pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

TAJEMNICA SZLAKU GROZY

 

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

(Przełożył: JAN JACKOWICZ)

Wstęp Alfreda Hitchcocka

 

Z prawdziwą przyjemnością pragnę przedstawić Wam moich młodych przyjaciół - Trzech Detektywów. Jeśli już wcześniej zetknęliście się z prowadzonymi przez nich niezwykłymi śledztwami, przejdźcie od razu do lektury pierwszego rozdziału. Jeśli nie, pozwólcie mi wystąpić w roli rzecznika ich detektywistycznych talentów.

Zacznijmy od szefa grupy, którym jest Jupiter Jones. Przewyższa on bystrością umysłu przeciętnych chłopców w swoim wieku, przeczytał też więcej książek i zapamiętał więcej różnych rzeczy niż większość znanych mi dorosłych osób. Dzięki analitycznym zdolnościom potrafi z paru zaledwie faktów wysnuć zdumiewające konkluzje.

Fizycznie najbardziej z całej trójki rozwinięty jest Pete Crenshaw, który odznacza się też wesołym usposobieniem, lojalnością i niefrasobliwością. Podejrzewa on, że Jupiterowi przychodzą czasami do głowy pomysły wyczynów i akcji, które są trochę zbyt niebezpieczne. Jest bardzo prawdopodobne, że Pete nie jest jedyną osobą, która podziela takie przekonanie...

Bob Andrews jest spokojnym i być może nie tak błyskotliwym chłopcem. Prowadzi dokumentację i badania dla potrzeb całej grupy. Nie oznacza to, że siedzi przez cały czas przy biurku, nie biorąc udziału w ryzykownych wyczynach kolegów. Jest tak samo odważny i śmiały, jak obaj jego przyjaciele.

A co do mojej osoby, to byłem kiedyś prywatnym detektywem, ale wycofałem się z tej działalności i zacząłem pisać książki i kręcić filmy poświęcone różnym zagadkom i tajemnicom. Trzech Detektywów poznałem dzięki pewnemu żebrakowi, który miał twarz pooraną bliznami, ale to jest całkiem inna historia. Wspomnę więc tylko o tym, że kiedy dowiaduję się o jakiejś tajemnicy, którą trzeba rozwiązać, natychmiast podrzucam ją moim przyjaciołom, a potem opatruję ich własne relacje krótkim wstępem.

Na ślad niniejszej tajemnicy chłopcy wpadli jednak bez mojej pomocy. Aby ją rozwiązać, opuścili własne domy w Rocky Beach w Kalifornii i wybrali się w długą wakacyjną podróż przez całe Stany Zjednoczone. Ale zamiast cieszyć się beztroskim wypoczynkiem, musieli uciekać przed nieuchwytnymi, czającymi się wokół nich groźbami.

Jesteście ciekawi ich nowych przygód? Któż by nie był! A zatem, odwracamy pierwszą stronicę!

Alfred Hitchcock

Rozdział 1

Chodzące nieszczęście

 

Kuchenne drzwi otworzyły się gwałtownie i w chwilę potem zatrzasnęły z hukiem. Z wypiekami na policzkach i groźnie zaciśniętymi ustami wpadła do środka pani Crenshaw.

- Zamorduję tego starego dziwaka! - oznajmiła nie dopuszczającym sprzeciwu tonem. - Toć to prawdziwe chodzące nieszczęście! Zastrzelę go i żaden sąd nic mi nie zrobi - dodała obrzucając wściekłym spojrzeniem swego syna, Pete’a, a potem także obu jego przyjaciół - Jupitera Jonesa i Boba Andrewsa. - Przemoknięte do suchej nitki! Wszystkie członkinie Niewieściego Bractwa. Spotkałam właśnie na rynku panią Harrison, która powiedziała mi, że wszystkie, co do jednej, wyglądały jak zmokłe kury!

- Oho - mruknął Pete. - To znowu dziadek!

- A któż by inny? - spytała jego mama. - Wiecie, co on zmalował tym razem? W dobroci serca ofiarował kościelnej sali zebrań wodną instalację przeciwpożarową, po czym osobiście ją zainstalował, montując super-wrażliwy, reagujący na dym czujnik, uruchamiający całe urządzenie w razie pożaru. Oczywiście, własnej konstrukcji. No i wczoraj, kiedy panie oglądały pokaz mody, do środka wszedł pastor i był na tyle nieostrożny, że zapalił papierosa!

Pete próbował zdusić wybuch śmiechu, nie dał jednak rady.

- To wcale nie jest zabawne! - rzuciła pani Crenshaw. Zaraz potem i ona musiała się jednak poddać. Kąciki jej ust uniosły się i na twarzy pojawił się uśmiech. Chłopcy zaczęli chichotać i w chwilę później wszyscy, łącznie z panią Crenshaw, zanieśli się głośnym śmiechem.

- Chciał pewno zapisać się jako obrońca czystego powietrza - stwierdziła pani Crenshaw wycierając oczy, a potem usiadła przy kuchennym stole, chłopcy zaś wrócili do zajadania ciasteczek.

- Mój ojciec różnił się od innych ludzi, nawet kiedy był jeszcze przed emeryturą - powiedziała pani Crenshaw. - Pewnego razu zbudował dom, którego dach składał się jak w kabriolecie. Czyste wariactwo! Nie dałoby się mieszkać w czymś takim. Do środka ciągle lała się woda!

- Pan Peck rzeczywiście miewa oryginalne pomysły - odezwał się Jupe.

Pani Crenshaw skrzywiła się.

- Ten wczorajszy poranny pokaz mody musiał być zaiste nadzwyczaj oryginalnym wydarzeniem.

- Och, daj spokój, mamo - powiedział Pete. - Dziadek na pewno w końcu wyrówna wszystkie szkody. Jak zwykle zresztą.

- Dlatego właśnie nigdy nie staliśmy się bogaci - odparła pani Crenshaw. - Te jego pomysły wpakują go pewnego dnia prościutko do więzienia. Nie wszystko da się załatwić pieniędzmi.

To była prawda. Nie tak dawno temu brygada z Wydziału Parków w Rocky Beach próbowała usunąć schorowany wiąz, rosnący przed domem pana Pecka. Zdecydowany bronić swej własności starszy pan wyszedł do nich, wymachując kijem od baseballa i zmusił całą trójkę do zrejterowania w kierunku ciężarówki, którą przyjechali. Szef policji Reynolds przysłał dwóch swoich podwładnych, aby spróbowali przemówić mu do rozsądku. Kiedy i to się nie udało, zabrali go w kajdankach do aresztu. Pani Crenshaw musiała złożyć za niego poręczenie majątkowe, a potem długo nalegała, aby wynajął adwokata. Oskarżenie zostało ostatecznie zakwalifikowane nie jako czynna napaść z bronią w ręku, lecz jako chuligańskie zachowanie, toteż pan Peck zapłacił tylko grzywnę i wysłuchał upomnienia. Trzej robotnicy woleli nie ryzykować i nie zjawili się powtórnie, aby usunąć drzewo. Zostało ono na miejscu jako żywy pomnik upamiętniający zdeterminowanie pana Pecka i jego skłonność do gniewnych wybuchów,

- A teraz ma zamiar jechać do Nowego Jorku - powiedziała pani Crenshaw.

Wiadomość ta zdumiała Pete’a.

- Aby tam zamieszkać? - zapytał. - Ejże, chyba nie ma zamiaru wynieść się stąd?

- Nie. Zrobił tylko jakiś wynalazek, tak doniosły, że nie chce nawet rozmawiać na jego temat. Ma zamiar przedstawić go właściwym ludziom, którzy najwyraźniej znajdują się w Nowym Jorku. Twierdzi, że nie może załatwić tego przez telefon ani za pośrednictwem poczty. Musi udać się tam osobiście.

- No dobra - powiedział Pete. - I co w tym złego?

- Przypuśćmy, że ci ludzie nie będą chcieli z nim rozmawiać. Załóżmy, że każą mu wrócić do domu i napisać list. Będzie chciał wedrzeć się tam siłą!

- Chyba przesadzasz, mamusiu.

- Nie, nie przesadzam. Znam mojego ojca. On nie uznaje odmownych odpowiedzi. A jeżeli ludziom, z którymi ma zamiar rozmawiać, nie spodoba się jego pomysł, straci panowanie nad sobą i oświadczy im, że są niedorozwiniętymi kretynami.

- Mamo, naprawdę...?

- Wierz mi, znam go dobrze! - stwierdziła stanowczo pani Crenshaw. - Zacznie im grozić, aż w końcu zadzwonią po gliny. Będzie tak jak wtedy, gdy na tyle ulepszył słoneczny podgrzewacz do wody, że w końcu zaczęła się w nim gotować. Albo jak w przypadku nowego nawilżacza powietrza...

- Przecież on działał! - przerwał Pete.

- Tak, rzeczywiście działał. Tyle że ktoś wynalazł go już wcześniej, jeszcze zanim mój tatuś wpadł na pomysł skonstruowania takiego urządzenia, a potem przysięgał, że mu ukradli jego wynalazek. Mógłbyś mi wytłumaczyć, w jaki sposób facet, który mieszka w Dubuque w stanie Iowa, mógł świsnąć ten pomysł facetowi z Rocky Beach w Kalifornii? Byłabym ci za to wdzięczna!

Pete nie odpowiedział.

Jupiter i Bob wymienili kpiące spojrzenia.

- Ale oprócz pobytu w Nowym Jorku, gdzie z pewnością wpadnie w jakieś tarapaty, mój tata ma do przebycia całą tę drogę - powiedziała pani Crenshaw.

- Mamo, przecież dziadek latał już przedtem samolotami. Zawieziemy go na lotnisko i...

- Postanowił jechać samochodem - odparła pani Crenshaw. - Chce w ten sposób pokonać calutki dystans, przez całą szerokość kraju. Wybiera się przez Montanę. Twierdzi, że nigdy jej nie widział, nie był też w Oregonie ani w stanie Waszyngton, i nie zamierza pominąć żadnego z tych miejsc. Powiada też, że niektóre z najlepszych pomysłów przyszły mu do głowy, kiedy siedział za kierownicą. W tym kryje się może wyjaśnienie zagadki, dlaczego tak często dostawał mandaty za przekroczenie szybkości.

Pete wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Jeżeli jesteś tak bardzo tym wszystkim zaniepokojona, mamo, to dlaczego nie zabierzesz się z dziadkiem? My z tatą damy sobie radę, a tobie taka wycieczka mogłaby dostarczyć wiele przyjemności...

- To by nie było nic przyjemnego - stwierdziła pani Crenshaw. - Przynajmniej dla mnie. Nie z twoim dziadkiem takie rzeczy. Wiesz przecież, że nie możemy spędzić razem dziesięciu sekund, żeby się nie pokłócić. Ale jeżeli uważasz, że podróż z nim przez cały kontynent byłaby taką frajdą, to możesz sam pojechać. Oczy Pete’a rozbłysły.

- Mówisz serio? Rany Julek, to by była bomba!

- Jesteś tego pewien? - spytała powątpiewającym tonem jego matka. - Byłbyś w stanie uchronić go od popadnięcia w jakieś kłopoty? Dopilnowałbyś, żeby nie rzucił się na kogoś z pięściami i nie wylądował w areszcie?

- Oczywiście, mamo. To znaczy, będę się starał robić, co tylko się da, ale...

- Ale tak naprawdę wcale nie wierzysz w to, że ci się uda, prawda? - nie dawała za wygraną pani Crenshaw. - No cóż, on zawsze był taki...

Urwała nagle i wlepiła oczy w Jupitera. Krępy chłopak połykał właśnie z namaszczeniem czekoladowe ciastko. Ale mimo iż na pozór bezmyślnie poruszał ustami, jego oczy mówiły, że wypełnia go jakieś dziwne rozmarzenie. Ich wyraz nie zmylił pani Crenshaw. Wiedziała, że Jupe zwracał baczną uwagę na wszystko, co działo się wokół niego nawet wtedy, gdy wyglądał jak ktoś pogrążony w ospałym roztargnieniu. Pamiętała też, że Jupe ma prawie doskonałą pamięć. Gdyby poprosiła go o to, byłby prawdopodobnie w stanie odtworzyć co do jednego słowa całą rozmowę, którą dopiero co odbyła.

Czasami pani Crenshaw czuła się w obecności Jupe’a onieśmielona. Był tak spokojny i opanowany. W jego wieku mogło się to wydawać czymś nienaturalnym. Uświadomiła sobie, że patrzy na niego jak na kogoś, kto został jej zesłany w odpowiedzi na jej modły.

- Chciałabym zaangażować Trzech Detektywów - powiedziała nagle.

Trzej Detektywi, którym przewodził Jupe, stworzyli młodzieżową agencję detektywistyczną. Ich rodzice nie uważali wprawdzie, aby stanowiła ona coś więcej niż mały klub, w rzeczywistości jednak trzem chłopcom udało się już rozwiązać kilka poważnych tajemnic i zagadek.

- To jest idealne zadanie dla takiego amatorskiego zespołu detektywistycznego, jak wasz - ciągnęła pani Crenshaw. - Dowieziecie mego ojca bezpiecznie do Nowego Jorku, a ja już się postaram, żeby się wam to opłacało.

Jupiter uśmiechnął się, szczerząc zęby.

- To nie jest sprawa w rodzaju tych, jakich zwykle się podejmujemy - powiedział z naciskiem. - Jesteśmy detektywami, a nie osobistymi ochroniarzami.

- Moglibyście potraktować to jako wartościowe doświadczenie - powiedziała pani Crenshaw. - Nie pragniecie chyba zajmować się w kółko tymi samymi rzeczami? Moglibyście popaść w stagnację.

Jupe spojrzał na Boba i dostrzegł w jego oczach obiecujący błysk.

- Jestem za - powiedział Bob.

- Przypuszczam, że byłaby to dla nas niezła próba sił - stwierdził Jupe.

- Nawet się nie domyślasz, jaka - wtrącił Pete. - Kiedy dziadek wpada we wściekłość albo wchodzi na ścieżkę wojenną, jest zdolny do niewiarygodnych wyczynów.

- A teraz na pewno z kimś zadrze - powiedziała przewidująco mama Pete’a. - Jest przekonany, że ludzie tacy jak on, obdarzeni twórczymi zdolnościami, są często traktowani w sposób obraźliwy, i czuje się tym głęboko dotknięty. Tak więc gdyby się wam udało uchronić go od napadów szału i od napastowania osób, które wejdą mu w drogę, byłabym wam dozgonnie wdzięczna.

Ozwał się dzwonek telefonu.

- Mój Boże! - wykrzyknęła pani Crenshaw. - Nie wydaje mi się, abym miała ochotę na jakieś pogaduszki.

- Ja odbiorę, mamo. - Pete podniósł słuchawkę i powiedział “halo”, a zaraz potem zapytał: - Jest pan tego pewien? - Przez chwilę słuchał swego rozmówcy, wreszcie odezwał się: - Proszę chwilę zaczekać, dobrze? Przekażę to mamie.

Dzwoni pan Castro, przyjaciel dziadka z przeciwka - zwrócił się do pani Crenshaw. - Umówił się na dziś z dziadkiem na partię szachów, ale kiedy przyszedł do niego do domu, nie zastał w środku nikogo. Mówi, że drzwi do ogrodu były otwarte, a w kuchni ciekła woda z kranu nad zlewozmywakiem. Uważa, że powinniśmy wezwać policję.

- Policję? - odparła mama Pete’a. - To bez sensu. Dziadek wyszedł pewno po jakieś sprawunki i zaraz będzie z powrotem.

- Ależ, mamo, jego samochód stoi na podjeździe. Nie mógł przecież tak sobie wyjść, zostawiając otwarte drzwi. No i odkręcony kran.

- Och, masz rację, kochany. Pójdę tam.

W tym momencie do akcji wkroczył Jupiter.

- Pojedziemy tam zamiast pani - zaproponował. - Ma pani przecież zamiar wynająć Trzech Detektywów, a tu właśnie nadarza się nam okazja do wszczęcia dochodzenia. Niech pani zaczeka tutaj. Zadzwonimy do pani z domu pana Pecka.

Trzej chłopcy ochoczo pomknęli ku drzwiom zastanawiając się, w jakie to kłopoty wpadł tym razem dziadek Pete’a.

Rozdział 2

Spotkanie z wrogiem

 

Kiedy Trzej Detektywi podjechali na rowerach pod dom pana Pecka, czekał tam na nich pan Castro. Był to szczupły, energiczny mężczyzna o siwych włosach i opalonej, pomarszczonej twarzy. Niesamowicie podniecony, spacerował tam i z powrotem w promieniach wiosennego słońca.

- To całkiem nie w stylu twojego dziadka - powiedział do Pete’a. - Mieliśmy zamiar pograć w szachy i jestem pewien, że za żadne skarby nie zrezygnowałby z tej partii. Ostatnim razem przegrał ze mną i teraz chce się odegrać. Twój dziadek nie lubi przegrywać.

- Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - przytaknął mu Pete.

Chłopcy weszli do środka frontowymi drzwiami, które nie były zamknięte. Pan Castro podążał za nimi z oznakami poważnego zaniepokojenia.

- Jestem pewien, że musiało się wydarzyć coś niedobrego - powiedział. - Twój dziadek nigdy nie wyszedłby z domu, zostawiając odkręcony kran i szeroko otwarte tylne wejście.

Trzej Detektywi stanęli w kuchni, gapiąc się na nieszczęsny kran tak, jakby oczekiwali od niego jakiegoś wyjaśnienia.

- Miał zamiar zagotować trochę wody - powiedział Jupiter. - Popatrzcie, koło zlewu stoi czajnik ze zdjętą pokrywką. Kiedy stał tu, koło zlewu, wyjrzał przez okno, które znajduje się nad nim, i... i coś zobaczył.

Jupe także wyjrzał przez okno zastanawiając się, co też pan Peck mógł zobaczyć. On sam dostrzegał teraz kawałek należącego do pana Pecka trawnika i równiutko przycięty, niski żywopłot oddzielający jego posiadłość od sąsiedniej posesji. Za żywopłotem znajdowało się zapuszczone, porośnięte chwastami podwórze. Stojący tam dom wyglądał na ruderę z poobdrapywaną farbą na okiennych framugach i pozrywanymi tu i ówdzie dachówkami.

- Kto tam mieszka? - zapytał Jupe pana Castra.

Odpowiedział mu jednak Pete.

- Jakiś facet o nazwisku Snabel. Ale dziadek na pewno tam nie poszedł. Oni się nienawidzą. Za każdym razem, kiedy się spotykają, wszczynają kłótnie.

- To możliwe - odparł Jupiter - ale całkiem niedawno ktoś przechodził przez żywopłot albo starał się go przeskoczyć. Widzisz, tam, te połamane gałązki? Drewno pod korą ciągle jest białe, co oznacza, że złamania są całkiem świeże.

Chłopcy wyszli na dwór i pomaszerowali przez podwórze do żywopłotu.

- Te krzewy są wystarczająco niskie, aby Peck mógł je przeskoczyć - stwierdził Jupiter. - Mógł w trakcie przełażenia na drugą stronę przypadkiem chwycić parę gałązek.

Pan Castro zaprotestował pomrukiem.

- Kiedy Ben Peck po raz ostatni poszedł na podwórze Eda Snabela, tamten groził mu, że go zastrzeli. Pani Milford z przeciwka wezwała policję i obaj oskarżyli się nawzajem. Ben zeznał, że Snabel zwędził mu kosiarkę do trawy, a Snabel stwierdził, że Ben próbował włamać się do jego garażu. Później obaj wycofali swoje skargi, ale przez jakiś czas sprawa wyglądała całkiem brzydko.

- Może więc byłoby rozsądnie przekonać pana Pecka, aby opuścił posesję pana Snabela - powiedział Jupe. - Zakładając oczywiście, że tam poszedł. A osobiście przypuszczam, że tak właśnie zrobił.

Łamiąc parę kolejnych gałązek, Jupe przeskoczył przez żywopłot, Pete i Bob poszli za jego przykładem. Pan Castro wahał się przez chwilę, w końcu i on znalazł się po drugiej stronie, po czym całą czwórką zaczęli obchodzić sfatygowane domostwo.

Nie musieli zapuszczać się zbyt daleko. Tuż za domem znajdował się garaż, a obok niego widać było niewielką szklarnię. Nie była ona tak zaniedbana jak duży dom. Drewniany szkielet bielił się świeżą farbą, a szklane tafle tworzące ściany i dach lśniły czystością, choć pokrywała je od środka wodna mgiełka.

Nagle zza szklarni doszły ich dźwięki wesołej, złośliwej pioseneczki:

Choćby mi zmykał niczym gazeta

I tak przyłapię łotra Snabela!

- Och, nie do wiary! - krzyknął Pete. - To ty, dziadku?

- Co tam znowu?

Pan Bennington Peck ostrożnie wyjrzał zza rogu szklarni. Był to szczupły, żylasty mężczyzna, trzymający się jak na swój wiek wyjątkowo prosto i krzepko. Był pewien słuszności swych zasad, toteż jego niebieskie oczy ciskały wesołe błyski.

- Pete, mój chłopcze! O, jest i Jupiter! I Bob! Chodźcie no tu wszyscy, zobaczcie, co znalazłem. Och, Castro, proszę cię o przebaczenie. Zdaje się, że się umawialiśmy na dziś, prawda? Przykro mi, naprawdę. Boję się, że naraziłem cię na czekanie.

- I to całkiem długie - powiedział pan Castro. - Chciałem już wezwać policję, ale zdaniem twojej rodziny byłby to krok trochę zbyt pochopny. Peck, do wszystkich diabłów, co ty tu robisz?

- Próbuję otworzyć drzwi do tej szklarni - odpowiedział pan Peck, wtykając do zamka ostrze scyzoryka.

- Tym razem prawo będzie po stronie Eda Snabela - ostrzegł go Castro.

- Dziadku, ale napędziłeś nam strachu - powiedział Pete.

Pan Peck wyglądał na skruszonego.

- Och, Pete, nie gniewaj się. Wcale nie miałem zamiaru tego robić. Ale podejdź bliżej i zajrzyj przez tę szybę. Zobacz, co tam stoi!

- Dziadku, pan Snabel oskarży cię o wtargnięcie na jego teren i o włamanie.

- Bzdura! Niczego mu nie połamałem. Po prostu próbuję otworzyć drzwi tak, żebym mógł odzyskać to, co do mnie należy. Widzisz ten kanister? To jest środek owadobójczy, który kupiłem w zeszłym tygodniu u Harpera. Miałem zamiar skropić nim mój chiński wiąz, ale nagle kanister gdzieś zniknął. A tu jest kielnia, która też mi się zapodziała. Ma specjalny znak na trzonku. Jak widać, ten Snabel kradnie nie tylko kosiarki do trawy, ale potrafi też zwędzić takie rzeczy jak kielnia i środek na owady. Poza tym szpieguje mnie. Do czego on właściwie zamierza użyć tej kosiarki, skoro nigdy nie strzyże swoich trawników? Chciałbym wiedzieć! Chyba robi to przez zwykłą złośliwość. Założę się, że kiedy będzie się chwalił swoimi storczykami w jakimś kółku pomyleńców na punkcie tych kwiatków, nie wspomni nawet słowem o tym, że nie ma zwyczaju kupować ogrodniczych artykułów w sklepie!

Powiedziawszy to, pan Peck ze złością dźgnął scyzorykiem oporny zamek.

- Dziadku, skąd masz pewność, że te rzeczy należą do ciebie? - zapytał Pete.

- Na pierwszy rzut oka rozpoznam własną kielnię - upierał się pan Peck. - Zorientowałem się, że znikła i że brakuje też środka na owady. No i zobaczyłem połamane gałązki w żywopłocie. Nie jestem jeszcze tak stary, abym nie wiedział, ile jest dwa dodać dwa.

W tej właśnie chwili od strony podjazdu przed domem Snabela dał się słyszeć szum zatrzymującego się samochodu. Zza rogu garażu wyszedł mały i pękaty ciemnowłosy człowieczek. Jego głęboko osadzone pod gęstymi brwiami oczy rzucały wściekłe spojrzenia.

- Panie Snabel, znowu zakradł się pan do mojej szopki na narzędzia - stwierdził oskarżycielskim tonem dziadek Peck. - Proszę otworzyć tę cieplarnię i oddać mi moją kielnię i kanister ze środkiem owadobójczym!

- Jest pan starym zidiociałym awanturnikiem - odparł Snabel. - Powinni trzymać pana w zamknięciu. Proszę natychmiast opuścić moją posesję albo zadzwonię po policję. Ale tym razem nie wycofam oskarżenia!

Pan Peck energicznym ruchem zamknął swój scyzoryk. A potem pomachał nim w kierunku Snabela.

- Tym razem jeszcze ujdzie panu na sucho - oświadczył uroczyście - ale jeżeli przyłapię pana znowu na myszkowaniu po moim podwórku, załatwię się z panem osobiście, bez pomocy tej cholernej policji!

- Proszę cię, dziadku - powiedział błagalnie Pete.

- Nie zawracaj mi głowy, chłopcze - odparł pan Peck. - Nie zniosę, aby mi ktoś mieszał szyki, nawet moja własna rodzina!

Rzekłszy to, pomaszerował sztywno przez podwórko. Trzej Detektywi ruszyli za nim. Pan Castro na chwiejących się z przejęcia nogach zamykał pochód.

- Czasami nie cierpię przychodzenia tutaj - postękiwał pan Castro.

- Czuję się tak, jakbym wchodził na teren, na którym toczy się wojna.

- Podła gadzina! - powiedział pan Peck, przelazłszy przez żywopłot, a potem wielkimi krokami skierował się do swego domu. - Powinniśmy zorganizować tu jakieś sąsiedzkie stowarzyszenie, tak jak to robią w niektórych spółdzielczych osiedlach. Moglibyśmy wtedy decydować za pomocą głosowania o tym, komu przyznawać prawo do kupowania domów i placów, a komu nie.

- Obawiam się, że godziłoby to w wolności konstytucyjne - -stwierdził pan Castro. - A poza tym, sąsiedzi mogliby zagłosować przeciwko tobie!

- Nie bądź śmieszny! - wykrzyknął pan Peck. - I przestań wreszcie marnować czas na próżne gadanie. Chcesz w końcu zagrać ze mną tę partyjkę czy nie?

Pan Castro wydał z siebie dźwięk przypominający bulgotanie zupy w kipiącym garnku, wszedł jednak do środka za swym przyjacielem. Pan Peck napełnił czajnik i postawił go na gazie, a potem skierował się wraz z panem Castrem do saloniku, gdzie czekała już na nich szachownica z ustawionymi do gry figurami.

Pete zobaczył stojący na kuchennej ladzie telefon. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer swego domu. Chciał poinformować mamę, że, przynajmniej na razie, wszystko idzie dobrze.

- Jak myślisz, czy udałoby się nam uchronić go od kłopotów, gdybyśmy pojechali z nim na tę wyprawę? - zapytał Jupitera przyciszonym głosem.

Jupiter popatrzył na Pete’a niepewnie, potem jednak rozjaśnił się i uśmiechnął szeroko.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl