pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Joanna Chmielewska

 

 

 

Autobiografia

tom IV

Trzecia młodość

 

Warszawa 1994

Żyj sam i pozwól żyć innym.

O ile sobie dokładnie przypominam, potworne, kamienne drzwi w lochach zamknięto na „Ben Hurze” i krótka, acz pełna wysiłku scena stała się dla mnie źródłem inspiracji.

Uparłam się wykombinować coś, co w czasach współczesnych mogłoby doprowadzić do podobnego wydarzenia, i w ten sposób, ustaliwszy środek, zaczęłam tworzyć Całe zdanie nieboszczyka dwukierunkowo, do przodu i do tyłu. Część objawiła mi się w drodze do pracy, codziennie po kawałku, a część w Charlottenlund, na leśnej alejce, wiodącej na wyścigi. W Charlottenlund powstały wszystkie rozmowy z cieciem i odżałować nie mogę, że nie zapisałam piwnicznych konwersacji od razu, bo później, mimo szalonych wysiłków, nie zdołałam odtworzyć ich równie pięknie. Te z lasku były tak atrakcyjne, że zanim się zdążyłam obejrzeć, już przekraczałam bramę wyścigowego ogrodzenia, po czym zaczynałam być mocno zajęta czym innym, przepadło zatem, a szkoda.

W jakimś momencie rozwoju wizji uświadomiłam sobie, że wychodzi mi książka. Wtedy właśnie w liście do Ani napisałam streszczenie, wstrzymałam się z decyzją w kwestii zakończenia, a za to przystąpiłam do sprawdzania realiów.

W Danii, przy pomocy Alicji, zdołałam osiągnąć tylko jeden rezultat, mianowicie wiedzę, że kawa kwitnie czerwono. Trochę to było jakby niedostateczne. Poza tym pytanie, kiedy kwitnie, mam na myśli porę roku, drzewa migdałowe na Sycylii ruszają w styczniu, a diabli ją wiedzą, tę kawę, w jakim miesiącu tworzy efekty kolorystyczne. Dałam sobie spokój z kawą i wróciłam do kraju.

Tu dopiero rozpoczęłam działalność rzetelną. Przede wszystkim poleciałam do ambasady brazylijskiej, gdzie natknęłam się na attache kulturalnego, który mówił po francusku. Zastosowałam metodę wypróbowaną, wyjaśniłam, o co mi chodzi, zaczynając od podstaw, czyli terenu. Attache kulturalny, mały, czarny, zaokrąglony ogólnie i jakiś taki bardzo gładki, wysłuchał z wielkim zainteresowaniem i rzekł:

— Aha, pani mówi o okolicach Paranagui!

— Co pan powie? — zdziwiłam się ogromnie, bo nawet nie mogłam sobie w tym momencie przypomnieć, gdzie dokładnie leży Paranagua.

Attache kulturalny, ożywiając się z chwili na chwilę i niemal roztkliwiając, wyjaśnił mi, że Brazylia jest duża i rzadko kto zna całą, ale przypadkowo on się w tych okolicach Paranagui urodził i wychował, dzięki czemu może służyć informacjami. Moim wyobrażeniom nie przeczył wcale, wręcz przeciwnie, uzupełnił je, dał mi prospekty, zdjęcia, liczne obrazki, które wpędziły mnie w stan osłupienia. Wyraźnie z nich wynikało, iż prawa strona Brazylii, czyli wybrzeże Atlantyku akurat w tym miejscu, wygląda dokładnie tak, jakbym najpierw ja je wymyśliła, a potem oni wykonali zgodnie z moimi potrzebami. Zatoka nawet istniała, przy niej zaś duża wiocha, a może nawet całe miasto, Antonina. Jedno, co mi samodzielnie nie przyszło do głowy, to ten pociąg na wspornikach, wijący się po górach. Pozwoliłam sobie zerżnąć go z podobizny.

Ucieszyłam się nadzwyczajnie, bo na razie wszystko mi się zgadzało, i poszłam dalej. Przypadkiem wypadały właśnie Targi Poznańskie. Umówiłam się tam z tym Brazylijczykiem, stoisko na Targach bowiem dysponowało większą ilością obrazków niż ambasada, i pojechałam z Jerzym, moim starszym synem. Sprawy służbowe załatwiłam, dostałam kawy, zielonego sedesu nie zdołałam przy okazji wycyganić, chociaż chciałam nawet za niego zapłacić, po czym zaczęliśmy wracać.

Planu miasta oczywiście przy sobie nie miałam, a Poznań do jazdy nigdy nie był łatwy. Część jednych kierunków ruchu przejechałam tyłem, zaplątaliśmy się w różne zakazy, mojego syna zgniewało i zaczął mnie pilotować wedle mapki w atlasie samochodowym.

— Teraz w prawo — mówił stanowczo. — Bardzo dobrze. Teraz w lewo. A teraz prosto, na nic nie patrzeć i niczym się nie dać zmącić!

Wyjechałam prosto i w poprzek przed sobą ujrzałam łęgi i ugory nad Wartą. — Naprawdę prosto i niczym się nie dać zmącić? — spytałam z powątpiewaniem.

Dziecko oderwało wzrok od mapki, popatrzyło i zmieniło zdanie. Po dość długim czasie, mimo wszystko i wbrew wszelkim przeszkodom, udało nam się opuścić miasto.

Wróciwszy do Warszawy, natychmiast poleciałam do Zbyszka Krasnodębskiego, przyjaciela Alicji i mojego kolegi po fachu, tego samego, u którego była z kontrolną wizytą grupa Überfallkommando, kapitana żeglugi wielkiej. Zbyszek o jachtach lubił rozmawiać, temat był mu bliski, wiedzę miał olbrzymią, ale musiałam chyba wywierać na niego silny wpływ, bo po czterech przeszło godzinach pogawędki też zaczął liczyć ropę na wanny. Nie wiem, czy mu to nie zostało…

Zaraz potem wkroczył w sprawę mój młodszy syn, Robert. Pneumatycznie wysuwana armata była jego osobistym pomysłem, uparł się przy niej, twierdził, że taki jacht bez armaty w ogóle nie może istnieć, zrobił nawet bardzo porządne rysunki techniczne, rzut i przekrój pionowy.

O tym, że zamki nad Loarą stoją na wapieniu, wiedziałam od lat. Wapień jest higroskopijny, znałam jego właściwości z racji świeżo porzuconego zawodu, na Chaumont zdecydowałam się tylko dlatego, że pasował mi zrujnowany murek dookoła. W każdym razie wtedy był zrujnowany, może teraz go odnowili. Z tajemniczego źródła pochodziła pewność, że istnieje równikowy pas ciszy, a wiosną wiatry na Atlantyku wieją w prawą stronę. Niewykluczone, iż po prostu w szkole uczyłam się geografii i rozmaite informacje, wpadając mi jednym uchem, a wylatując drugim, po drodze pozostawiły jakiś ślad w umyśle. Co nie przeszkadzało, że za szydełko Alicja zrobiła mi awanturę.

— Idiotka! — natrząsała się przez telefon. — Szydełkiem dłubać! No i co z tego, że nasiąknięte, głupia jesteś! Szydełkiem, cha, cha!

Po czym zadzwoniła ponownie i wszystko odszczekała, ponieważ w duńskiej prasie ukazał się artykuł o facecie, który z jakiejś piwnicy przedłubał się antenką od radia. W Danii wierzy się w słowo pisane.

— Hau, hau — powiedziała ze skruchą. — Twoje szydełko jest jednak solidniejsze. Odwołuję zarzuty.

Szydełko oczywiście posiadałam i posiadam do tej pory. Plastykowe. Szal z białego akrylu robiłam sobie autentycznie, a Joanna — Anita rzeczywiście usiłowała tłumaczyć na duński Krokodyla z kraju Karoliny. Z tym też połączyły się pierepały dodatkowe, o mój Boże, dlaczego to wszystko ciągle przytrafiało się na kupie? Albo nic, albo cały galimatias razem!

Joanna — Anita urodziła Jasia, a Henryk wpadł w szał szczęścia, bo marzył o potomku.. Urodziła w luksusach rozszalałych, które dla ofiar naszego ówczesnego ustroju mogły być tylko przedmiotem dzikiej zawiści, bo wszystko za darmo, Kasa Chorych, a tu guziczki i przyciski, ze ściany wyjeżdża stolik do posiłków, gra zdalnie sterowane radio, szklaneczka z napojem wskakuje do ręki i nadbiega uśmiechnięta pielęgniarka. Już widzę te rzeczy w naszej służbie zdrowia. Wróciła do domu, nie służba zdrowia, tylko Joanna — Anita, i od razu zabrała się do roboty, o hodowli niemowląt nie mając zielonego pojęcia.

Ze względu na tłumaczenie bywałam tam często.

— Słuchaj, on się drze w nocy — powiedziała zmartwiona Joanna — Anita. — Sucho ma, najedzony, może wiesz, o co mu chodzi?

Przyjrzałam się dziecku, też nie znawczyni, ale ostatecznie moich dwóch wyżyło.

— Przypuszczam, że chce pić.

— Jak to, pić, przecież mleko…

— Mleko to jest pożywienie konkretne — przerwałam stanowczo. — Tu jest powietrze suche jak pieprz, kaloryfery macie, dziecko musi dostać coś do picia. Najlepiej słaby rumianek z odrobiną cukru.

Joanna — Anita upewniła się, że wiem, co mówię, kazała mi przysiąc, że moi obaj pili rumianek, i poleciała do kuchni parzyć ziółka. Ze szklanką w dłoni wróciła na górę, ale nie zdążyła Jasia napoić, bo Henryk dostał amoku. Zaprezentował temperament obcy Skandynawii. a szczególnie Duńczykom, zrobił awanturę zgoła korsykańską. Wykrzykiwał, że usiłujemy dziecko otruć, po jego trupie, nie pozwoli, lekarza…!!! Joanna — Anita, żeby go uspokoić, sama wypiła całą szklankę rumianku, nie pomogło, lekarz został wezwany.

Nazajutrz Henryk przepraszał mnie we wszystkich możliwych językach z głęboką skruchą, bo przyszedł lekarz i kazał dać dziecku rumianku. Później przyjechała z Polski Stasia, opiekunka Joanny — Anity jeszcze z jej dzieciństwa, zajęła się Jasiem i wszelkie problemy upadły.

Z tłumaczenia Krokodyla nic nie wyszło, duński język okazał się za mało elastyczny. Nieboszczyk zaś, żeby już raz z nim skończyć, miał swój delikatny dalszy ciąg.

Chyba w dwa lata po ukazaniu się książki Lucyna z wielką uciechą zawiadomiła mnie. że przyjechał z Brazylii jakiś znajomy facet i przyleciał do niej pełen podziwu. zmieszanego ze zgrozą.

— No, no! — powiedział. — Ale ta twoja siostrzenica jest odważna!

Lucyna zainteresowała się natychmiast. Facet wyjaśnił dokładniej. Był tam i widział. Okazało się, że znów trafiłam. Osobnik sam stwierdził, iż cała tamtejsza okolica skorumpowana jest radykalnie, a w miejscu przeze mnie wskazanym znajduje się rezydencja szefa, prawie identycznie taka, jak opisałam. Stanowi centralny punkt wszystkiego co nielegalne, narkotyki, hazard, handel żywym towarem i diabli wiedzą, co tam jeszcze, policję i w ogóle wszelką władzę mają w kieszeni, ujawniłam przestępcze tajemnice i tylko patrzeć, jak mi łeb ukręcą.

Nie przejęłam się specjalnie, a łba, jak widać, do dziś mi nie ukręcili. I to pomimo że za tłumaczenie złapał się także Brazylijczyk, z tym że znów mu nie wyszło. Czas jakiś krążyła między nami korespondencja, dowiedziałam się z niej, że dla czytelnika brazylijskiego bohaterka jest za stara i za mało piękna, odpisałam, że jak dla mnie, ona może mieć szesnaście lat i przerastać urodą Miss Universum. potem jednakże okazało się, że nie pasują także polskie realia, a związek nie całkowicie małżeński czytelnikowi brazylijskiemu wyda się niemoralny. Poszłam na ustępstwo, zgodziłam się na ślub, też nie pomogło i tłumaczenie się wściekło.

 

Teraz należy wziąć do ręki Upiorny legat. Co prawda, chronologicznie biorąc, wykańczałam Lesia, ale wydarzenia życiowe znalazły swoje odbicie w Upiornym legacie z tego prostego powodu, że najpierw coś musiało nastąpić, a dopiero potem mogłam to opisać. Twórczość i egzystencja odrobinę mijały mi się w czasie.

Przy okazji uczynię skok do przodu i nie pożałuję sobie informacji, że Upiorny legat nie został przyjęty do druku. Odrzuciła go cenzura, jako utwór niemoralny, niemoralność zaś polegała na tym, że przestępcy byli ludźmi sympatycznymi i nie zostali na końcu ukarani. Musiałam trochę zmienić i przestawić ich na inny paragraf, taki więcej ulgowy.

Wdzieranie się w kłębowisko wydarzeń można chyba zacząć od znaczków. W jakimś momencie na manię filatelistyczną zapadły moje dzieci. Jerzy bardziej. Robert w mniejszym stopniu, zarazili mnie i mojego ojca, potem dzieciom przeszło, a ojcu i mnie zostało. Nasza mania zresztą była wtórną, recydywa można powiedzieć, oj ciec zbierał w młodości, a ja miałam dziadka. Na klasyki, rzecz jasna, nikt z nas nie posiadał pieniędzy, rzuciłam się zatem na współczesność, najpierw faunę i florę, a potem ochronę środowiska. Jerzy uczepił się poczty lotniczej i koni, ojcu było wszystko jedno.

No i proszę, z rozgoryczeniem sobie wspominam, że nawet znaczków nie umiałam kraść! Potworne. Pamiątkową popielniczkę z kawiarni w Luwrze zdobyłam tylko dzięki temu, że ukradł ją Wojtek. Nie nosiła znamion muzealnych, była duża, plastykowa, czerwona, z białym napisem „Carlsberg”, ale pochodziła z Luwru i cześć. Rozbiłam ją później, celując w głowę własnego dziecka. Znaczki natomiast…

Obydwoje z ojcem poddaliśmy się pazerności straszliwej i zachowywaliśmy się skandalicznie. Ojciec zaczepiał ministrów na korytarzach instytucji, podrywał sprzątaczki, umizgiwał się do sekretarek, ja zaś znęcałam się nad osobami znajomymi i obcymi, także redakcjami wydawnictw, wyrywając im z rąk korespondencję. Gdzie to było, nie mam pojęcia, radio, telewizja, jakieś biuro projektów, czy może prasa, w każdym razie przyleciałam tam do znajomej osoby po znaczki, osoby akurat w pokoju nie było, plątała się gdzieś po budynku, za to w uchylonej szufladzie wypatrzyłam kopertę z wyciętymi znaczkami. Chęć kradzieży zakwitła we mnie od razu, ale z właściwym sobie talentem do tej sztuki, zamiast sięgnąć ręką, popędziłam szukać osoby. Znalazłam ją, uzyskałam zezwolenie na przywłaszczenie skarbu, wróciłam do uchylonej szuflady i okazało się, że koperty już nie ma, bo rąbnął ją przez ten czas ktoś przytomniejszy ode mnie.

Moja matka i Lucyna przeczytały tysiące listów do „Lata z radiem” i tysiące odpowiedzi na konkursy dla dzieci, bo stanowiło 10 warunek uzyskania znaczków z kopert. Po konkursach moja matka powiedziała, że naprawdę już nie wie, jak się pisze słowo „król”. Jakaś prawidłowa odpowiedź miała brzmieć: „Żwirek i Muchomorek”, nie wiem, co to było, ale przeistoczyło się w „Żwirko i Wigurek”. Pierwsze moje zdobycze można umiejscowić w czasie, wypadły wtedy, kiedy piosenkę roku stanowiła „Una paloma blanca”, w korespondencji do „Lata z radiem” występowała jako „Lula palona blanka”, „Napalona Blanka”,

„Ula i Blanka”, „Palona bianka” i tym podobne, wszystkiego nie pamiętam. Podobno poprzedniego roku rekordy pobił Jerzy Gondol znad Wisły, jeśli ktoś nie wie, co to jest, wyjaśniam, że tytuł prawidłowy brzmiał: „Gondolierzy znad Wisły”.

Sama już nie wiem, gdzie wetknąć historię pęsetki filatelistycznej, ale chyba załatwię ją od razu, bo wtedy właśnie miała swój początek. Dokonam kolejnej dygresji do przodu.

Nie zamierzam wdawać się w metafizykę, spirytyzm i życie pozagrobowe, ale coś z tych rzeczy obiło się o mnie za sprawą ojca. Przystępując do zbierania znaczków, kupiłam dwie jednakowe pęsetki, jedną ojcu, drugą sobie, i posługiwaliśmy się nimi ustawicznie. Ojciec kolekcję w zasadzie miał u mnie, przychodził, donosił łupy, dopingował mnie i sprawdzał, co mi się udało uzupełnić. Kasowane musiały pochodzić z drapieżnych polowań, hańbą byłoby kupić, i taka, na przykład, bułgarska seria warzyw i owoców, warta, wedle cennika, cztery złote i pięćdziesiąt groszy, zdobyta z kopert, dostarczyła nam doznań upojnych.

Podczas którejś wizyty ojciec zabrał moją pęsetkę. Używał jej, potem wetknął do kieszeni i poszedł. Zdenerwowało mnie to, bo bez przyrządu byłam jak bez ręki, poleciałam na Niepodległości, odebrałam skarb, ale pomyślałam, że na wszelki wypadek należy mieć coś zapasowego. Udałam się do sklepu i wyszło na jaw, że takich pęsetek jak te nasze już nie ma. Nie produkują. Są inne, odrobinę gorsze. Tamte, doskonałe, robione były z wyjątkowo sprężystej stali, kształt miały jakiś taki poręczny i w ogóle stanowiły ideał, te gorsze też były dobre, ale już nie tak. Kupiłam gorszą i z ciekawości, przy różnych okazjach, zaczęłam sprawdzać po świecie. Równie świetnych, jak te nasze pierwsze, nie było nigdzie, ani w Wiedniu, ani w Kopenhadze, ani w Paryżu, ani w Berlinie. Jakieś piętnaście lat później ojciec miał wylew, pomijam już to, że pani doktór z przychodni stwierdziła anginę, bo potem przyszedł prawdziwy lekarz, postawił właściwą diagnozę i dał skierowanie do szpitala. Ojca podleczyli, wrócił do domu, ale prosperował trochę niemrawo. Znaczkami się już prawie nie zajmował i pęsetki nie używał, leżała gdzieś tam w szufladzie, zamieniłam ją zatem na tę zapasową, ojcu było wszystko jedno, i w ten sposób miałam w domu dwie jednakowe.

Przyszli do mnie goście, tacy jednorazowi, właściwie obce osoby, posiedzieli, napili się kawy i poszli. Zaraz potem stwierdziłam, że jedna pęsetka zniknęła. Cholera, ukradli…? Niewątpliwie były to jednostki uczciwe, ale mogli zrobić to, co przedtem ojciec, bawić się przedmiotem i odruchowo schować do kieszeni. Zdenerwowałam się, przeszukałam wszystko, całą część mieszkania ze znaczkami, centymetr po centymetrze, brylantu bym tak nie szukała, bo wiedziałam, że odkupić sobie tego cudu nie zdołam. Zdejmowałam poduchy z kanapy i obmacywałam zakamarki. Nie było siły, świętość przepadła.

Po następnych dwóch latach ojciec umarł. W przeddzień pogrzebu siedziałam na fotelu, tym od teściowej, przy niskim stole, po przeciwnej stronie siedziały na kanapie trzy dorosłe, pełnoletnie, trzeźwe osoby, była to właśnie ta część mieszkania, którą tak przeszukiwałam, rozmawialiśmy, ustalając różne kwestie rodzinno–organizacyjne, i nagle coś brzęknęło pode mną na podłodze. Schyliłam się, zobaczyłam, że upadła pęsetka, podniosłam ją, położyłam na stole i oniemiałam. Na stole leżały dwie.

Stanowczo twierdzę, że mój ojciec, człowiek o złotym sercu, który tak bezgranicznie pragnął, żeby w rodzinie panowała zgoda i żeby wszyscy byli zadowoleni, z tamtego świata dostarczył mi zaginioną pęsetkę. Wszyscy inni mogą sobie myśleć na ten temat, co im się żywnie podoba.

Wracając do chronologii, znów widzę, że wszystko działo się równocześnie. Zbierałam znaczki. Zbierałam suche zielska. Poszukiwałam tego małego z dnem. Systematycznie bywałam na służewieckich wyścigach. Grałam w brydża i w pokera. Pisałam książkę. I do tego jeszcze zaczęłam zbierać bursztyn nad morzem.

Kiedy zahaftowałam płyciny w drzwiach zewnętrznych i łazienkowych krzyżykowym haftem, w ogóle nie potrafię sobie przypomnieć. Przy okazji haftu diabeł ukradł mi igłę z nitką.

Już wyjaśniam. Mówi się, nie mogąc czegoś znaleźć, „diabeł ogonem nakrył”. Otóż nic podobnego, wcale nie ogon tu działa, diabeł zwyczajnie kradnie. Myślmy logicznie, te wszystkie cyrografy na rozstajnych drogach, te rozmaite układy z siłą nieczystą, te wymagania… Zawiera się z diabłem umowę, ponieważ czegoś się od niego chce i diabeł ma to dostarczyć. Skąd niby ma brać? W sklepie nie kupi. Kradnie zatem po prostu w jednym miejscu, żeby zanieść w drugie.

Haft krzyżykowy miałam rozpoczęty. Siedziałam przy maszynie, zabrakło mi pomysłu, musiałam się zastanowić. Przy pracy umysłowej lubię mieć zajęte ręce, przeniosłam się zatem na kanapę, gdzie leżała szmata z haftem. i nawlokłam igłę długą pomarańczową nitką. W tym momencie zadzwonił telefon. Zostawiłam rękodzieło, odbyłam rozmowę. pomyślałam o herbacie, poszłam do kuchni, nalałam sobie zimnej, wróciłam do pokoju, postawiłam szklankę na biurku i znów ujęłam haft.

Igły z nitką nie było.

Podniosłam się, potrząsnęłam gałganem,obejrzałam kanapę, obejrzałam siedzenie. bo mogła się przyczepić. Ubrana byłam w niebieski szlafrok, pomarańczowe musiało z nim kontrastować. Nic z niczym nie kontrastowało, igły z nitką nadal nie było. Zastanowiłam się. gdzie byłam i co robiłam, zaraz, telefon… Podeszłam do telefonu, uważnie popatrzyłam na aparat i okolice. Herbata…

W kuchni wiedziałam już, że to diabeł. „Czekaj, ty świnio”, pomyślałam mściwie. „A otóż teraz ci się nie uda, za dobrze wiem, co robił. Będziesz musiał oddać, ciekawe jak…”

Wróciłam do pokoju i stanęłam w drzwiach. Igła z długą pomarańczową nitką leżała na środku podłogi.

Nikt we mnie nie wmówi, że mogłam ją przeoczyć, bo wychodząc do kuchni, jeszcze raz spojrzałam w kierunku okna i na podłodze nic nie leżało. Kto zatem inny miałby się wdać w tę imprezę jak nie diabeł…? Co do brydża i pokera, uprawiało tę rozrywkę towarzystwo wyścigowe, czasem u mnie, a czasem u Baśki. Baśka z Pawłem stanowili ustabilizowaną parę, rzecz jasna nie był to Paweł Zosi, tylko zupełnie inny osobnik. Paweł, syn Zosi. wystąpił w dwóch utworach: Wszystko czerwone i Tajemnica, w Upiornym legacie go nie ruszyłam.

Bez tego Upiornego legatu chyba się tu nie obejdzie. W pokera graliśmy po nikłej stawce dziesięciu groszy, posługując się elementami zastępczymi, bo nikt nie miał tyle drobnych. Były to malutkie wyczerpane bateryjki do aparatów słuchowych, które ktoś skądś przyniósł, zostały uratowane od wyrzucenia na śmietnik i nadawały się doskonale.

Trochę nam ten poker wychodził dziwnie i raczej chyba nietypowo. Rundki po podwójnej stawce stanowiły dodatkową atrakcję i zwiększały emocje, należało zatem pilnować, żeby nam nie przepadły. Sprawdzenie karety albo pokera było obowiązkiem. Nie posunęliśmy się do wydawania okrzyków w rodzaju „cha, cha, mam karetę!”, ale szczęśliwy posiadacz musiał jakoś o niej dać znać i czynił to za pomocą przebijania. Jeśli ktoś mówił: „Przebijam o dwanaście złotych i czterdzieści groszy”. wiadomo było. o co chodzi i poświęcał się najbardziej wygrany.

Sumy powyżej dwustu złotych wręczaliśmy sobie wzajemnie w postaci rewersów i pod koniec tego rozpustnego okresu na piśmie byłam wygrana osiem i pół miliona złotych. W gotówce przegrana chyba ze trzysta.

Moje starsze dziecko uczestniczyło w hazardzie od czasu do czasu, młodsze natomiast pyskowało, aż echo niosło, spadł na nie bowiem obowiązek dostarczania nam herbaty. Gościnność posunęłam znacznie dalej nit swymi czasy Joanna — Anita i jedyny składnik poczęstunku stanowiła herbata, jak kto chciał to nawet z cukrem, a Baśka przytomnie poszła za moim przykładem. Do gospodarstwa domowego obie miałyśmy nabożeństwo jednakowe.

Przy okazji zawiadamiam, że Baśka występuje także epizodycznie w Tajemnicy. Odruchowo napisałam tam prawdę, rozeszła się później z Pawłem i związała z Andrzejem, który zajmował się produkcją miniaturek broni palnej, historycznej i współczesnej, i nawet przez jakiś czas z przyjemnością współpracował z nim Robert. Andrzej jest tam wspomniany wprawdzie tylko marginesowo, ale osoba dociekliwa może się poczuć zdziwiona nagłą zamianą imion.

W tamtych to właśnie czasach, któregoś wyścigowego dnia, przyjechał po mnie na Służewiec Donato Widocznie mój odzyskany garbus stał akurat w jakimś warsztacie. Znalazł się w szponach hazardu pierwszy raz w życiu, Donat, nie garbus, Baśki akurat nie było, Paweł przegrywał samotnie. Obydwoje byliśmy bardzo do tyłu. podetknęłam Donatowi program pod nos i pokazałam palcem przedostatnią gonitwę. — Patrz i typuj! — rozkazałam. — Jesteś tu pierwszy raz.

Donat nie odróżniał imion koni od nazwisk jeźdźców.

— Orsk mi się podoba — oznajmił po namyśle.

— I Sałagaj. Orsk to było imię konia, Sałagaj — nazwisko dżokeja. Na Orsku jedyny chyba raz w życiu jechał akurat jakiś Kostropiec, uczeń albo amator. Na czym jechał wtedy Sałagaj, nawet nie pamiętam. Popędziłam do Pawła.

— Paweł, Donat tu jest pierwszy raz w życiu zawiadomiłam go pośpiesznie. — wymyślił Orska z Sałagajem. jeden trzy…

Paweł już wyciągał z kieszeni dziesięć złotych.

— Gramy, ale już!

Za ostatnie dwadzieścia złotych zagraliśmy do spółki i to jeden trzy oczywiście przyszło. Fuks potęmy, bo kto grał Kostrupca…?! Zapłacili pięćset siedemdziesiąt złotych. wzbogaciliśmy się z miejsca, a Donat dostał pięćdziesiąt siedem złotych. dziesięć procent za typy.

— Wiecie. Ze to całkiem niezła impreza — rzekł, zdziwiony. — Nic nie zainwestowałem i dostałem pieniądze!

Z tych pięćdziesięciu siedmiu złotych postawił w ostatniej gonitwie dwadzieścia i oczywiście przegrał. Trzydzieści siedem złotych mu zostało, bardzo sobie chwalił rozrywkę. ale wolał się od niej trzymać z daleka.

Pokera natomiast urozmaiciło nam wydarzenie dość osobliwe. Graliśmy sobie spokojnie, ktoś zadzwonił do drzwi, otworzyłam i ujrzałam milicjanta. Młody był, sympatyczny i spytał o mojego starszego syna. Zaprosiłam go do pokoju, w pierwszej chwili usiłował być tajemniczy, ale obejrzał sobie apartament, towarzystwo, napój wyskokowy w szklankach, pulę na stole, złożoną z dużej ilości dziesięciogroszówek oraz mnóstwa tych baterii dla głuchoniemych, i zmiękł. Wyjawił sekret.

Gliny dostały anonim, jakoby mój syn handlował dolarami pod PKO. Oburzyłam się śmiertelnie.

— Dzieciątko, handlujesz zielonymi i nic z tego nie masz?! — wykrzyknęłam, zgorszona. — Czyś zgłupiał całkiem? Skoro już popełniasz wykroczenie, może byś chociaż jaki majątek zyskał?!

— No widzisz, mamunia, może ja nie mam talentu? — zmartwił się Jerzy.

— Weź się za coś innego — poradziła zachęcająco Baśka. — Co byś myślał o rozboju? Takie napady w ciemnej ulicy?

Milicjant porzucił kwestie służbowe, herbaty się napił, w pokera na baterie grać nie chciał, pogawędził z nami o różnych rozrywkach i rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni. Autor donosu nas nie interesował i nawet o niego nie spytaliśmy.

A, właśnie…! Przypomniał mi się mój zabieg pedagogiczny z wcześniejszych lat, nastąpiło to chyba w rok po rozwodzie. Wracając do domu, spotkałam na schodach naszego dzielnicowego i czym prędzej zaprosiłam go do siebie. Pogawędziliśmy przyjacielsko.

— O pani synach jeszcze na razie nic złego nie wiadomo — rzekł między innymi. — Ale muszę pani poradzić… Niech ich pani zabierze z tej szkoły.

Robert zaczął właśnie pierwszą klasę i obaj chodzili do szkoły na Grottgera. Dolny Mokotów zamieszkiwała w tamtym czasie dawna czerniakowska żulia. Radę potraktowałam poważnie.

— Zabrać ich, oczywiście zabiorę — powiedziałam. — Przeniosę na Wiktorską. Ale do pana mam prośbę. W razie gdyby któryś z pańskich kolegów złapał moje dzieci na czymś nieodpowiednim, uprzejmie proszę zdrowo przyłożyć im pałą.

— Pierwszy raz w życiu coś takiego słyszę — zdziwił się dzielnicowy.

— To są chłopcy — wyjaśniłam. — Diabli wiedzą, co im do głowy strzeli. Byłoby dobrze, gdyby od samego początku poznali blaski i nędze życia chuligana.

Dopiero w wiele lat później wyszło na jaw, że gliny moją prośbę spełniły. Każdy z moich synów raz w życiu dostał pałą i żadnemu to się nie spodobało. Chuliganami nie zostali mimo licznych świetlanych przykładów.

Wracając jeszcze do wyścigów, popełniłam wtedy jedną z lepszych głupot. Szła nagrodowa arabska gonitwa, złożona z dziesięciu, a może nawet jedenastu koni, w niej zaś cztery stajnie.

Co to jest stajnia, wyjaśniałam już dwa razy, w dwóch utworach, w Wyścigach i Florencji, córce Diabła, ale mogę wyjaśnić i trzeci. W żadnym razie nie chodzi tu o budynek mieszkalny dla koni. Stajnia w znaczeniu organizacyjnym jest to jakaś ilość koni przynależna do jednego trenera i przez niego trenowana i na ogół trener puszcza w gonitwie jednego ze swoich koni. Czasem się zdarza, że do jednej gonitwy zapisuje swoje dwa, lecą razem dwa konie jednego trenera, z jednej stajni, i wtedy mówi się po prostu, że idzie stajnia. W tamtej arabskiej gonitwie czterech trenerów zapisało po dwa konie i dlatego szły cztery stajnie.

Z reguły, w imprezach poważnych, jeden z takich stajennych koni szedł na lidera dla tego drugiego. Prowadził, męczył się, potem odpadał, przeważnie zresztą był nieco gorszy i nikt go nie grał, zdarzało się jednak, że świetna forma i doskonała jazda pozwalały mu dociągnąć do celownika. Wtedy przychodziła stajnia i na ogół płacili bardzo dużo.

Już porządniej wyjaśnić nie potrafię. Baśka grała stajnie z zasady, ja z nieco mniejszym uporem. Zagrała wtedy te cztery stajnie i weszłam do jej porządków w jednej czwartej, czyli po pięć złotych. Wręczywszy jej dwie dychy, zaczęłam się zastanawiać, co by tu zagrać poważnie.

Uparcie z całej tej watahy wychodziły mi dwa konie, dwójka i dziewiątka. Już się na nie decydowałam, kiedy przypomniało mi się, że to przecież stajnia, a stajnie już gram z Baśką po pięć złotych. Zatem nie, coś innego. Coś do tej dwójki…

Wybierałam bez przekonania, dochodziłam do dziewiątki, dwa dziewięć! A, nie, to stajnia… Dobierałam do dziewiątki, wychodziła mi dwójka, znów to samo. Nie będę grała stajni, bo już gram z Baśką…

Czysty obłęd!

W rezultacie zagrałam jakieś głupoty, starannie omijając porządek dwa dziewięć, który pchał mi się nachalnie. Przyszło dwa dziewięć i za dwadzieścia złotych zapłacili tysiąc siedemset dwadzieścia. I na co mi było pamiętać, że gram stajnie z Baśką? Nie mogła mnie wtedy rąbnąć chwilowa skleroza…?

Co do sztandaru, przypominam, że Upiorny legat należy trzymać w ręku, otwarty na właściwej stronie, Teresa i Tadeusz przysłali mi zamówienie z Kanady. Malowidło wykonałam i sztandar został nawet tam u nich wyhaftowany, podobno bardzo ładnie wyszedł. Perypetie z tym związane opisałam uczciwie i naprawdę, a rozumiem, że w to uwierzyć najtrudniej, znalazłam wtedy w jakimś sklepie różowy papier toaletowy, fakturą znacznie odbiegający od papieru ściernego. Sama takiego luksusu bym nie wymyśliła, nawet moja wyobraźnia tak daleko nie sięga. Zdaje się, że panował w owym czasie Gomułka.

 

Małe z dnem potrzebne mi było do napisania powieści. Mogę ją tu streścić, chociaż źle świadczy o moich zdolnościach przewidywania.

Otóż doszłam do wniosku, że w literaturze science fiction istnieje luka. Wszyscy opisują inny świat, niepodobny do współczesnego, to wspaniały, to okropny, ale zawsze ustabilizowany, nikt natomiast nie zajmuje się momentem przełomowym. Nikt nie pisze, jak do tej odmiany świata doszło, najwyżej napomyka, omijając detale. Postanowiłam zatem lukę wypełnić.

Miało być tak, że konflikt ogólnoświatowy narasta i trzecia wojna światowa wisi na włosku. Po każdej stronie ktoś już maca czerwony guzik, ludność przemieszcza się zgodnie z przekonaniami. Różni od nas uciekają, różni do nas przyjeżdżają i osiedlają się, następuje wymieszanie narodowości, granicę ideologiczną zaś, diabli wiedzą dlaczego, stanowią nasze Ziemie Zachodnie. Tam szaleje kapitalizm, tu socjalizm rozkwita niczym róży kwiat, a konflikt rośnie i już wiadomo, że w razie czego jedna noga z życiem nie ujdzie i wyginą nawet karaluchy.

Równocześnie po naszej stronie pracuje grupa uczonych. Młodych i pełnych zapału. Odkryli właśnie nieznany składnik promieniowania kosmicznego, który to składnik doskonale daje się wykorzystać do zmiany czegoś tam w budowie atomu. Zmieniony atom zaś to zmieniony pierwiastek, zmienione w ogóle wszystko, dzięki czemu jedne materie, ciała stałe i płynne, rzecz jasna nieżywe, można dowolnie przeistaczać w całkiem inne, też oczywiście martwe. W żywe białko wplątywać się nie miałam zamiaru.

Grupa młodych uczonych, zorientowana w sytuacji wszechświatowej, wiedziona s...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl