pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Betty Neels

 

Angielka w Amsterdamie

 

Discovering Daisy

 

 

Rozdział 1

 

Pogoda była sztormowa, niebo zasnute chmurami. Wzburzone morze poszarzało i wysokie fale rozbijały się na opustoszałej plaży, gdzie spacerowała samotnie drobna dziewczyna. Rzucała do wody muszle i kamyki, a potem szła dalej przed siebie szybkim krokiem, żeby po chwili znowu przystanąć. Nie próbowała powstrzymać łez spływających po policzkach. Wmawiała sobie, że jeśli się wypłacze, łatwiej przyjmie do wiadomości fakty i szybciej o wszystkim zapomni. Trzeba się uczyć na własnych błędach, a światu pokazywać uśmiechniętą twarz.

Wkrótce zawróciła, otarła załzawione oczy, wydmuchała nos, poprawiła chustkę, spod której wysunęły się niesforne kosmyki i przybrała znów pogodny wyraz twarzy. Miała nadzieję, że wygląda na dziewczynę zadowoloną z życia. Weszła po schodkach prowadzących z plaży ku nadmorskiej promenadzie, wesoło pomachała znajomemu portierowi z Grand Hotelu i ruszyła dalej główną ulicą, stromą i wąską. Sezon dobiegł końca i kurort szykował się do zimowego snu. Bez obaw można było chodzić środkiem jezdni, a w sklepach znudzeni sprzedawcy chętnie gawędzili z klientami.

Od głównej ulicy odchodziło kilka przecznic. Dziewczyna skręciła w jedną z nich i minęła kilka zabytkowych domków, gdzie mieściły się butiki i knajpki. Mniej więcej w połowie ulicy był duży sklep. Nad witryną umieszczono tradycyjny szyld: „Thomas Gillard – Antyki". Gdy otworzyła drzwi, zadzwonił staromodny dzwonek.

– To ja! – krzyknęła, zdejmując z głowy chustkę. Włosy brązowe jak skorupka orzecha sięgały jej do ramion.

Była zwyczajną dziewczyną: średni wzrost, przyjemnie zaokrąglona figura wbrew najnowszej modzie, miła, ale niezbyt urodziwa twarz, w której uwagę przykuwały jedynie wielkie piwne oczy ocienione długimi rzęsami. Miała na sobie pikowaną kurtkę i tweedową spódnicę – uniwersalny strój, odpowiedni na tę porę roku. Nikt by się nie domyślił, że niedawno płakała. Przemykała zwinnie między starymi meblami. Były wśród nich cenne okazy sprzed kilku wieków i zwykłe wiktoriańskie sprzęty. Pod ścianami stały komody, szafki i kredensy z kryształowymi szybkami. Na blatach i półkach umieszczono niezliczone figurki z porcelany, szklane karafki, flakony na pachnidła, bibeloty i srebra. O każdym z tych przedmiotów mogła coś powiedzieć. Uchylone drzwi w głębi sklepu prowadziły do gabinetu jej ojca, a drugie wychodziły na schody i wiodły do mieszkania nad sklepem.

Mijając biurko cmoknęła ojcowską łysinę i poszła na górę. Matka siedziała przy gazowym kominku i hartowała ozdobną powłoczkę. Uśmiechnęła się, podnosząc wzrok znad tamborka.

– Zaraz siądziemy do podwieczorku. Nastaw wodę, a ja dokończę haft. Jak spacer?

– Bardzo przyjemny, choć zrobiło się chłodno. Za to w mieście nie ma już turystów.

– Wychodzisz z Desmondem, kochanie?

– Nie umawialiśmy się na wieczór, bo ma spotkanie i musi wyjechać...

– Daleko?

– Tylko do Plymouth.

– W takim razie powinien szybko wrócić.

Daisy kiwnęła głową i poszła zaparzyć herbatę. Była niemal pewna, że Desmond się dziś nie pojawi. Wczoraj poszli na kolację do najlepszej restauracji w mieście i natknęli się tam na kilku jego znajomych. Daisy była zakochana, więc nie dostrzegała jego wad, ale do tamtych ludzi miała poważne zastrzeżenia i dlatego nie chciała jechać z nimi do nocnego klubu w Totnes. Desmond był wściekły i dał jej to odczuć. Twierdził, że psuje zabawę i jest staroświecka. Z drwiącym uśmiechem stwierdził, że powinna wreszcie dorosnąć. Milczał uparcie, gdy odwoził ją do domu. Ledwie wysiadła, bez słowa zawrócił i pojechał do znajomych. Daisy, która po raz pierwszy była zakochana, przepłakała całą noc.

Straciła dla niego głowę, gdy wstąpił do antykwariatu, szukając kryształowej czarki. Dwudziestoczteroletnia Daisy – przeciętna dziewczyna z sercem pełnym romantycznych złudzeń – natychmiast poddała się jego czarowi, zachwycona męską urodą i nienagannymi manierami. Wobec takich zalet niski wzrost nie stanowił problemu, chociaż Desmond był od niej wyższy zaledwie o kilka centymetrów. Nie brakowało mu tupetu i dlatego bez wahania zaprosił ją na kolację. Od tej pory spotykali się regularnie.

Daisy pracowała w sklepie ojca, ale mogła swobodnie dysponować czasem, więc od razu zgodziła się pokazać mu miasto i okolice. Początkowo okazywał wiele zapału i ciekawości; zwiedzili miejskie muzeum, parę kościołów oraz zabytkowe domy nad brzegiem morza, pochylone ze starości. W końcu znudził się, ale wytrwał do końca wycieczki, bo jawne uwielbienie Daisy schlebiało jego próżności. W rewanżu zaprosił ją na podwieczorek, dowcipkował z uśmiechem, nie dopuszczając jej do głosu. Zasłuchana, patrzyła w niego jak w obraz, gdy opowiadał o swoim wysokim stanowisku, śmiał się z własnych żartów, podziwiał nowy krawat i elegancką, skórzaną teczkę, z którą nigdy się nie rozstawał, bo stanowiła ważny element jego wizerunku.

Nie przejmowała się, że mało go obchodzą jej sprawy. Sądziła, że zainteresował się nią, ponieważ był znudzony samotnością w małym miasteczku. Jego codzienne życie w Londynie z pewnością wyglądało inaczej. Poderwał ją, bo nie było na horyzoncie odpowiedniej dziewczyny – urodziwej, bogatej i modnie ubranej. Czasami kpił z niemodnych strojów Daisy.

Daremnie łudziła się, że mimo wszystko zajrzy do niej wieczorem. Rozczarowana, długo polerowała stare srebra kupione niedawno przez ojca. Używane przez wiele dziesięcioleci, miały dla niej szczególny urok, ponieważ była przekonana, że cudownie jest używać w czasie posiłku takich sztućców i nakrycia. Wyczyściła ostatnią łyżkę, umieściła ją w wyściełanym aksamitem pudełku, schowała je do kredensu i przekręciła kluczyk. Potem zamknęła sklep, włączyła alarm i poszła na górę, żeby zaparzyć herbatę. Gdy była w kuchni, rozległ się dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę i usłyszała wesoły glos Desmonda.

– Daisy, mam dla ciebie niespodziankę. Chodzi o sobotni wieczór. W hotelu Palące będzie uroczysta kolacja i bal. Dostałem zaproszenie, więc szukam partnerki – dodał zmysłowym szeptem. – Kochanie, obiecaj, że pójdziesz ze mną. To ważna impreza. Będzie tam kilka osób, z którymi chciałbym pogadać. Muszę wykorzystać swoją szansę. – Daisy milczała, więc mówił dalej. – Szykuje się prawdziwe towarzyskie wydarzenie. Musisz być odpowiednio ubrana. Kup wystrzałową kreację, żeby ludzie się za tobą oglądali. Najlepsza byłaby krótka czerwona sukienka. Zapomnij o uprzedzeniach i zrób się na bóstwo.

– Myślę, że czeka nas mity wieczór i chemie pójdę z tobą na to przyjęcie. Ile może potrwać? – Daisy była ogromnie podekscytowana rozmową, ale starała się tego nie okazywać.

– Takie imprezy kończą się zwykle około północy. Rzecz jasna, odwiozę cię do domu. Obiecuję, że nie zostaniemy długo – zapewnił skwapliwie, a Daisy, która zawsze dotrzymywała obietnic, uwierzyła mu na słowo. Po chwili odezwał się znowu tonem człowieka, który ma na głowie dziesiątki ważnych spraw. – Do końca tygodnia nie znajdę wolnej chwili. Jestem strasznie zapracowany, więc zobaczymy się dopiero w sobotę. Bądź gotowa o ósmej.

Gdy przerwał połączenie, uszczęśliwiona Daisy przez moment stała nieruchomo, zastanawiając się, jaką sukienkę kupić na tę okazję. Miała sporo pieniędzy, bo ojciec płacił jej pensję, z której większość odkładała. Wkrótce otrząsnęła się z zadumy i poszła do matki, żeby oznajmić nowinę.

W miasteczku niewiele było sklepów z elegancki} konfekcją. Co gorsza, rodzice Daisy nie mieli samochodu, a po zakończeniu sezonu autobusy jeździły bardzo rzadko, więc nie mogła nawet marzyć o wyprawie po zakupy do większego miasta. Wybrała się do butiku przy głównej ulicy i szybko znalazła efektowną czerwoną kreację. Kupiła ją natychmiast, bo to był ulubiony kolor Desmonda.

Po powrocie do domu raz jeszcze przymierzyła nowy nabytek i mina jej zrzedła, ponieważ sukienka była stanowczo za krótka, a dekolt zbyt głęboki. Zdała sobie sprawę, że ta kreacja do niej nie pasuje. Spodziewała się, że matka potwierdzi te obawy, ale pani Gillard szczerze kochała córkę i pragnęła jej szczęścia, więc oznajmiła, że na wielki bankiet trzeba się wystroić, a zatem pewna swoboda jest w tym wypadku usprawiedliwiona. W głębi ducha błagała niebiosa, żeby Desmond, którego szczerze nie lubiła, został przez swoją firmę odwołany z ich miasteczka. Gdyby to od niej zależało, dostałby intratną posadę za granicą.

Nadeszła sobota. Uszczęśliwiona Daisy długo się przygotowywała, żeby tego wieczoru ładnie wyglądać. Zrobiła staranny makijaż i upięła włosy w skromny kok pasujący raczej do kostiumu nauczycielki niż do wyzywającej czerwonej sukienki. Gdy była gotowa, zeszła na dół i czekała na Desmonda, który spóźnił się dziesięć minut, lecz ani myślał za to przeprosić. Zmierzył ją taksującym spojrzeniem, zwracając uwagę przede wszystkim na strój.

– Może być – rzucił lekceważąco i zmarszczył brwi. – Okropna fryzura, ale jesteśmy spóźnieni, więc nic się nie do zrobić.

Na przyjęcie w hotelu przyjechało mnóstwo gości, którzy niecierpliwie czekali, aż zacznie się uroczysta kolacja. Wielu z nich serdecznie witało Desmonda, kiedy do nich podchodził. Zdawkowo kiwali głowami, gdy przedstawiał im Daisy i wkrótce przestawali zwracać na nią uwagę, ale me miała do nich o to pretensji, bo zamiast rozmawiać o niczym wolała słuchać Desmonda, który po mistrzowsku umiał podtrzymywać lekką towarzyską konwersację i czarować swoich rozmówców.

Gdy zasiedli do stołu, nie zwracała uwagi na okropnego typa. którego miała po lewej stronie. Była smutna i zawiedziona, ponieważ Desmond, zajęty wytwornie ubraną sąsiadką, przestał się nią interesować. Od czasu do czasu wtrącał też swoje trzy grosze do rozmowy gości siedzących naprzeciwko. Daisy miała nadzieję, że gdy zacznie się bal, w końcu będzie miała ukochanego tylko dla siebie, ale spotkało ją kolejne rozczarowanie. Zaprosił ją wprawdzie do pierwszego tańca i szalał na parkiecie jak prawdziwy mistrz, ale potem oznajmił:

– Jest tu kilka osób, z którymi muszę pogadać. To nie potrwa długo. Jestem pewny, że zaraz ktoś do ciebie podejdzie. Nieźle tańczysz, ale przestań być taka ponura i staraj się dobrze bawić. Wiem, że nie przywykłaś do eleganckich przyjęć, ale nadrabiaj miną. – Pomachał znajomym siedzącym na galerii i odszedł, zostawiając Daisy między naturalnej wielkości posągiem greckiej boginki a postumentem, na którym stał ogromny wazon z kwiatami. Od razu poczuła się samotna i niepotrzebna jak bezpański psiak.

Szereg marmurowych rzeźb oddzielał salę balową od korytarza prowadzącego do restauracji. Dwaj mężczyźni idący w tamtą stronę przystanęli, żeby popatrzeć na tańczących. Po cichu wymienili krótkie uwagi, a potem uścisnęli sobie dłonie. Starszy z nich odszedł, a młodszy nadal stał między posągami, zerkając ukradkiem na Daisy i jej czerwoną sukienkę. Odniósł wrażenie, że ta dziewczyna czuje się tu obco, a modny strój zupełnie do niej nie pasuje. Ogarnięty współczuciem podszedł bliżej, bo chciał jej dodać otuchy, Przyjrzał się jej niepostrzeżenie i stwierdził, że ma ładną twarz, lecz daleko jej do prawdziwej piękności. Chyba czuła się zakłopotana, bo sprawiała wrażenie Kopciuszka dla kaprysu zaproszonego na wielki bal i całkiem zagubionego wśród hałaśliwych gości. Staną! obok niej i zagadnął przyjaznym głosem:

– Czuję się tu obco. Pani chyba też, zgadłem?

Daisy podniosła wzrok i zaczęła się zastanawiać, czemu wcześniej nie zwróciła uwagi na tego mężczyznę górującego wzrostem nad większością obecnych tu panów. Miał krótkie jasne włosy o popielatym odcieniu, wydamy nos, wąskie usta i miły uśmiech.

– Owszem – przytaknęła uprzejmie. – Przyszłam z moim znajomym, który odszedł na chwilę, żeby porozmawiać z przyjaciółmi. Stoi tam, na galerii. Oprócz niego nie znam tu nikogo...

Jules der Huizma potrafi! dodać innym pewności siebie. Od razu zaczął przyjemną, niezobowiązującą pogawędkę i z zadowoleniem stwierdził, że dziewczyna powoli się odpręża. Uznał, że jest bardzo miła. Gdyby inaczej się ubrała... Dotrzymywał jej towarzystwa, póki Desmond nie mszył w ich stronę i pożegnał się, zanim do nich podszedł.

– Z kim rozmawiałaś? – zapytał Desmond.

– Nie mam pojęcia. To jeden z gości hotelowych, nie przedstawił się – odparła i dodała z przekąsem, zaskakując samą siebie: – Miło jest z kimś pogawędzić.

– Kochanie, wybacz mi – rzucił pospiesznie i uśmiechnął się tak czule, że jej serce od razu zaczęło bić dwa razy szybciej. – Przyrzekam, że ci to wynagrodzę. Mam pomysł! Znajomi namawiają mnie, żebym jechał z nimi do klubu nocnego w Plymouth. To bardzo mili ludzie, więc będzie dobra zabawa Oczywiście, możesz się do nas przyłączyć. Jedna osoba więcej nie robi żadnej różnicy.

– Przecież dochodzi północ! Obiecałeś, że o tej porze odwieziesz mnie do domu. Zresztą nie mogę jechać, bo nie zostałam przez nich zaproszona. To był na pewno twój pomysł.

– Kto by się tym przejmował. Dziewczynom jest wszystko jedno. O rany, przestań' się boczyć, Daisy, i przynajmniej raz... – Umilkł, bo podeszła do nich smukła kobieta w najmodniejszej kreacji i pantoflach na wysokich obcasach. Kręciła młynka wieczorową torebką ozdobioną cekinami, a bujne włosy, zgodnie z najnowszymi trendami, wyglądały jak uczesane wiatrem.

– Des, nareszcie cię znalazłam! Czekamy! – oznajmiła niecierpliwie, spoglądając na Daisy. Kiedy Desmond szybko dokonał prezentacji i wspomniał o swojej propozycji, dodała z pobłażliwym uśmiechem: – Dobra, może z nami jechać. Znajdzie się miejsce w jednym z samochodów.

– Dzięki za zaproszenie, ale muszę być w domu przed północą.

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i wybuchnęła śmiechem.

– Proszę, proszę! Mamy tu prawdziwego Kopciuszka! Okropnie wyglądasz w tej kiecce. Szara myszka powinna unikać czerwieni. – Dziewczyna zwróciła się do Desmonda. – Odwieź szybko to biedactwo. Poczekamy na ciebie. – Odwróciła się i ruszyła, stukając obcasami.

Daisy bez słowa czekała, aż Desmond się odezwie.

– Weź swój płaszcz, tylko się pospiesz. Będę przy wyjściu – burknął ponuro. – Zepsułaś mi wieczór.

– Ja także nie mogę powiedzieć, żebym się dobrze bawiła – odparła natychmiast, ale odszedł tak szybko, że nie miała pewności, czyją usłyszał.

Pobiegła do holu. Znajomy szatniarz pozwolił jej wejść między wieszaki i zabrać płaszcz. Po drugiej stronic przepierzenia odgradzającego niewielkie pomieszczenie od hotelowego korytarza odezwał się jakiś mężczyzna.

– Przepraszam, że musiałeś tak długo czekać, Jules. Pójdziemy do baru. Mamy jeszcze do omówienia wiele spraw. Muszę przyznać, że bardzo się cieszę z naszego spotkania. Tak dawno się nie widzieliśmy. Szkoda tylko, że mamy tu dziś spore zamieszanie. Wiem, że nie lubisz takich imprez, lecz może znalazłeś wśród gości ciekawego rozmówcę... lub rozmówczynię?

– Poznałem milą dziewczynę, która czuła się chyba nieswojo wśród miejscowej socjety. – Daisy rozpoznała głos przystojnego blondyna, który odezwał się do niej, gdy obserwowała tańczących. – Taka szara myszka w niemodnej czerwonej sukience.

Nieznajomi odeszli, więc pospieszyła do wyjścia, gdzie czekał Desmond. Starała się zapomnieć o usłyszanych przed chwilą słowach. W samochodzie oboje milczeli. Dopiero gdy wysiadała, Desmond raczył się wreszcie odezwać.

– Głupio wyglądasz w tej kiecce – stwierdził złośliwie. To dziwne, ale ta uwaga mniej ją zabolała niż krytyczna opinia nieznajomego.

Dom był cichy i ciemny. Bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi i poszła do swego pokoju na piętrze, urządzonego antykami ze sklepu ojca. Starannie dobrane sprzęty z różnych epok i stylów mimo wszystko tworzyły harmonijną całość. Na podłodze leżał dywan o prostym wzorze i splocie, niewielkie okno zasłaniała gęsta biała firanka, a książki ledwie mieściły się na półce.

Daisy szybko zdjęła ubranie, obiecując sobie w duchu, że następnego dnia odda czerwoną sukienkę do sklepu z używaną odzieżą, który prowadziły panie z parafialnego towarzystwa dobroczynności. Położyła się do łóżka, gdy zegar na wieży kościelnej wybił pierwszą, i długo leżała bezsennie, analizując nieudany wieczór. Mimo wszystko powtarzała sobie, że kocha Desmonda. Kto się lubi, ten się czubi, jak mówi przysłowie. Kłótnie zakochanych nie powinny nikogo dziwić. Podczas balu nie potrafiła stanąć na wysokości zadania i rozczarowała Desmonda, lecz w końcu zdała sobie sprawę, że jej najdroższy nie jest bez wad. A jednak, choć powiedział wiele przykrych słów, nie wątpiła, że okaże skruchę.

W innych sprawach przejawiała sporo zdrowego rozsądku, ale gdy chodziło o Desmonda, nadal była zaślepiona i nieustannie próbowała go usprawiedliwiać. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Zamknęła oczy i starała się zasnąć, przekonana, że rano spojrzy na wszystko inaczej.

Niestety, zawiodła się w swoich rachubach. Zresztą czego właściwie oczekiwała? Czyżby łudziła się, że Desmond rano zadzwoni albo wpadnie na chwilę? Nie znalazł na to czasu, choć w gruncie rzeczy wcale nie był taki zapracowany.

Przez kilka dni nie dał znaku życia, a gdy dostrzegła go przypadkiem po drugiej stronie ulicy, udał, że jej nie zauważył, chociaż musiał ją widzieć. Było zupełnie pusto, a mimo to przeszedł bez słowa, jakby sienie znali. Wróciła do domu i zajęła się pakowaniem zabytkowej porcelany kupionej niedawno przez bogatego klienta. Wieczorem zamknęła wieko ostatniej skrzyni i przysięgła sobie w duchu, że nigdy więcej nie spojrzy na Desmonda. Miała dość romantycznych porywów serca. Kto raz się sparzył...

Następny tydzień był dla niej trudną próbą charakteru. Przywykła do częstych spotkań z Desmondem i lubiła jego towarzystwo, a teraz musiała czymś wypełnić nudę i pustkę samotnych wieczorów oraz wolnych dni. Chodziła do kina i umawiała się w kawiarni z przyjaciółkami, co nie było wcale takie łatwe, ponieważ większość z nich miała sympatie lub narzeczonych. Robiło jej się przykro na myśl, że jest sama i nikt jej nie chce. Ze zmartwienia schudła i pobladła. Coraz więcej czasu spędzała w sklepie, choć o tej porze roku nie miała tam wiele do zrobienia. Matka stale ją zachęcała, żeby częściej wychodziła z domu.

– Po południu musisz iść na spacer, kochanie. Wkrótce będzie za zimno, a poza tym coraz wcześniej robi się ciemno. Nie zapominaj, że przed gwiazdką przybędzie klientów, więc nie znajdziesz czasu na spacery, dlatego póki możesz, oddychaj świeżym powietrzem.

Dla świętego spokoju Daisy ubierała się ciepło, żeby nie przemarznąć na listopadowym chłodzie, posłusznie wychodziła z domu i maszerowała po opustoszałej plaży, gdzie niekiedy widywała znajomych z miasteczka wychodzących z psami. Kłaniali się z daleka i szli dalej. Listopad dobiegał końca, gdy po raz drugi spotkała mężczyznę, który podczas balu twierdził, jakoby nie pasowała do otoczenia.

Jules der Huizma po raz kolejny przyjechał na kilka dni do swoich znajomych, którzy mieszkali w domu stojącym parę kilometrów za miastem. Odpoczywał u nich od londyńskiego zgiełku i zamętu. Lubił długie spacery nad morzem, które przypominało mu holenderskie krajobrazy.

Zobaczył Daisy z daleka i od razu ją poznał. Dzieliło ich kilkadziesiąt kroków. Maszerowała szybko, nie zwracając uwagi na ostry wiatr, przenikliwy chłód i mżawkę. Przyspieszył i gwizdnął na psa znajomych, który dokazywał na plaży. Nie chciał zaskoczyć ani przestraszyć tej miłej dziewczyny. Miał nadzieję, że słysząc radosne szczekanie, zwolni i odwróci się w ich stronę. Gdy Cyngiel podbiegł do niej, przystanęła, żeby pogłaskać siwiejący łebek i obejrzała się odruchowo. Poznała mężczyznę i przywitała się chłodno. Doskonale pamiętała, co mówił o niej podczas balu, ale szybko zapomniała o urazie, gdy powiedział z uśmiechem:

– Jakie mile spotkanie! Nie sądziłem, że ktoś oprócz mnie odważy się spacerować w taką pogodę.

Dalej poszli razem. Rzadko się odzywali, bo przeciwny wiatr utrudniał rozmowę. W końcu zgodnie skręcili w stronę nadmorskiej promenady. Wkrótce dotarli do przecznicy, przy której stał dom Daisy.

– Mieszkam niedaleko, z rodzicami – powiedziała. – Ojciec prowadzi sklep z antykami, a ja u niego pracuję.

– Mam nadzieję, że będę miał kiedyś sposobność, żeby pobuszować trochę w jego antykwariacie. – Jules od razu wiedział, że jej słowa to znak, żeby się pożegnać. – Zbieram stare srebra...

– Tata również się nimi interesuje i uchodzi za eksperta. Dzięki za miry spacer – dodała, podając mu dłoń w mokrej rękawiczce. Przez chwilę uważnie przyglądała się jego pogodnej twarzy. – Nie dosłyszałam pańskiego nazwiska...

– Jules der Huizma.

– Cudzoziemiec? Jestem Daisy Gillard.

– Dla mnie również to był uroczy spacer. Mam nadzieję, że kiedyś znowu się spotkamy – powiedział cicho, ściskając jej rękę.

– Zapewne. Do zobaczenia. – Odeszła, nie oglądając się, zła na siebie, że na pożegnanie nie zdołała wymyślić żadnej błyskotliwej uwagi. Gdyby powiedziała coś oryginalnego, może nabrałby ochoty na kolejne spotkanie? Nagle przypomniała sobie o Desmondzie i skarciła się surowo za głupie myśli. Jules der Huizma zachowywał się, jak należy, ale wiadomo, że każdy mężczyzna to oszust i krętacz.

Przez kilka następnych dni umyślnie chodziła na spacery w przeciwnym kierunku, żeby go nie spotkać, lecz niepotrzebnie zadawała sobie tyle trudu, bo doktor Huizma pojechał do Londynu. Kilka dni późnej znów odwiedził znajomych i przy okazji wstąpił do antykwariatu Gillardów, żeby kupić prezent dla piętnastoletniej córki chrzestnej. Wybrał dziewiętnastowieczną bransoletkę ze srebra i długo rozmawiał z ojcem Daisy o zabytkowych przedmiotach.

Pod koniec tygodnia do sklepu przyszedł Desmond w towarzystwie urodziwej i modnie ubranej pannicy, która w czasie balu namawiała go, żeby wraz z całą paczką pojechał do nocnego klubu. Daisy najchętniej uciekłaby na zaplecze, ale szybko wzięła się w garść i uprzejmie odpowiedziała na jego lekceważące powitanie.

– Szukam ładnego prezentu na gwiazdkę. Znajdziesz coś? – spytał.

– Coś ze srebra? Może złoto? Jeżeli musisz oszczędzać, proponuję małe porcelanowe figurki. – Pozwoliła sobie na kpiącą uwagę, a Desmond od razu spochmurniał. Złapała się na tym, że podświadomie marzy, aby popatrzył na nią z uwagą i uświadomił sobie, na kim mu naprawdę zależy. Oczywiście wybrałby ją, a nie tę wystrojoną jędzę. Chociaż przestał ją interesować, zraniona duma wciąż dawała o sobie znać.

Desmond i jego nowa dziewczyna pokręcili się jeszcze po sklepie, ale niczego nie kupili. Gdy na odchodnym Desmond powiedział trochę za głośno, że trzeba jechać do Plymouth, bo tam jest większy wybór niż w tej prowincjonalnej dziurze, Daisy całkiem się do niego zraziła. Jak mogła sobie wmawiać, że kocha tego aroganta? Była całkiem zaślepiona!

Rzuciła się w wir pracy i każdą wolną chwilę spędzała w sklepie. Ojciec dawno (emu zaraził ją swoją pasją. Była zdolna, szybko się uczyła, a w szkole miała zawsze same piątki. Z radością chłonęła wiedzę o zabytkowych przedmiotach, chętnie przekazywaną przez ojca. Rodzice zastanawiali się, czy nie posłać jej na studia, ale po namyśle wszyscy troje doszli do wniosku, że przyszłej właścicielce antykwariatu bardziej niż dyplom uniwersytecki przyda się praktyka, a poza tym gdyby wyjechała na uczelnię, ojciec musiałby przyjąć kogoś do pomocy. Dochody ze sprzedaży cennych przedmiotów były dość wysokie, lecz spływały nieregularnie, więc uznali, że najlepiej będzie, jeśli Daisy zostanie i będzie się uczyć zawodu, pracując z ojcem i czytając fachową literaturę.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Daisy przestała tęsknić za Desmondem, za to coraz częściej w jej dziewczęcych marzeniach pojawiał się jasnowłosy Jules der Huizma, ale te miłe rojenia nie przeszkadzały jej w pracy. Pewnego grudniowego poranka z dumą ustawiała na wystawie staromodne zabawki. Chętnie przeniosłaby się w czasie, żeby jako panienka z dobrego domu bawić się do woli wiktoriańskimi cudeńkami. Na honorowym miejscu postawiła śliczny domek dla lalek, któremu sama przywróciła dawny blask. Gdy wypatrzyła go w sklepie ze starzyzną w Plymouth, był odrapany i brudny, a sprzęty i figurki wymagały starannej renowacji. Efekty przeszły najśmielsze oczekiwania. Równie okazale prezentował się miniaturowy sklep spożywczy i mydlarnia, umieszczone po obu stronach domku dla lalek. Te zabawki sprowadzone z Niemiec ponad sto lat temu warte były dziś* fortunę. Daisy chętnie kupiłaby uroczy dom dla lalek, więc z ciężkim sercem wystawiła go na sprzedaż. Amator tego unikatu będzie musiał wyłożyć sporą sumę.

Jules der Huizma najwyraźniej miał dość pieniędzy, żeby sobie pozwolić na taki wydatek, bo gdy po raz kolejny zaszedł do antykwariatu Gillardów, najpierw porozmawiał chwilę z właścicielem o unikalnych sztućcach ze srebra, a potem stanął obok Daisy, w milczeniu podziwiając domek dla lalek.

– Śliczny, prawda? – odezwała się przyciszonym głosem. – Każda dziewczynka marzy o takim prezencie.

– Naprawdę tak pani uważa?

– Naturalnie! Mądre dziecko doceni wyjątkowy upominek.

– W takim razie biorę ten domek, bo znam dziewczynkę, która powinna go mieć.

– Naprawdę? Cena jest wysoka, ale...

– To kochane dziecko i zasługuje na wspaniały prezent.

Daisy chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej, lecz zniechęcił ją do tego szczególny ton jego głosu.

– Czy mam zapakować pański nabytek? – spytała rzeczowo. – Muszę to zrobić wyjątkowo starannie, więc obawiam się, że trzeba będzie poczekać, ale nie ma innego wyjścia, skoro ma zostać wysłany do tej dziewczynki. Trzeba zabezpieczyć każdy element.

– Proszę wszystko przygotować do transportu i wstrzymać się z wysyłką. Przewiozę to cudo swoim samochodem. Wrócę za parę dni. Zdąży pani?

– Owszem.

– Zamierzam wywieźć* z Anglii ten prezent.

– W takim razie przygotuję również dokumenty do odprawy celnej.

– Od razu widać, że się pani na tym zna. Cieszę się, że kupiłem ten domek. Trudno jest znaleźć* odpowiednie prezenty dla małych dzieci.

– Jest ich kilkoro?

– Mam liczną rodzinę – odparł wymijająco i umilkł, więc musiała się zadowolić tym zagadkowym wyjaśnieniem.

 

Rozdział 2

 

Pakowanie domku dla lalek zajęto Daisy cały dzień. Miała sporo czasu, by się zastanawiać, kim właściwie jest Jules der Huizma. Z pewnością nie brak mu pieniędzy, skoro może sobie pozwolić na tak kosztowny prezent dla małej dziewczynki. Pewnie nie musi pracować, bo ani razu nie wspomniał o posadzie. Ciekawe, czy mieszka w Anglii, czy tylko przyjeżdża tutaj od czasu do czasu. Gdzie ma swój dom?

Doktor Jules der Huizma, nieświadomy, że w małym miasteczku ktoś wspomina go z ogromnym zainteresowaniem, szedł korytarzem oddziału pediatrycznego londyńskiej kliniki, niosąc zapłakanego chłopca szlochającego tak żałośnie, że serce się krajało. Wiadomo, że jedyny i najlepszy sposób, by pocieszyć zapłakanego brzdąca, to wziąć go na ręce i przytulić, więc doktor der Huizma ruszył na obchód z tym słodkim ciężarem. Za nim dreptała pielęgniarka w średnim wieku, przedwcześnie posiwiała i chuda jak tyczka, na co zresztą nie zwracał uwagi, ponieważ była łagodna i dobra jak anioł. Miała również śliczne szafirowe oczy.

– Panie doktorze, ten dzieciak pobrudzi panu garnitur – ostrzegała zatroskana. – Co teraz pan zaleci? W ogóle nie widać poprawy.

– W takim razie nie mamy innego wyjścia: trzeba operować. – Przytulił chłopca, a potem zerknął do notatek pielęgniarki. – Jutro rano? Proszę uprzedzić siostrę instrumentariuszkę, ze zaczniemy wcześniej niż zwykle. Zawiadomi pani rodziców? Jeśli chcą, mogę się z nimi spotkać dziś po południu.

Bez pośpiechu kontynuował obchód, starannie badając małych pacjentów i zagadując do nich przyjaźnie. Cichym, spokojnym głosem dawał zalecenia. Po obchodzie wstąpił do pokoju pielęgniarek, żeby wypić z nimi kawę i zaplanować atrakcje, które miały uprzyjemnić chorym dzieciom nadchodzącą gwiazdkę. Ustalili, że w salach będą choinki, a pod nimi drobne prezenty. Postanow...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl