[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brzydkie
kaczatko
Jako nastolatek Alex byl
szpetny
i
nie lubiany przez
ówiesnik~w. U pieknej Genie
nie mial zadnych szans. Po latach jednak stal sie·
przystojnym, pelnym seksu mezczyzna,
w dodatku bardzo zamoznym. Tymczasem jego
dawna ukochana, która porzucil narzeczony,
wiodla nieciekawy zywot prowincjonalnej
nauczycielki. Alex w nowym wcieleniu bardzo jej
sie spodobal, ale czy teraz, gdy jej uroda
przygasla, mogla liczyc na wzajemnosc
z jego strony?
IINowozencyll - trzy opowiesci o trzech mlodych
parach. W grudniu IIWesele na gwiazdke"
otr~maja Holly i Jesse .
•
•
•
•
Tytuł oryginału:
Dream Wedding
Pierwsze wydanie:
Silhouette Books, 1995
Przekład:
Andrzej Panas
Redakcja:
Mira Weber
Korekta:
Stanisława Lewicka
Maria Kaniewska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Proszę pani! Proszę pani! Terminator złapał Joeya!
Genie Hill uniosła głowę znad zeszytu i spojrzała na wy-
straszonego chłopaka, który przed chwilą wdarł się do pokoju
nauczycielskiego. Widok był na tyle niepokojący, że zerwała
się z miejsca i podbiegła do rozdygotanego ucznia.
- Spokojnie, Paul - powiedziała, chwytając go za ramię.
- Powiedz, co się stało? Gdzie jest Joey?
- Zła... złapał go Terminator. - Chłopiec może się i trochę
uspokoił, ale teraz dla odmiany zaczaj się jąkać.
Genie powoli traciła cierpliwość. Było mało prawdopodobne,
żeby cyborg z filmu nawiedził nagle niewielkie Wiley w stanie
Georgia i zajął się porywaniem dzieci. Nigdy nie mieli tutaj
podobnych problemów. Chociaż z drugiej strony, tyle się słyszy
w telewizji o różnego rodzaju przestępstwach, że człowiek za-
c z y n a się zastanawiać, dlaczego jego ulica n i e jest jeszcze usłana
trupami.
- Ale gdzie to się stało, do licha? - powtórzyła pytanie.
- Tam, przy stojaku na rowery. - Paul wskazał ręką. Po-
woli zaczynał dochodzić do siebie. - Złapał go i nie chce
puścić.
Bogu dzięki! Przynajmniej byli blisko. Oczywiście, jeśli
jeszcze się tam znajdowali.
Genie podbiegła do drzwi. Paul chciał iść za nią, ale po-
wstrzymała go gestem.
© 1995 by Pamela Macaluso
© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin
Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1996
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu
z Harlequin Enterprises II B . V .
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek
podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych
- jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin
i znak serii Harlequin Desire są zastrzeżone.
Skład i łamanie: Studio Q
Printed in Germany by ELSNERDRUCK
ISBN 83-7070-851-X
Indeks 356948
6
WESELE MARZEŃ
WESELE MARZEŃ
7
- Zostań tutaj - rzuciła rozkazująco.
Do pokoju nauczycielskiego zajrzała przywabiona głośną
rozmową Annabelle Foster, która od lat pełniła w szkole fu-
nkcję sekretarki.
- Co się dzieje? - spytała, spoglądając na nich badawczo.
- Nic takiego - powiedziała Genie. - Zaraz wracam.
Nie wdając się w długie dyskusje wyminęła Annabelle
i uważając, żeby nie okazać zdenerwowania, podeszła do
drzwi wychodzących na dziedziniec przed szkołą.
Natychmiast zauważyła nieznajomego w czarnej skórzanej
skórze i dżinsach, pochylonego nad kimś skurczonym żałoś-
nie, jakby w nagłym ataku skrętu kiszek. Ujrzała też twarz
Joeya, z pełnymi strachu oczami i szeroko otwartą buzią.
To wystarczyło, żeby rzuciła się jak tygrysica i zasłoniła
chłopaka własnym ciałem. Dopiero teraz zorientowała się, że
znalazła się znacznie bliżej obcego, niżby miała na to ochotę.
Uniosła nieco wzrok i spojrzała odważnie w pełne wrogości
oczy mężczyzny.
W tym momencie zaparło jej dech w piersiach.
Obcy obrzucił wzrokiem kształty Genie, a następnie zno-
wu spojrzał jej w oczy. Tym razem jednak był zdecydowanie
bardziej przyjazny.
- No proszę, proszę - powiedział półgłosem, ni to do sie-
bie, ni do niej. - Co my tu mamy.
I znowu kontynuował oględziny.
Genie chciała mu się odwzajemnić tym samym. To, co zoba
czyła, przyprawiło ją jednak o zawrót głowy. Płowa czupryna.
Prawdziwie męskie rysy twarzy. Niepokojący uśmiech, którym
ją niespodziewanie obdarzył. I ten dołek, który pojawił się nagle
na jego prawym policzku.
Joey, który nie wiedział, co się z nią działo, stał drżący za
jej plecami. Dopiero kiedy to sobie uświadomiła, znów stała
się pełną troski nauczycielką.
- Właśnie. To ja chciałabym wiedzieć, co my tutaj ma-
my? - Z zadowoleniem stwierdziła, że głos jej nawet nie
drgnął.
- Może zapyta pani tego małego chuligana!
Instynktownie wyczuła, że Joey skulił się za jej plecami.
- Niezależnie od tego, co zrobił, nie ma pan prawa prze
śladować go i straszyć.
- Nawet nie próbowałem. - Nieznajomy wzruszy! ramio-
nami. - Chciałem się po prostu dowiedzieć, jak się nazywa
i gdzie mieszka.
- Ale czego pan chce od Joeya? - spytała rozdrażniona
Genie.
- Joey? Więc nazywasz się Joey? - Blondyn zwrócił się
bezpośrednio do chłopaka, który wychylił się na moment zza
jej pleców.
Genie stanęła tak, żeby widzieć obu panów, i spojrzała
z niemym pytaniem na ucznia.
- Nic mu nie powiedziałem, proszę pani. Tak jak nas pani
uczyła.
Genie pogłaskała go po potarganych, rudych włosach. Nie-
znajomy był jednak wyraźnie zdegustowany.
- Skoro tak pani słucha, to może nauczy go pani również,
żeby nie prześladował innych chłopaków.
Joey zrobił niewinną minę, którą znała tak dobrze. Poczuła
się głupio i znowu zaczęła przyglądać się nieznajomemu. Do-
piero teraz dostrzegła kilka mokrych plam na jego czarnej
koszulce, a także kawałki czerwonego balona, które przylgnę
ły do skórzanej kurtki.
Wzrok nieznajomego powędrował za jej spojrzeniem. Po
8
WESELE MARZEŃ
WESELE MARZEŃ
9
chwili strącił kawałki balona, jakby to była jakaś obrzydliwa
tarantula.
Genie była zafascynowana wspaniałą sylwetką mężczy-
zny. Mokra koszulka oblepiała dokładnie jego płaski brzuch.
Spojrzała niżej. Na szczęście mocno opięte dżinsy pozostały
suche.
- Czy zobaczyła pani coś ciekawego, kochanie? - padło
bezczelne pytanie.
Genie zaczerwieniła się, a następnie zerknęła nerwowo na
Joeya.
- Zdaje się, że Joey rzucił w pana balonem z wodą- po-
wiedziała, zdając sobie sprawę, że nie popisała się specjalną
błyskotliwością.
Mężczyzna skinął głową.
- Chodziło mu o tego drugiego chłopaka. Tego, który
uciekł - dodał po chwili namysłu.
Genie pokiwała smutno głową.
- Zdaje się, że powinieneś przeprosić pana, Joey.
Joey zrobił skruszoną minę.
- Bardzo przepraszam - powiedział. - Naprawdę chodzi-
ło mi o Paula.
- Mam nadzieję, że następnym razem będziesz uważał
- powiedział mężczyzna z nagłym wyrazem surowości na
twarzy. - I wybijesz sobie z głowy napastowanie słabszych.
Genie poczuła, że musi się wtrącić. Nie chciała jednak
interweniować przy uczniu.
- Idź do szkoły, Joey. Chciałabym jeszcze później z tobą
porozmawiać.
Joey wykonał to polecenie z wyraźną ulgą. Dostał już za
swoje i to, według niego, niesprawiedliwie.
- To, że chciał oblać wodą Paula, wcale nie znaczy, że go
napastował - powiedziała Genie, patrząc za odchodzącym
chłopcem.
- A co chciał zrobić? Wyrazić w ten sposób swoją sym-
patię do niego?
- Nie. Pewnie odpłacić mu za jakiś inny głupi żart. Sły-
szałam, że Joey znalazł gumowego pająka w swojej torbie
i bardzo się go przestraszył.
- Więc, pani zdaniem, można... - ciągnął mężczyzna, już
z nieco mniejszą złością.
Genie słuchała go tylko jednym uchem. Zaniepokoił ją
trochę ruch przy położonym nie opodal budynku, a także to,
że samochód szeryfa ruszył nagle z piskiem opon. Pomyślała,
że będzie musiał teraz podjechać do najbliższego skrzyżowa-
nia i zawrócić. Znacznie łatwiej byłoby mu dotrzeć do szkoły
pieszo. Powinna była powiedzieć sekretarce, żeby nie wszczy-
nała alarmu.
Niestety, było już za późno.
- .. .I co pani na to? Zaczyna się od głupstw, a kończy na
czymś o wiele gorszym! - zakończył nieznajomy.
Genie skinęła nieprzytomnie głową. Z doświadczenia wie-
działa, że szeryf Conroy, człowiek z natury zacny i przyjazny,
potrafi się czasami zachowywać jak John Wayne.
- Tak, tak. Oczywiście. Przepraszam, ale mam teraz masę
pracy.
- Jak to-pracy? Przecież jest pani pedagogiem - wymó-
wił ze szczególnym naciskiem ostatnie słowo. - Powinna
więc pani wychowywać tych młodych ludzi.
Nagle usłyszeli dźwięk syreny, a następnie samochód sze-
ryfa zatrzymał się przed szkołą z piskiem opon. Po chwili
wysiadł z niego Zeke Conroy, poprawił kaburę i ruszył w ich
kierunku.
10
WESELE MARZEŃ
WESELE MARZEŃ
11
Nieznajomy wyglądał na zdziwionego.
- Jakieś kłopoty, Eugenio? - spytał szeryf, a następnie
zmierzył mężczyznę uważnym wzrokiem.
- Tylko nieporozumienie, szeryfie - odpowiedział za-
miast niej.
- Ma pan jakiś dowód tożsamości?
- Oczywiście.
- Mogę spojrzeć?
Nieznajomy bez słowa sięgnął do tylnej kieszeni spodni,
przez co napięły się one jeszcze bardziej. Genie wolała nie
patrzeć na niego. Przy okazji zauważyła, że Annabelle, Paul
i Joey obserwują całą scenę przez okno na korytarzu.
- Nowy Jork - stwierdził szeryf. - To znaczy, że jest pan
tu tylko przejazdem?
Jego ton wskazywał, że nie przyjmie przeczącej odpo-
wiedzi.
- Nie. Zatrzymam się tu na dłużej.
Zeke Conroy zrobił jeszcze sroższą minę.
- W naszym hotelu nie ma już niestety miejsc - poinfor-
mował nieznajomego. - Najbliższy motel znajdzie pan w Cal-
houn.
- Przyjechałem do rodziny.
Teraz z kolei szeryf wyglądał na zaskoczonego.
- Do rodziny? - powtórzył, zerkając ponownie na pra-
wo jazdy. - Alexander Dalton. Czy jest pan może krewnym
Grandee?
Genie znowu zaczęła przyglądać się blondynowi. Nazwi-
sko wydawało się znajome, ale kojarzyło jej się tylko z pry-
szczatym chudzielcem w okularach. Tamten Alex przyjeżdżał
do Dalton na wakacje. Wszyscy mu zawsze dokuczali. Nie
pasował do reszty dzieciaków. Genie nawet go lubiła, Poma-
gał jej w matmie, kiedy była zagrożona i musiała zdawać
egzamin we wrześniu.
Jednak mężczyzna, który stał teraz przed nią, w niczym nie
przypominał tamtego zakompleksionego mózgowca. Zresztą
klan Daltonów należał do naprawdę wielkich i mogło w nim
być co najmniej trzech Alexów.
- Tak - odparł nieznajomy. - Przyjechałem na jej urodziny.
Szeryf Conroy zwrócił mu prawo jazdy z wyraźnym sza-
cunkiem.
- Setka - mruknął pod nosem, chcąc ukryć zażenowanie,
- Naprawdę piękny wiek.
Następnie zwrócił się do Genie:
- A teraz, Eugenio, może wytłumaczysz, co się właściwie
stało? Dlaczego mnie wezwałaś?
Genie nie chciała się zniżyć do tego, żeby zrzucić odpo-
wiedzialność na innych. Postanowiła bronić słuszności pod-
jętej przez Annabelle decyzji.
- Paul przybiegł i powiedział, że Ter... to znaczy ktoś
nieznajomy złapał Joeya. Chłopcy byli naprawdę przestra-
szeni.
- Pewnie znowu coś nabroili - stwierdzi! szeryf. - Nie
sądzisz chyba, żeby wnuk...
- Prawnuk - wtrącił mężczyzna.
- No właśnie, prawnuk Grandee mógł im zrobić coś złego.
- Genie milczała. - Tak, to zwykłe nieporozumienie. Cóż,
Alex, baw się dobrze w naszym miasteczku.
- Mam taki zamiar - powiedział Alex, patrząc przenikliwie
na Genie. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce, a następnie szeryf
wsiadł do samochodu i przejechał na drugą stronę ulicy. Złamał
przy tym przepisy, przecinając ciągłą linię, co, oczywiście, przy
niewielkim mchu i tak nie miało najmniejszego znaczenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]