[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Josie Metcalfe
Tylko my dwoje
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Jak w ogóle mogłabyś woleć Edwarda Sullivana ode
mnie? - spytał Adam z głębokim wzburzeniem.
Kolor jego oczu stanowił intrygującą mieszankę szarości
i błękitu, znacznie ciekawszą od ciemniejszego odcienia jej
tęczówek, i gdyby Naomi nie dostrzegła igrających w jego
spojrzeniu ogników, mogłaby pomyśleć, że mówi ze śmier
telną powagą.
- Trudno uwierzyć, prawda? - odrzekła z wystudiowa
nym współczuciem, sięgając niemal automatycznie ku ukry
temu pod bluzką pierścionkowi zawieszonemu na złotym
łańcuszku. - To taki porządny facet, oddany pracy i pacjen
tom, z perspektywami świetnej kariery. I ma poważne zamia
ry wobec mnie, chce się ożenić i ciągle opowiada, jak będzie
wyglądała nasza przyszła rodzina. Byłoby więc zaskakujące,
gdybym wolała kogoś takiego od faceta flirtującego z każdą
kobietą pojawiającą się na horyzoncie, którego związki koń
czą się, nim zdąży wystygnąć kawa wypijana po upojnej
nocy.
- Ech, Naomi, jesteś dla mnie taka okrutna - poskarżył
się teatralnym głosem. - Czy nie widzisz, że to po prostu mój
mechanizm obronny nie chce dopuścić, abyś spostrzegła, że
łamiesz mi serce?
- Przestań wpuszczać mnie w maliny, Adam - mruknęła.
- Powiedz raczej, że ranie twoje wielkie ego. Mogłabym się
założyć, że jestem jedyną osobą z całego personelu, z którą
nie zdążyłeś się jeszcze umówić na randkę.
- I przegrałabyś. Żeby obalić twoją tezę, wystarczy po
wiedzieć, że nigdy nie umawiałem się z Halem. On po prostu
nie jest w moim typie.
- Idiota! - Zaśmiała się i zaczęła sprzątać porozrzucane
na biurku papiery. - Czy przyszedłeś tu tylko po to, żeby
zawracać mi głowę, czy może chciałbyś przy okazji dowie
dzieć się czegoś o nowych pacjentach?
Jęknął, jakby wlepiała mu nielubianą robotę, ale wiedzia
ła, że Adam, podobnie jak ona, kocha swoją pracę. Trudno
wyobrazić sobie kogoś, kto bardziej niż on nadawałby się do
pracy na pediatrii, pomyślała, maszerując przed nim w kie
runku aneksu, gdzie leżało dwóch nowych pacjentów.
Kiedy zaczęła z nim pracować, zastanawiała się przez
jakiś czas, czy to nie on miałby się okazać owym oczeki
wanym księciem z bajki. Niestety, szybko odkryła u Ada
ma ową nieznośną manierę podrywacza, co sprawiło, że
wstęp na listę stosownych kandydatów został przed nim
zamknięty.
Wtedy właśnie spotkała Edwarda i nagle wszystko zaczę
ło wskazywać na to, że jej życie wkroczyło na właściwe tory.
Gdy wróciła myślami do tamtych chwil, mimowolnie mus
nęła palcami ukryty pod bluzką szafir otoczony wianuszkiem
brylancików.
- Dobrze, siostro. Kogo więc tu mamy? - spytał, przy
bierając profesjonalny ton i posyłając kiwnięciem głowy po
zdrowienie stojącym obok łóżka rodzicom.
- Macie mnie! - wyrzucił z siebie chłopiec i zebrana wo
kół niego gromadka zaszczycona została widokiem wysunię
tego przez wielką szczerbę języka.
- „Mnie", to znaczy kogo, młody człowieku? - spytał
/
Adam, wertując jednocześnie historię choroby. - W kartotece
nie mamy nikogo o takim nazwisku.
Naomi znała na pamięć zapisaną w karcie choroby długą
historię sześciolatka - chronicznego astmatyka, który pomi
mo powtarzających się napadów duszności zachował tempe
rament i radość życia.
- Mnie, to znacy Maffyew Williamtha - odparł zadzior
nie, wyraźnie nie speszony zaczepnym tonem doktora Forre-
stera.
- Ho, ho, więc wreszcie wiem, z kim mam do czynienia!
- oznajmił Adam. - I co tym razem mogę dla ciebie zrobić,
młodzieńcze? Stop! Nie mów mi! Sam już widzę, czego ci
potrzeba! - Zanurzył dłoń w wypchanej kieszeni białego far
tucha i wyciągnął stamtąd małe zawiniątko. - Siostro, czy
mogłaby siostra dopilnować, żeby Matthew starannie je do
pasował? - powiedział, z niezwykłą pieczołowitością kładąc
na jej dłoni mały przedmiot opakowany w celofan.
- So to fakiego? - wyseplenił Matthew, wyciągając gło
wę, by dostrzec, co leży na dłoni pielęgniarki. - Cy to znowu
jakieś lekalstwo?
- Niezupełnie - odrzekła Naomi ze śmiechem i rozwi
nęła paczuszkę. - Ale tego właśnie ci potrzeba. To kły
Drakuli, które możesz sobie włożyć w miejsce brakują
cych zębów.
Gdy Naomi pomagała chłopcu wstawić plastikowe kły,
Adam zapowiedział rodzicom wcześniejsze niż przewidywa
no zwolnienie chłopca, które miało nastąpić już późnym
popołudniem.
- Chłopaka uda się utrzymać w stanie względnej równo
wagi, jeżeli będą państwo chronić go od kontaktu z rzeczami,
które prowokują ataki astmy - usłyszała za plecami.
- Dzięki Bogu... Sami zresztą widzimy, że coś się zmie-
nia. Nie trzeba go już przywozić do szpitala tak często jak
rok temu - zauważył Don Williams.
- I za każdym razem spędza tu mniej czasu - dodała jego
żona z westchnieniem ulgi, przenosząc wzrok na roześmia
nego syna.
- Proszę pamiętać, nie wolno zaniedbać pracy z chło
pcem - dodał Adam. - Wiem, jak czuje się człowiek, kiedy
życie zostało nagle zdominowane przez chorobę dziecka, ale
to praca, która przyniesie nagrodę, mogę to obiecać.
- Jeżeli tylko w życiu Matthew coś zmieni się na le
psze, będzie to wystarczająca nagroda - stwierdziła Jean
Williams, zadowolona z postępów w leczeniu syna. - Naj
ważniejsze, że wiemy, co prowokuje te ataki. Nigdy na
przykład nie wpadłabym na to, że będzie lepiej, by chodził
do szkoły na piechotę. Myślałam sobie, że wożąc go sa
mochodem, chronimy go przed wdychaniem spalin, a tym
czasem okazuje się, że jest ich więcej wewnątrz pojazdu.
I ta ostatnia moda pozbywania się dywanów... Sądziłam,
że to jakaś kolejna bzdura rodem z telewizji. Byłam napra
wdę zdziwiona, kiedy okazało się, że po ściągnięciu dy
wanów Matthew czuje się lepiej.
- A więc zdjęli państwo dywany w całym domu? - spy
tała zdziwiona Naomi. - Po naszej ostatniej rozmowie my
ślałam, że chcą państwo usunąć wykładzinę tylko z jego sy
pialni.
- Z naszego domu zniknęły absolutnie wszystkie wykła
dziny i dywany - oznajmił z naciskiem Don. - Ktoś mógłby
sobie pomyśleć, że to zwykłe marnotrawstwo: dobre dywany
i w dodatku prawie nowe. Ale teraz, kiedy gołym okiem
widać, jak zmienił się stan małego, nie żałujemy niczego.
- Poza tym okazuje się, że nawet sprzątanie zajmuje
mniej czasu - wtrąciła Jean. - Jedyny minus to hałas, jaki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]