OLSZAKOWSKI   Pan Samochodzik i Arka NoegoWSTĘP

 

 

Zmrok zapadł wcześnie. Wiatr wył od wielu godzin, ciasna jaskinia wibrowała niczym wnętrze dzwonu. Przed wejściem wichura usypała wysokie zaspy z piasku i śniegu. Siedzący w głębi groty mężczyzna dorzu­cił do niewielkiego ogniska dwa kawałki drewna. Z kieszeni wyjął zega­rek na złotym łańcuszku. Zbliżył go do wątłego płomienia, aby odczytać, która jest godzina. Dochodziła druga nad ranem. Zadrżał i szczelniej zawinął się w nie wyprawioną końską skórę. Pięć godzin do świtu. Nie­spodziewanie wśród zamieci usłyszał stukanie kopyt. Z torby leżącej u swoich stóp wydobył dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykonał go na zamówienie najlepszy rusznikarz w Chełmie. Strzelał nabojami dubeltówkowymi na dzika. Hrabia czekał trzymając zeszrywniały od zimna palec na spuście, ale dźwięki nie powtórzyły się. Zimno stawało się coraz bardziej przenikliwe. Odłożył rewolwer na kolana i wsunął zgrabiałe dło­nie pod skórę. Na mrozie stwardniała otaczając go jakby pancerzem. W ciemności po drugiej stronie ognia zalśniła para wilczych ślepi. Nie chciał strzelać. Bał się zdradzić swoją obecność, choć nie sądził, by ciągle go szukali. Zaklął wściekle. Mimo woli zaczął rozważać swoją sytuację.

Za pięć godzin rozwidni się. Przypnie narty i spróbuje wspiąć się na przełęcz. Do wsi Ahora nie może wrócić. Jedyna droga wiedzie więc na północ, ku żyznym dolinom Armenii. Ku krainie, w której jego pieniądze mają wartość. Namacał odruchowo skórzany portfel, a w nim gruby zwi­tek rosyjskich rubli. Chciał zapalić fajkę, ale nie miał już tytoniu. Przej­dzie przez równinę Arakesz. Jeśli Ormianie zaczaili się tam, pozabija ich.

Jeśli będzie ich zbyt wielu, ukryje się. Za dwa dni dotrze w bezpieczne miejsce. O ile oczywiście zamieć ucichnie do rana. Dorzucił do ognia jeszcze kilka patyków. Wystrzelił jasny płomień. Siedzący przy ognisku rozsupłał ukryty wewnątrz torby węzełek i dłuższą chwilę wpatrywał się w niewielki kawałek pociemniałego drewna. Wsunął go z powrotem na miejsce, a wyjął zeszyt oprawiony w skórę. Otworzył go w miejscu zało­żonym błękitną jedwabną wstążką. Atrament w piórze zamarzł, ale w bocznej kieszeni znalazł kopiowy ołówek. Poślinił jego koniec i zano­tował na wolnej kartce:

 

Jeśli nawet umrę, to nie zdołają utrzymać tego w tajemnicy. Moi następ­cy zdołają wedrzeć się na Aghń Dagh. Choć nie będzie to łatwe zadanie.

 

Kopiowy ołówek wypadł mu z kostniejących palców. Ukrył pośpiesz­nie dłoń w cieple za pazuchą. Zęby dzwoniły mu tak strasznie, że o mało nie odgryzł sobie języka, a potem nagły skurcz zacisnął szczęki. Siedzący zapadł w nerwową drzemkę. Wilcze ślepia jeszcze kilkakrotnie pojawiały się po drugiej stronie ogniska, ale zwierzę bało się przekroczyć dogasają­ce płomienie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

PORANNY TELEFON • CZY BATURA MOŻE NAS PODSŁU­CHIWAĆ • CHEŁM, ULICA LWOWSKA • MAGAZYN NA STRYCHU • SKRUPUŁY PANA TOMASZA • CIĘŻARÓWKA Z BEZCENNYM ŁADUNKIEM

 

 

 

Brzęczący namolnie telefon wyrwał mnie z głębokiego snu.

– Halo? – wymamrotałem schrypniętym głosem w słuchawkę.

– Witaj, Pawle – głos szefa słychać było słabo, jakby pochodził z Księżyca. – Mam nadzieję, że nie obudziłem?

– Ależ szefie...

– Dobra, dobra. Nieważne. Jest dziesiąta.

Spojrzałem na zegarek i zamarłem. Faktycznie była dziesiąta. Od godziny powinienem był tkwić za biurkiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.

– Przepraszam, ja...

– Nieistotne. Miałem pracowity weekend. Możesz tu do nas przyje­chać?

– Do ministerstwa? Szef westchnął.

– Pawle, obudź się. Nie do ministerstwa. Jestem w Chełmie. Zaspana wyobraźnia podsunęła mi widok pana Tomasza przebrane­go w mundur i siedzącego w okopie z automatem w dłoni.

– W hełmie? – powtórzyłem.

– W mieście Chełm! – huknął. – Zapamiętaj adres. Ulica Lwow­ska?.

– Lwowska 7.

– To koło koło dworca PKS-u. Z pewnością znajdziesz. Powtórz adres.

– Lwowska 7. Miasto Chełm.

– Znakomicie. Pakuj się do pociągu i przyjeżdżaj. O 1207 z Dworca Centralnego, z przesiadką w Lublinie. Spodziewam się, że będziesz tu gdzieś na szesnastą.

– Stało się coś? – zapytałem ostrożnie.

Szef milczał, ale wyobraziłem sobie jak energicznie kiwał głową. Za­raz potem rozłączył się.

 

Był chłodny czerwcowy dzień. Chełm spodobał mi się już na pierw­szy rzut oka. Wyglądał na miłe, spokojne, senne, prowincjonalne mia­sto. W powietrzu unosiła się ledwo uchwytna atmosfera zapyziałej prowincji. Większość domów przy wiodącej do dworca ulicy pamięta­ła jeszcze pierwszą wojnę światową. Tylko sunące po dziurawym asfalcie samochody psuły to wrażenie. Na szczycie zza drzew prześwi­tywały kopuły kościoła. Z kamienic odpadał tynk malowany po raz ostatni jeszcze przed drugą wojną światową. Gdzieniegdzie rozsta­wiono rusztowania i odnawiano elewacje. Przeszedłem koło pawilo­nu spółki “Labirynt" i zakręciłem koło kościoła. Ulica Lwowska opa­dała w dół. Przyjemnie było dać odpocząć nogom. Przed kamienicą oznaczoną numerem siódmym stał samotny policjant. Popatrzyłem na budynek. Dom miał trzy piętra, sądząc po obramowanych okien pamiętał jeszcze stare carskie czasy. Mur znaczyło kilka paskudnych pęknięć. Zapukałem do masywnych dębowych drzwi.

– Kim pan jest? – zagadnął nieoczekiwanie milczący policjant sto­jący pod oknem.

– Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Policjant podszedł bliżej.

– Czy może pan okazać jakiś dokument?

Pokazałem mu legitymację służbową. Kiwnął poważnie głową.

– Dziękuję. Sam pan rozumie – ostrożności nigdy zza wiele.

– Ale co tu się właściwie dzieje? Uśmiechnął się szeroko.

– Wyjaśnią panu wewnątrz.

Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Drzwi stanęły otworem.

– Niech pan uważa, podłoga jest mocno dziurawa – ostrzegł. Stanąłem zdezorientowany w sieni.

– Po schodach na górę – dobiegł mnie głos policjanta, a potem zazgrzytała zasuwka, gdy przekręcił od zewnątrz klucz w zamku. W bu­dynku było dość ciepło, ktoś napalił w piecach. Wdrapałem się na górę po długich trzeszczących schodach. Wreszcie stanąłem u stóp drabiny prowadzącej na tajemniczy strych. Z góry usłyszałem podniecony głos szefa. Wspiąłem się po drabinie i stanąłem oślepiony mrużąc oczy w świetle kilku halogenowych reflektorków. Jak mogłem się zorientować, strych zawalony był stosami rozmaitych rupieci i kartonowych pudeł.

– Hop, hop – pan Tomasz zawołał gdzieś zza stosu kartonów. Ominąłem chwiejną piramidę i prawie wpadłem na jego plecy. W powietrzu uniósł się kurz. Kilogramy kurzu.

– Witaj, Pawle – powiedział pan Tomasz. – Świetnie, że jesteś. Pomożesz w tej robocie.

Rozejrzałem się. Dwaj mężczyźni grzebali w wielkim stosie skórza­nych siodeł, jakichś szmat będących chyba w zamierzchłej przeszłości płaszczami oraz innych dziwnych rupieci. Potknąłem się o zardzewiałą zbroję husarską.

– Ostrożnie – ostrzegł mnie szef. – Patrz pod nogi, pełno tu bute­lek. Szkoda je rozdeptywać, niektóre pamiętają jeszcze początki ubiegłe­go wieku.

– Gdzie my jesteśmy? – wykaszlałem pytanie razem z dławiącym mnie kurzem. – To rekwizytornia jakiegoś teatru?

Dwaj grzebiący w rupieciach mężczyźni roześmieli się rozbawieni.

– Rekwizytornia? – parsknął jeden. – Panie Tomaszu, a mówił nam pan, że pański pomocnik skończył historię sztuki.

Zamarłem zaskoczony przypuszczeniem. Podniosłem z ziemi szablę. Była nieco zaśniedziała po wierzchu. Skóra pokrywająca pochwę popę­kała, ale zdobiące jelec drobne błękitne kamyki lśniły jak świeżo wypole­rowane. Przetarłem je dłonią.

– To przecież turkusy – wyjąkałem.

– Tak. To wszystko jest prawdziwe.

Poczułem zawrót głowy. Doszedłem do siebie piętro niżej. Leżałem na kanapie, a szef delikatnie mną potrząsał.

– Natrzeć mu skronie wódką – zaproponował ktoś ze strychu.

– Już mi lepiej – powiedziałem siadając. – Co to za strych?

– Coś w rodzaju prywatnego muzeum – uspokoił mnie pan To­masz. – Po prostu któryś z dawnych właścicieli był zapalonym kolekcjo­nerem.

– Przecież tego wszystkiego jest tyle, że można by zbudować drugie Muzeum Wojska Polskiego...

– No, nie przesadzajmy – zaprotestował pan Tomasz. – Muzeum Wojska Polskiego ma czterdzieści tysięcy eksponatów, z czego wystawia może koło tysiąca, a my na tym strychu jak do tej pory skatalogowaliśmy wstępnie kilkaset. Ale nie wątpię, że gdyby wtargnął tu na przykład Jerzy Batura, to miałby z czego utrzymywać się do końca życia. A i dla trzeciej generacji łowców dzieł sztuki by wystarczyło.

Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie wielopokoleniową dynastię handlarzy z rodu Baturów i równie liczny klan walczących z nimi Panów Samochodzików.

– Do rzeczy – głos szefa sprowadził mnie na ziemię. – Musimy to wszystko wstępnie skatalogować. Potem popakować w pudła i przygoto­wać transport do Warszawy.

– Ciężko będzie.

– Kartony już mamy. Gorzej z ludźmi – uśmiechnął się. – Z inwentaryzacją poradzę sobie. Ty będziesz tylko znosił pudła na dół. Z tyłu podstawiona jest ciężarówka. Pilnuje jej drugi policjant.

– Nie można by wziąć do tego miejscowych? Nie ludzi z ulicy, ale zaufanych pracowników muzeum miejskiego? Twarz Pana Tomasza ściągnęła się.

– Jest z tym mały problem – powiedział. – Chodzi o to, że miej­scowe muzeum na razie nic o tym nie wie i na polecenie ministra ma tak pozostać. Odpowiadamy za to głową.

– A dlaczego?

Otworzył pudło stojące koło wersalki i wyjął z niego nabijaną mo­siężnymi płytkami uzdę końską.

– Popatrz na tą skórę, Pawle – powiedział. – Kruszy się, podpleśniała. Mosiądz koroduje. Wszystkie te przedmioty musimy poddać na­tychmiastowej konserwacji. Tymczasem miejscowe służby nie posiadają wystarczającego wyposażenia logistycznego.

Złapałem się za głowę.

– Chcecie im zwinąć sprzed nosa taki skarb tylko dlatego, że nie mogą go zakonserwować?

– Dokładnie tak. Sam przyznasz, że to chyba właściwe rozwiązanie. Zawahałem się.

– To nie powinno być tak – powiedziałem wreszcie. – Znaleziska dokonano na ich terenie. Wiele z tych przedmiotów to cenne pamiątki związane z przeszłością tych ziem.

Popatrzyłem w osłonięte okularami oczy pana Tomasza i dostrze­głem w nich wahanie. Usta ściągnęły mu się.

– Masz rację – powiedział cicho. – Ja też o tym myślałem, ale zdołałem na jakiś czas zagłuszyć głos sumienia. Co proponujesz?

Zamyśliłem się. Rozważałem wszystkie za i przeciw. Wreszcie ode­zwałem się. Mówiłem wolno starannie dobierając słowa.

– Nie ulega wątpliwości, że przedmioty te należy stąd zabrać. I poddać w Warszawie konserwacji. Najlepszym wyjściem będzie wy­wiezienie ich, ale jednocześnie należy przekazać pracownikom miej­scowego muzeum pełną kopię inwentarza, na podstawie której będą mieli potem możliwość dochodzenia swoich praw i przynajmniej wy­pożyczenia tych zabytków z Warszawy celem zorganizowania wystaw tematycznych.

Pan Tomasz poweselał.

– Sprytnie – powiedział.

– Ależ szefie...

– Tak właśnie zrobimy. Jak się czujesz?

– Już mi przeszło. Po prostu to oszołomienie...

– No to do dzieła.

Siedem godzin później padałem ze zmęczenia, ale prawie wszyst­kie pudła znalazły się na dole, bezpiecznie zamknięte w metalowym brzuchu ciężarówki. Wdrapałem się na górę. Pan Tomasz siedział na fotelu z filiżanką kawy w dłoni. Opadłem na sąsiedni fotel. Z boku wyglądało to nawet zabawnie. Panowie Konrad i Zbyszek stawali przed szefem z wygrzebanym przedmiotem w dłoniach. On unosił aparat fotograficzny “Minolta", wciskał ustawienie ostrości. Cicho brzęczał zoom, potem ręka szefa wciskała guzik i błyskał flesz.

– Siodło kawaleryjskie, lata pięćdziesiąte XIX wieku, srebrzony mosiądz. Stan zachowania czwarty. Numer ewidencyjny C17 łamane przez 781. Zdjęcie numer dwadzieścia sześć, rolka piętnasta. Pudło numer sto trzydzieści jeden.

Wyręczyłem go w wypełnianiu formularza, za co był mi wdzięczny. Dochodziła północ. Mocna kawa pachniała upojnie. Wreszcie długopis zaczął wypadać mi ze zdrętwiałych palców. Policjant sprzed domu wyco­fał się do sieni. O północy zmienił go kolega. Wreszcie Pan Tomasz prze­rwał pracę.

– Wystarczy na dzisiaj – powiedział. – Wszyscy spać. Zatrzasnęliśmy klapę i zapieczętowaliśmy ciężarówkę, a do drzwi przy­czepiliśmy alarm.

Pan Tomasz urządził pobudkę o siódmej rano. Odświeżyłem się wodą zaczerpniętą z pompy na podwórku, potem wyskoczyłem do sklepu na­przeciwko i kupiłem co trzeba na śniadanie. Oczywiście dla pełnego oprzy­tomnienia nieodzowna okazała się kawa, choć poprzedniego wieczoru wypiłem jej tyle, że czułem do niej serdeczne obrzydzenie. Szef wyraźnie śpieszył się, chciał jeszcze przed południem wyprawić transport w drogę. Na szczęście na strychu pozostało już niewiele zabytków. Zaledwie dwie­ście. Po pięciu godzinach roboty zapakowane czekały na wyjazd.

– To duże ryzyko przewozić ten ładunek tak za jednym zamachem – zauważyłem.

Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.

– Najlepszą bronią jest tajemnica – powiedział. – Nie wątpię, że Jerzy Batura na wieść o tym, że przez kraj będzie jechać ciężarówka wy­pełniona zabytkami wartości lekko licząc dwu milionów nowych złotych, zorganizowałby zasadzkę na drodze... Zresztą może go przeceniam.

– Czy naprawdę wszystko utrzymane jest w tajemnicy? – zagadną­łem. – Załóżmy, że Batura podsłuchał naszą rozmowę. Wie, że poje­chałem do Chełma. Jeśli zorientował się, że pan wyjechał sobotnim świ­tem jedyną ciężarówką ministerstwa gdzieś w Polskę, to składając te dwa fakty może się zaczaić przy szosie na Stołpie, bo to najkrótsza droga do Warszawy. Jeśli zna numery wozu, a myślę, że ich zdobycie nie jest du­żym problemem, to sądzę, że z zasadzką już może czekać. Proszę też nie zapominać, że ktoś z ministerstwa “sypie".

Pan Tomasz uśmiechnął się rzucając mi przenikliwe spojrzenie znad okularów.

– Pomyśleliśmy o tym – powiedział.

W tym momencie na podwórko wszedł młody policjant, niosący pod pachą wypchaną torbę.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl