pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kraszewski Józef IgnacyAdama Polanowskiego notatnikDworzanina Króla Imci Jana TrzeciegoCykl Powieci Historycznych ObejmujšcychDzieje Polski.Częć dwudziesta siódma.Skanował i błędy poprawił: J. Podleny.SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZO-OWIATOWACZYTELNIK1551TOM PIERWSZY.Z młodszych moich lat nie ma co pisać, bo ludzie sš jako tra­wa, gdy się z ziemi wytyka, wszyscy jednakowi; trudno poznać, czy to z tego będzie łopuch, czy sałata. Pamiętam tylko, że mi dla zbytecznej swawoli matka i ojciec prorokowali, iż się szubienicy dorobię, lecz, dzięki Bogu, nie sprawdziło się, choć prawda, żem dokazywał srodze i kipiało we mnie, a spokojnie na miej­scu wysiedzieć nie było sposobu.Rodzeństwa nas było troje: starszy brat Michał, powolny i nad wiek stateczny, młodsza siostra Julusia, a ja w porodku.Matka nasza najukochańsza, wieć Panie jej duszy, nie bardzo była dla mnie surowa i mawiała (choć nie w mojej obecnoci), że młodoć ma prawa swoje i najlepsze piwo, gdy zrazu szumi, więc przez palce patrzyła na wybryki i folgowała, gdy ojciec dyscyplinš i rózgami groził. Swawola też owa ograniczała się na znęcaniu nad ptactwem, do którego z łuku się strzelało, na rybołówstwie, na dojeżdżaniu koni, od których niejednegom guza dostał i sińców napytał.Do abecadła, nad którym Michał rad siadywał, ani mnie było napędzić, ale przecież, gdy na srom przywišzano mnie sznurkiem do ławki i kazano się uczyć nie przychodziło mi to i trudnociš.Bakałarza mielimy osobliwego, niejakiego Kleta Cygań­skiego, który, nomen omen, choć szlachcic, jako Cygan się włóczył ode dworu do dworu, to bakałujšc, to za oficjalistę słu­żšc, to przy kociołach rezydujšc, a nigdzie nie zagrzewajšc miejsca. Człek był i na oko niepowszedni, drab jakby z samych koci zbudowany, skóra lnišca na nim jakby wyprawna, włosa tyle tylko, że korona dokoła łysiny, wargi odwalone ogromne, a oczy gdyby lipia kocie wiecšce, nosił się nędznie, nie zawsze czysto około niego bywało, ale głowę i gębę miał, że i statycie by ich starczyło.Powiadano o nim, iż tak ciekaw był, że żadnej ksišżki z ršk nie pucił, aby jej nie przeczytał. Orację napisać komu jakškol­wiek bšd jak orzech zgryć było dla niego i płacono mu za to, a pojono go i karmiono... Grosza był mógł łatwo sobie przyzbierać, ale potajemnie pił pono, a pod humor pienišdze rzucał ubogim i lada komu, jak plewę.Ja u Cygańskiego miałem łaskę, choć Michał był pilniejszy i stateczniejszy. Czasem mnie za uszy wytargał, czuprynę mi wymiętosił, ale nigdy się nie pogniewał bardzo, a często i zataił przed rodzicami, gdym co zbroił.Michałowi starszemu przepowiadał, co się sprawdziło, że do zakonu wstšpi, gdyż w istocie potem ojciec Jan, brat matki naszej, do nowicjatu go w Lublinie wzišł, już z niego nie wyszedł, choć ojcu się to bardzo nie podobało.Z ršk Cygańskiego oddano mnie do infimy w Łucku, a pó­niej razem z Michałem do Lublina, z powodu że tam ojciec Jan, wuj nasz, rezydował i w zakonie miał znaczenie, a nami się opiekował.Tu Michał mój poczciwy, natura spokojna i łagodna, jak przylgnšł do ojca Jana, jak sobie upodobał życie klasztorne, tak już pozostał Bogu służšc, mnie za mamonie na łup dano. Uczyłem się niezgorzej, chociaż o pierwszš ławę i laury nie ubiegałem, a swawola szła swoim porzšdkiem i w tej celujšcym byłem zawsze. Rózeg nie brałem bo bym był ich nie zniósł, ale w karceresie na rekolekcjach mało którego tygodnia nie siadywałem. Miano wzglšd na krew onš burzliwš, której mi pohamować było trudno.Gdy wreszcie Michał sobie stan obrał duchowny i odwieć go od tego postanowienia nie było podobna, na mnie przypadło w przyszłoci się do gospodarki a razem i do stanu rycerskiego sposobić, bo co szlachcic musiał żołnierzem być.Jam sobie tym wcale nie przykrzył.miało mi się życie obozowe, o którym się nasłuchałem siła wyprawy wojenne, potem sejmikowanie a gospodarze­nie około roli.Wszystko to we krwi już było... Od młodu się człowiek na­słuchał, napatrzył, obyczaje te poznał i w nich kochał.Nim do szkół mnie oddano, tom ci się już w szable umiał cišć niezgorzej, na konium jedził jako centaur, a z łuku i strzelby celnie strzelałem i nikomum się wyprzedzić nie dał. Łuk naówczas do parady więcej służył niż do boju, ale się nim zabawiano chętnie, równie jak oszczepem. Pozostałoci to były prastarych czasów, które konserwowano.Pamiętam, że na tak zwane łuby, w których strzały pie­rzaste noszono, wysadzano się chętnie, równie jak na ozdobne tarcze, choć oboje tylko na okaz służyły. Niejeden taki łub, w którym ani ladu łubu nie było, perłami szyty, złotem dzierzgany, kamieniami sadzony, kilkaset złotych wartał, tak samo tarcze, które albo giermek niósł, albo na sobie wieszano, lekkie, łacne do przebicia, dla splendoru tylko chowano, a były malo­wane, złocone i roboty osobliwej...Szlachcic około domu w kitlu płóciennym, w kozłowych bu­tach i lada jako chodził, ale każdy najuboższy, po dziadach i pradziadach, miał się w co odziać paradnie, gdy wystšpić było potrzeba... Przechowywały się pasy, lamy, futra, delie z po­kolenia na pokolenie. Dopiero za moich czasów, gdy różne mody cudzoziemskie nastały, poczęto się też drogich pozbywać pa­mištek i przebierać szpetnie. Przy czym nieraz od tych, co oby­czajowi staremu wierni pozostali, dostało się dobrze tym zniemczonym i sfrancuziałym po tebinkach.Pod koniec mojej szkolnej nauki wšs mi się już wysypywał, a okrutnšm niecierpliwoć czuł, aby się spod feruły wydobyć i w wiat pójć. Ale człowiek sam sobš nie dysponował, ojca, matki słuchać było potrzeba. Wyrwał się który niecierpliwszy bez zezwolenia ich z domu, nie było już po co powracać. Rygor był wielki ani rzadkociš to, że młodzieniec pod wšsem na ko­biercu rękš ojcowskš baty oberwał, za które karzšcš dłoń pocałować musiał.Pod koniec mojej nauki szkolnej rodzicowi naszemu najlep­szemu nagle się zmarło po sejmiku w Łucku, czasu którego się namęczy! i zirytował, tak że do domu powróciwszy obiegł zaraz i już nie wstał.Dano nam znać do Lublina, gdy już nadziei utrzymania przy życiu nie było, i pieszylimy z Michałem dniem i nocš po bło­gosławieństwo ojcowskie, alemy ojca już na katafalku zastali.Pogrzeb z sumptem niemałym odprawilimy w Łucku u Dominikanów, gdzie w refektarzu chleb żałobny potem za­stawiono, przy którym ja gospodarzyłem, bo Michał, choć star­szy, już kleryk, nie chciał się tego podjšć.Kilka tylko dni w domu przy matce zabawiwszy, musie­limy do Lublina powracać: Michał do nowicjatu, a ja do szkoły, której porzucić matka nie pozwalała.Z męstwem wielkim, choć sercem bolejšcym, wzięła się sa­ma do interesów i do gospodarstwa, me zapominajšc o wycho­waniu Julusi, którym się sama zajmowała, a na wszystko jej starczyło czasu.Ale też niewiast takich jak ona, starego autoramentu, już wówczas niewiele było u nas.W życiu jej marnej chwili nie było, wstawała z kurami z niš się też wszystko we dworze do pracy budziło. Obchodziła wszystkie kšty nie wyręczajšc się nikim. Rzadko z rana czas przysišć miała, bo co zawsze było do czynienia, co jš na nogach trzymało.Przy pracy i przy modlitwie wspólnej ona przewodniczyła. Nierzadko jeszcze goć nadjechał, proboszcz, kwestarz trzeba go było przyjmować, regestra przepisywać, motki i talki poli­czyć, wymiaru zboża jeli nie dopilnować, to na niego najrzeć i tak cały boży dzień schodził.Przy czym i to dodać potrzeba, iż prawne interesa, na któ­rych nie zbywało, bo mało która majętnoć albo spornej grani­cy, lub jakiego zastarzałego procesu nie miała pani matka nadzorowała sama i prawo jej nie było obce... tak że lada jurysta nie podszedłby był i nie oszukał.A wszystko to szło, pamiętam, tak spokojnie, cicho, jak w zegarku, że ani słychać było, ani widać wysiłku. Przybył obcy człek, witała go obliczem wypogodzonym, dla wszystkich uprzejma, łagodna, chociaż w potrzebie surowa i gdy co posta­nowiła, nieprzełamana.Na wakacje przybyłem już sam, gdyż Michał, jak każdy zakonnik, rodziny się wyrzekać musiał, tak jak wyrzekał wiata. Ze łzami na oczach powitała mnie, gdym jej w ganku do kolan przypadł, sam też płaczšc, bo ojciec się przypominał, którego nam brakło.W pierwszych dniach mowy nie było o tym, co pani matka względem mnie postanowi. Korciło mnie wielce się o tym do­wiedzieć, alem nie miał pytać.Nie nagliłem też, bo mi doma, po szkole, było jak w raju. Wszystkom tu miał, za czym w miecie tęskniłem. Konie, psy, las, rzekę, szerokie pola, a sšsiadów tak miłych, którym się przypominało. Byli między nimi i rówienicy, i szkolni z Łucka z jednej ławy towarzysze.Pani matka swobody mej wiele nie hamowała, zapowie­dziawszy to, żem mógł sobie spoczšć i zabawić się, nimbym się zaprzšgł do nowego życia, ale jakie ono miało być, nie mówiła.Po nieboszczyku ojcu wierzchowych koni, psów łowczych różnych zostało dosyć, ludzi też w pomoc do tej zabawy nie brakło. Zapraszali sšsiedzi, między innymi, pomnę, Steccy i To­maszewscy, z którymi i ojciec żył w przyjani.Czasy były niewesołe, bo po owym nieszczęsnym panowaniu Jana Kazimierza nastšpiło było jeszcze smutniejsze króla Mi­chała, które zwichrzyły całš Rzeczpospolitš, podzieliwszy jš na obozy...Stali jedni, szczupła gromada, przy królu, przez szlachtę so­bie obranym, drudzy przeciwko niemu, a turecka potencja z Kozakami na granicach plšdrowała i pustoszyła, zanosiło się po okropnych klęskach i buczackich traktatach na gorsze jeszcze.Lecz, prawdę powiedziawszy, tam gdzie wojna ogniem i mieczem nie dochodziła, ledwie jš czuć było i wierzyć w niš chciano. Paliło się nieraz obok, łupiło Kozactwo i plšdrowali Tatarzy, a byle nie dotarli gdzie, szlachcic się n... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl