pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PS-27  SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I...

 

SKARB GENERAŁA SAMSONOWA

 

 

 

 

TOM I

 

 

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

Młody oficer rosyjskiej armii w mundurze ze znakami artylerii stanął przed obliczem łysego, grubego pułkownika.

- Słyszałem, że mocno wierzycie w Boga - powiedział pułkownik.

- Tak jest - odpowiedział porucznik.

- To przysięgnijcie na Boga i wierność carowi, że dochowacie tajemnicy.

- Przysięgam.

- Doskonale. Podejdźcie tu.

Pułkownik wskazał stół. Znajdowali się w plebanii, byli sami w pokoju należącym do proboszcza. Na blacie leżała mapa południowych terenów Prus Wschodnich.

- Tu spotkacie się z dwoma kozakami - pułkownik pokazał palcem miejsce nad jeziorem. - Wasze hasło: “Piotrogród”, a ich odzew: “Moskwa”. Powinni mieć ze sobą dwie niewielkie skrzynki. Zakopiecie je w dowolnym miejscu, dobrze zamaskujecie i wycofacie się na południe. Macie unikać naszych i niemieckich wojsk. Po naszej stronie granicy zameldujecie się w sztabie. Tam was znajdę. Jasne?

- Tak jest.

Porucznik artylerii wyszedł z plebanii, wsiadł na konia i wyruszył w kierunku lasu. Było późne popołudnie. Dookoła grzmiały armaty, wszędzie unosił się kurz wznoszony stopami tysięcy piechurów.

Zza drzwi wyszedł człowiek w generalskim mundurze. Był wysoki i miał brodę. Źle się czuł, miał kłopoty z sercem.

- Można mu ufać? - zapytał generał.

- Tak - rzekł pułkownik. - Podjąłem dodatkowe środki bezpieczeństwa. Gdy tylko podadzą mi dokładne współrzędne miejsca, gdzie zakopali skrzynie - zostaną wysłani na Kaukaz. Tam łatwo o żołnierską śmierć.

Po wyjściu generała pułkownik spojrzał pod stół, gdzie leżała spora skrzynka. Butem uniósł jej wieko. Leżało tam kilkanaście woreczków. Jeden z nich był nie do końcu zawiązany i ze środka błyszczały złote monety.

- Najlepiej ufać tylko sobie - mruknął pułkownik.

Po godzinie padł rozkaz, że cały sztab przenosi się na południe. Pułkownik ukrył pod mundurem sakiewki i dołączył do reszty oficerów. Doskonałe zapamiętał mapę okolicy i wiedział, którędy uciekać.

Siedmiu wysokich rangą oficerów jechało w eskorcie szwadronu kozaków. Właśnie wyjechali z lasu i zdążali w stronę widocznej z daleka wsi. Nagle z poboczy zaczęły strzelać karabiny maszynowe. Ochrona podjęła rozpaczliwą próbę zdobycia pozycji wroga. Szeregi kozaków ginęły w huraganowym ogniu karabinów niemieckich.

Oficerowie osłaniając generała wycofali się do lasu. W tym czasie pułkownik porzucił swego konia i na piechotę kierował się na południe, co chwila patrząc na kompas. W marszu trochę przeszkadzały mu woreczki ukryte pod mundurem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

KAJAKOWA WYPRAWA ŁYNĄ * GDZIE JEST JACEK? * U ŹRÓDEŁ RZEKI * KTO LUBI ŻYCIE BUSZMENA? * NIESPODZIEWANY GOŚĆ * KRYJÓWKA HARCERZY * POSTÓJ W ZIELONOWIE * ZNALEZISKO NA STRYCHU * WZYWAM PAWŁA

 

Wiosła równomiernie uderzały w wodę. Kajak szybko sunął rozbijając dziobem drobne fale. Od dawna marzyłem o tej podróży. Udało mi się w długi majowy weekend wyrwać z zatłoczonej Warszawy. Paweł, gdy się z nim żegnałem, mówił, że świąteczne dni na początku maja też spędzi na łonie natury. Umówił się z Olbrzymem, dziennikarzem z Olsztyna, którego poznaliśmy w czasie odkrywania tajemnic “Walkirii”.

- Kiedy gdzieś staniemy? - pytała Zosia, moja siostrzenica.

- Nie po to wziąłem załoganta, żeby mi marudził - strofowałem ją.

Mnie też już dawała się we znaki żegluga Łyną. Wiosłowaliśmy ledwie dwie godziny, ale nasze nieprzywykłe do wysiłku mięśnie już bolały. Postanowiłem zająć dziewczynę rozmową.

- Powiedz lepiej, gdzie jest Jacek - powiedziałem.

- Razem ze swoją drużyną survivalowców ruszyli szlakiem grupy “Pomorze” - odpowiedziała.

- Możesz powiedzieć coś więcej?

- Oczywiście - szybko odpowiedziała. - Muszę jednak przestać wiosłować.

- Dobrze.

Odłożyliśmy wiosła. Byliśmy na środku niewielkiego jeziora Małe Brzeźno. Piętnaście metrów od nas na wodzie unosiło się stadko krzyżówek.

- We wrześniu 1944 roku w Polskim Samodzielnym Batalionie Specjalnym wyszkolono grupę spadochroniarzy zwiadowców o kryptonimie “Pomorze” - Zosia zaczęła opowieść. Radzieckie dowództwo 2. i 3. Frontu Białoruskiego przygotowując ofensywę w Prusach Wschodnich nie miało żadnych danych wywiadowczych na temat sześciusettysięcznej niemieckiej Armii “Środek”. Grupa polskich spadochroniarzy wysłana do Prus jako pierwsza jednostka aliancka weszła do najpilniej strzeżonego obiektu Trzeciej Rzeszy, do kwatery Hitlera.

- To ciekawe. Mów dalej.

Dziewczyna rozsiadła się wygodnie. Odchyliłem się lekko do tyłu. Patrzyłem na lasy na brzegu i słuchałem opowieści brzmiącej w tle.

- Prusy Wschodnie, czyli Ostwall, wał wschodni, stanowiły ogromny kompleks obronny złożony z kilku pasów obronnych bunkrów. Umocnienia znajdowały się. w okolicach Lidzbarka Warmińskiego, Ostródy, Kętrzyna. W środku tego systemu obronnego umieszczono kwaterę Hitlera w Gierłoży. W nocy z 6 na 7 września 1944 roku dwunastu spadochroniarzy z grupy “Pomorze” wylądowało niedaleko miejscowości Konopaty koło Lidzbarka.

- Tutaj w Prusach mogła działać siatka wywiadowcza polskiego podziemia? - zapytałem z niedowierzaniem.

- No pewnie. Chłopaki i Jacek wszystko dobrze sprawdzili. Już na początku października 1944 roku komandosi przesłali do dowództwa radzieckiego informacje o wojskach koncentrowanych w Mrągowie, Kętrzynie, Szczytnie, Olsztynie, Nidzicy i Giżycku oraz o umocnieniach, polach minowych, lotniskach polowych. Na początku listopada leśniczy Herman Wajder po rozmowie z krewnym, żołnierzem Wehrmachtu, przekazał im informację o silnie strzeżonym obiekcie niedaleko Kętrzyna. Natychmiast z dowództwa przyszedł rozkaz dokonania rozpoznania tego miejsca. Żołnierze ruszyli trasą przez Działdowo, Nidzicę, Szczytno, Reszel. Po kilku dniach wędrówki o zmierzchu komandosi przeszli przez pierwszą linię ochrony. Druga strefa Wilczego Szańca była chroniona dwiema liniami zasieków i polem minowym. Natknęli się tam na pojedynczego wartownika, którego obezwładnili i przesłuchali. Jeniec zeznał, że dalej nie można już iść, bo w drugiej strefie jest znacznie więcej wartowników. Komandosi zabrali wartownikowi identyfikator i chwilę obserwowali go czekając, czy nie zaalarmuje dowództwa. Niemiec dalej patrolował swój teren. Jeszcze tej samej nocy spadochroniarze zaczęli wycofywać się z rejonu Kętrzyna.

- Nie wierzę, że Niemiec nie zaalarmował swoich kolegów - wtrąciłem.

- Nie wiem. Niemcy musieli się połapać, że coś jest nie tak. W okolicach Mrągowa doszło do potyczki z niemieckim patrolem, a koło Szczytna - do kolejnej strzelaniny. Po dwóch dniach komandosi dotarli do bazy. Pod koniec listopada radzieckie samoloty zbombardowały przebadany teren, lecz już było za późno. Hitler wyjechał z Gierłoży 20 listopada 1944 roku.

- Wyjazd Hitlera nastąpił na wieść o wizycie komandosów czy w obliczu zbliżających się do Prus Wschodnich jednostek radzieckich? - dopytywałem się. - Armia Czerwona stała u wrót Prus Wschodnich od sierpnia 1944, a ofensywa ruszyła dopiero w styczniu 1945 roku.

Dziewczyna wzruszyła ramionami w geście niewiedzy.

- Swoją drogą to ciekawa inicjatywa - stwierdziłem.

- Chłopaki chcą odbyć całą trasę piechotą, nocując w lesie, tak jak tamci komandosi - powiedziała Zosia.

Znowu chwyciliśmy za wiosła.

- Wujku, co to za ptak? - szepnęła Zosia.

Odwróciłem się we wskazanym przez nią kierunku.

- Przypatrz mu się uważnie, to żuraw. To co słychać, to klengor - odgłosy z ich siedlisk.

Położyłem sobie na kolanach mapę tej okolicy.

- Gdzieś na południu powinien być wypływ z jeziora - mruknąłem.

To jedno mruknięcie brzmiało mi w uszach przez następną godzinę, gdy szukaliśmy przejścia wśród trzcin. Wreszcie udało się nam. Po trzystu metrach wiosłowania przez trzciny wypłynęliśmy na jezioro Krzyż. Było ono bliźniaczo podobne do poprzedniego. Znowu musieliśmy szukać przejścia wśród zarośli na południowo-wschodnim krańcu rozlewiska. Krętą przecinką popłynęliśmy dalej.

- Wujku, jaka tu czysta woda - powiedziała Zosia i zanurzyła dłoń. - Jaka zimna - prawie krzyknęła.

W tym miejscu rzeka raz zwężała się, raz rozszerzała. Dookoła nas były same trzęsawiska.

- Wiosłuj, bo nas ustawi w poprzek nurtu i będziesz musiała wysiadać - postraszyłem ją.

Po półgodzinie ciągłe wiosłowanie i płynięcie wśród wysokich krzewów i trzcin zaczęło być męczące i monotonne. Co jakiś czas musieliśmy wysiadać, żeby przejść przez drzewa leżące w poprzek rzeki. Niebawem dotarliśmy do rurowego przepustu na rzece.

- I co dalej? - zapytała Zosia.

- Wracamy - powiedziałem krótko.

- To po co tyle płynęliśmy?

- Chciałem płynąć sam, ale ty się uparłaś.

- Bo wujek to niby tak sobie płynie, a zawsze znajduje przygodę.

- Tym razem chciałem odpocząć i popłynąć stosunkowo czysty rzeką, jedenastą co do długości w kraju.

- Paweł to odpoczywa - mówiła Zosia ocierając pot z czoła. - Przywiózł nas i kajak i pojechał sobie do Olbrzyma na kiełbaski z grilla

- Może do nich podpłyniemy, ale teraz zawracamy. Co do przygód, to nigdy ich sama nie szukaj. One zostawiają znaki, które, jeśli masz oczy szeroko otwarte, znajdziesz na pewno.

Droga powrotna upłynęła nam w milczeniu. Minęliśmy Brzeźno Łyńskie, z którego wypłynęliśmy i ruszyliśmy na północ. Pokonaliśmy jezioro Kiermoz Mały. Było już późne popołudnie, więc zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na nocleg. Widziałem, że z zachodu gnały ku nam ciężkie i czarne chmury burzowe. Sięgnąłem po mapę. Zobaczyłem, że na następnym jeziorze Kiermoz Wielki jest wyspa. Postanowiłem, że tam zatrzymamy się na noc. Już z daleka widać było wystającą, kilka metrów nad lustro wody wysepkę. Chwilę szukaliśmy dogodnego miejsca na dobicie do brzegu.

- Kto robi kolację? - rzeczowo spytała Zosia.

- Ty, ja rozbiję namiot - powiedziałem patrząc z niepokojem na czarne chmury.

Z daleka słychać było pierwsze grzmoty. Zosia chciała chyba dyskutować, ale spojrzała na niebo i zaczęła wypakowywać nasze rzeczy. Kajak wyciągnęliśmy na brzeg i przypięliśmy go łańcuszkiem do drzewa. Ja stawiałem namiot, a Zosia wyjęła kociołek i słoik z klopsikami w sosie pomidorowym.

- Z czym mamy to jeść? - zapytała.

- Z chlebem.

- Jest wczorajszy.

- Będzie ci smakował jak prosto z pieca.

- Na czym mam je ugotować? - dopytywała się wskazując klopsiki.

Wykonałem szeroki gest ręki wskazując las jako źródło opału.

Dziewczyna wstała i ruszyła w poszukiwaniu chrustu. Znosiła go pół godziny. Ja w tym czasie pościeliłem sobie w namiocie i rozsiadłem się na trawie patrząc na jej poczynania. Zosia przygotowała małe palenisko, rozpaliła ogień i do kociołka wrzuciła naszą kolację.

- Wujek lubi życie buszmena - mruczała.

- Prawdziwy buszmen nie potrzebuje takich wynalazków jak słoik klopsików, żeby się najeść - odpowiedziałem. - Wszystko oferuje mu przyroda.

- Nie mógł wujek wziąć kilku “gorących kubków” i zapakowanego dietetycznego chlebka?

Milczałem patrząc na niebo i obserwując ostatnie krzątaniny ptaków kryjących się przed nadchodzącą burza.

- No tak, wujek tak samo odżywiał się w czasie wszystkich przygód - dogryzała mi dziewczyna. - Te słoiki to talizman przywołujący niezwykłe przeżycia.

- Nie przywołasz ich, jeśli wszystko przypalisz.

- Jestem wykwalifikowaną pomocą detektywistyczną, a nie kuchtą - powiedziała podając mi talerz i pokrojone kromki chleba.

O tropik namiotu zaczęły uderzać pierwsze grube krople deszczu. Półtora metra nad słabym już ogienkiem rozwiesiłem wojskową pałatkę, a do ognia wstawiłem nieduży, stary czajnik. Po paru minutach skryci przed ulewą popijaliśmy gorącą herbatę i grzaliśmy dłonie trzymanymi kubkami.

Nagłe przed nami ktoś podniósł się z ziemi. Ów człowiek miał na sobie kompletny amerykański mundur z demobilu. Z szerokiego ronda kapelusza na ponczo ściekała woda. Zosia aż podskoczyła ze strachu.

- Cześć, Jacek. Co tu robisz? - zapytałem, gdy już zorientowałem się, kto nas odwiedził.

- Wpadłem pożyczyć soli - odpowiedział uśmiechając się od ucha do ucha.

- Skąd się tu wziąłeś? - zapytała Zosia.

- Szliśmy zgodnie z planem, ale stwierdziliśmy, że zajdziemy do Olsztynka, zobaczyć resztki pomnika ku czci bitwy pod Tannenbergiem - odpowiedział Jacek.

- O ile wiem, jego resztki zniknęły na początku lat osiemdziesiątych - wtrąciłem.

Jacek kiwnął głową.

- Zgadza się, ale słyszałem, że do dziś poszukiwacze militariów znajdują tam różne ciekawostki. Poza tym chcieliśmy też pójść zbadać poniemieckie lotnisko w Gryźlinach, skąd jak słyszałem - startowały bombowce lecące nad Warszawę. Chcieliśmy także próbować wejść do osławionego Łańskiego Imperium.

- A co to takiego? - zapytała Zosia.

- W Łańsku utworzono ośrodek wypoczynkowy dla władz Polski Ludowej - odpowiedziałem. - Krążyły o nim legendy. Teraz pewnie nie jest tak pilnie strzeżony. Proponuję, Jacku, żebyście spróbowali dotrzeć do wsi Zielonowo, gdzie mieszkał Michał Lengowski, człowiek zasłużony dla tych ziem.

Zosia i Jacek lekko skrzywili się.

- A gdzie mieszkacie? - zapytałem Jacka.

- Mamy kryjówkę na północnym krańcu wyspy. Jeśli chcecie zobaczyć, jak żyją prawdziwi komandosi, to zapraszam - powiedział Jacek

Zasznurowaliśmy namiot i poszliśmy za chłopakiem Jacek szedł jak duch, nie było go słychać. Między drzewami zobaczyliśmy już księżyc odbijający się w wodzie, a za nami ktoś nagle zaświecił latarką.

- Hasło! - krzyknął młody męski głos.

- Bławatek - szepnął Jacek.

Światło zgasło. Odwróciłem się i zobaczyłem chłopaka w mundurze z siatką maskująca, ukrywającego się wśród gałęzi. W ciągu kilku sekund był znów niewidoczny.

Jacek poprowadził nas do świerka stojącego kilka metrów od brzegu jeziora. W powietrzu czułem lekki zapach dymu, ale nigdzie nie widziałem ogniska.

- Wykorzystaliśmy dziurę po wiatrołomie - zaczął opowiadać Jacek. - Połączyliśmy nasze pałatki i środek powstałej w ten sposób płachty przywiązaliśmy linką do gałęzi. Potem pozostało już tylko obsypanie brzegów ziemią, zamaskowanie chrustem i wykopanie komina oraz wejścia.

Mówiąc te słowa odsunął na bok dwa kawałki pnia brzozy. Szybko wsunął się do środka. Weszliśmy za nim. W bazie harcerzy od razu zrobiło się ciasno. Wewnątrz palił się maleńki ogienek, nad którym buzowała woda w czajniku. Dwóch harcerzy spało zawiniętych w śpiwory. Jeden siedział koło ognia i coś majstrował przy radiostacji. Z podziwem patrzyłem na porządek panujący dookoła.

- Po co wam radio? - zapytała Zosią.

- Co wieczór nadajemy alfabetem Morse’a meldunki o naszym położeniu do centrali w Łodzi - powiedział Jacek

- To o nas też powiadomicie swoich? - dopytywała się.

- Już zameldowaliśmy o pojawieniu się na jeziorze tajemniczego kajaka z dwójką tajemniczych osobników - zażartował Jacek. - Wiedziałem o was, gdy tylko wpłynęliście na jezioro.

- Jest was tylko pięciu? - zapytałem.

- Jest jeszcze jeden, który po sprawdzeniu waszego obozowiska i zameldowaniu mi o waszym przybyciu ruszył na dalszy patrol - odpowiedział Jacek.

- Nie boisz się o niego? W taką noc sam jeden w lesie? - nie wytrzymałem. - Trochę chyba przesadzacie z tą zabawą w wojsko.

- Spokojnie - wyjaśniał Jacek. - Ludzie z naszej chorągwi są na obozie płetwonurków nad jeziorem Gim. Chcemy podejść ich obóz i zrobić im jakiegoś psikusa. Tam są też chłopaki z grupy survivalowej, którzy mają bronić obozu. Niech się wujek nie boi o Maćka. To doskonały tropiciel, od małego jeździł z ojcem na polowania.

- Skąd u was wiedza o budowie takich baz? - pytałem dalej.

- Pamięta wujek Michała? Tego komandosa z GROM-u, którego poznaliśmy w Mamerkach? Na początku kwietnia wziął nas na tydzień do Puszczy Piskiej i dał ostrą szkołę. Pięciu chłopaków z mojej ekipy odpadło. Do domu wieźli też nasze rzeczy, których nie mieliśmy już sił dalej nieść. Do końca wytrwaliśmy tylko my. Potrafimy za to wybudować sobie schronienie w lesie, zrobić wygodne posłanie, rozpalić ogień w każdych warunkach, robić zasadzki, organizować patrole.

- Zosiu, czas na nas - powiedziałem.

Jacek odprowadził nas do naszego namiotu. Do snu ukołysał nas deszcz szeleszczący wśród pierwszych wiosennych liści.

 

Obudził mnie cichy trzask gałązki. Wyjrzałem przez maleńkie okienko. Wśród krzaków zobaczyłem drużynę Jacka idącą w karnym szeregu w stronę wąskiego przesmyku. Szybko założyłem spodnie i kurtkę.

- Zobaczymy, komandosi, jak się tu dostaliście - mruknąłem.

Cicho rozsunąłem suwak namiotu i wyczołgałem się na zewnątrz. Uznałem, że tarzanie się po ziemi nie przystoi w moim wieku, więc dalej szedłem skulony, uważając, żeby nie trzasnęła najmniejsza nawet gałązka. Powoli doszedłem do kilkunastometrowego przesmyku pomiędzy naszą wyspą a stałym lądem. Po naszej stronie brzeg wznosił się o pięć metrów wyżej. Chłopcy mieli przeciągniętą nad wodą linę. Właśnie pierwszy harcerz kończył przejście. Posuwał się do przodu, podciągając się rękoma i pomagając sobie nogami zarzuconymi na sznur. Przyznam, że przeprawa z głową w dół, przy takiej różnicy poziomów wymagała żelaznych nerwów.

Pierwszy chłopak stanął już na drugim brzegu i zniknął w krzakach. Po trzech minutach pojawił się znowu. Dał znak ręka i reszta grupy zaczęła przeprawę. Przyglądałem się temu z zainteresowaniem. Przyroda powoli budziła się do życia. Z kłębków mgły dochodziły odgłosy budzącego się ptactwa. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu. Prawie podskoczyłem.

- Jak przejdę, to wujek odwiąże linę - ni to zapytał, ni to polecił Jacek.

Jego twarz pokryta była zielono-brązowym kamuflażem. Widać było tylko oczy i błyskające bielą zęby.

- Jasne, wodzu - mruknąłem speszony, że tak łatwo dałem się podejść.

Gdy Jacek był już po drugiej stronie odwiązałem linę, a jeden z harcerzy pociągnął ją i zaczął zwijać.

Wróciłem do naszego namiotu, gdzie Zosia spała w najlepsze. Nie mogłem już zasnąć, więc usiadłem nad brzegiem i patrzyłem na wstający świt. Na nieruchomym lustrze wody widziałem kręgi zostawiane przez ryby próbujące złapać pierwsze owady lecące tuż nad wodą. Z pobliskich trzcin wypłynęła kaczka, odwróciła głowę w moją stronę i raz kwaknęła. Nagle przyśpieszyła i zniknęła w kolejnej kępce zarośli. Może przestraszyła się orła bielika, majestatycznego władcy okolicy, który szybował wysoko w poszukiwaniu zdobyczy.

Z namiotu wyszła przeciągając się Zosia.

- Kto robi śniadanie? - zadała pytanie.

- Majtek, nie powinnaś się pytać, tylko robić - odpowiedziałem.

- Nie jestem majtek.

- Wiem, jesteś wyzwoloną kobietą - przerwałem jej. - Sama wprosiłaś się na rejs, więc masz mnie słuchać.

- Dokąd dziś płyniemy?

Sięgnąłem po mapę.

- Odwiedzimy jezioro Pluszne powiedziałem. - Tyle, że w Swaderkach trzeba będzie znaleźć jakiś transport dla naszego okrętu.

Szybko zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy obozowisko. Popłynęliśmy w stronę wsi Kurki. Tuż przed mostem drogowym po prawej stronie znajdowało się lejkowate ujście rzeki Marózki. Skręciliśmy w tę stronę. Najbliższe godziny spędziliśmy na wiosłowaniu pod prąd i kilku przenoskach naszego kajaka przez zastawy wykonane przez rybaków. W Swaderkach poprosiliśmy leśnika jadącego honkerem, by podrzucił nas do jeziora Pluszne.

- Bardzo proszę - powiedział.

Parę minut zajęło nam przymocowanie kajaka do dachu i załadowanie bagaży do wnętrza samochodu. Pojechaliśmy asfaltową drogą do wsi Kołatek, gdzie wodowaliśmy kajak. Serdecznie podziękowaliśmy miłemu leśnikowi. Wypłynęliśmy na wody jeziora Pluszne Małe, wąskiej zatoki jeziora Pluszne.

- Wujku, możesz pokazać mapę? - zapytała Zosia. - Gdzie jesteśmy?

Wskazałem na mapie nasze położenie.

- Pluszne Małe przypomina z góry skarpetkę - zauważyła siostrzenica.

Dochodziło już południe i słońce zaczęło mocno prażyć. Płynęliśmy wzdłuż prawego brzegu, bliżej lasu, z dala od rozłożonych po drugiej stronie ośrodków wypoczynkowych i domków letniskowych. Około piętnastej dobiliśmy do brzegu w Zielonowie. Wysoko ponad brzegiem stały eleganckie domki letniskowe powstałe na bazie wykupionych starych domów warmińskich. Zostawiłem Zosię przy obozowisku i z kanistrem w dłoni ruszyłem na poszukiwanie studni. Pośrodku wsi znajdowały się staw i stara studnia. Widziałem, że przy jednej z chałup przy samym wjeździe do wsi kręcą się jacyś ludzie. Podszedłem tam.

- Cześć, wujek! - powitał mnie Jacek niosący naręcze spróchniałych desek.

Pozostali harcerze dzielnie pracowali przy rozbiórce wiekowego już dachu. Przyglądał się im młody mężczyzna stojący przy eleganckim BMW i bawiący się telefonem komórkowym.

- Skąd się tu wzięliście i co robicie? - zapytałem.

- Mamy rozkaz odebrać jutro w Olsztynku kogoś z komendy hufca - odpowiedział Jacek. - Będziemy go eskortować do obozu nad jeziorem Gim. To taka zabawa strategiczna wymyślona przez naszego komendanta. Chłopaki z obozowiska nad Gimem wiedzą o naszym zadaniu i spróbują przejąć gościa po drodze. Zatrzymaliśmy się tutaj, bo chcemy zarobić na bilety autobusowe.

- Myślałem, że macie jakieś kieszonkowe. Mogę ci dać trochę.

- Nie, dziękuję. Chcemy zmylić ich czujki i pojechać z naszym VIP-em do Olsztyna, a stamtąd ruszyć na piechotę. Nie będą się spodziewać naszego podejścia od północy. Ten pan zapłaci nam za pomoc w rozbiórce dachu.

W tym czasie podszedł do nas młody mężczyzna.

- W czym problem? - zapytał.

- Chciałem nabrać wody ze studni odpowiedziałem. - Spotkałem mojego siostrzeńca. Sam pływam po okolicy kajakiem.

- Kuba jestem - przedstawił się mężczyzna.

- Tomasz - powiedziałem podając mu rękę.

- Masz sprytnego siostrzeńca - mówił Kuba. - Nie dość, że zarobią trochę grosza, to jeszcze zanocują pod dachem. Jak rozbiorą ten daszek, to mogą tu zostać na noc. Dopiero jutro przywiozę ekipę remontową.

- Chcesz tę chałupę przerobić na domek letniskowy?

- Tak, kupiłem ją okazyjnie, a trzeba inwestować w ziemię.

Zadzwonił telefon komórkowy, więc Kuba podał mi rękę na pożegnanie i odszedł do samochodu. Nabrałem wody ze studni i wróciłem na brzeg.

Na obiad zjedliśmy nieśmiertelne klopsiki z makaronem, a potem urządziliśmy sobie długą sjestę.

- Wujku! - słodką drzemkę przerwał mi krzyk Jacka.

Podniosłem się.

- Chodź szybko, coś znaleźliśmy

- Ja też chcę pójść, a nie można zostawić obozowiska - odezwała się Zosia.

- Przyślę tu któregoś z moich chłopaków - rzucił Jacek.

Poszliśmy za nim do chałupy. BMW na podwórku już nie było. Podekscytowany Jacek zaprowadził nas po trzeszczących, drewnianych schodach na strych. Nad nami było tylko niebo. Harcerze dokładnie wszystko zdjęli. Teraz stali gromadką przy dziurze w podłodze.

- Jednemu z nas noga wpadła do dziury wyjaśniał Jacek. - Gdy wyjmował stopę, zobaczył, że coś tutaj jest.

Zajrzałem do środka. Zobaczyłem jakieś szmaty i resztki niemieckich gazet.

- Masz latarkę? - zapytałem.

Jeden z harcerzy pod...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl