pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

TOMASZ OLSZAKOWSKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

I...

RUBINOWA

TIARAWSTĘP

 

Był 17 lipca 1918 roku. Zaskrzypiała furtka w czterometrowym drewnianym płocie. Wartownik rzucił okiem na twarz wchodzącego i cofnął się w cień. Jakub Jurowski wszedł na dziedziniec domu „spe­cjalnego przeznaczenia" w Jekaterynburgu. Od zeszłej nocy, kiedy oddział czekistów pod jego osobistym kierownictwem zamordował w suterenie cara i jego rodzinę, pozornie nic się nie zmieniło. Nadal pod oknami stali wartownicy, pod brezentem na balkoniku drzemał karabin maszynowy maxim. Po korytarzach snuli się czekiści. W kuchni smażono placki. W piwnicy zdzierano ze ściany przesiąknięte krwią i podziurawione kulami tynki. Wszędzie było pełno ludzi. Jednak dom wydawał się dziwnie pusty. Stał milczący, groźny, obcy.

Jurowski wszedł przez skrzypiące drzwi i przeszedłszy korytarzyk wkroczył do magazynu, gdzie kilku najbardziej zaufanych czekistów pod kierownictwem Biełobrodowa przeszukiwało bagaże pomordo­wanych. Kufry ozdobione carskimi koronami i monogramami wyku­tymi z pozłacanego brązu stały wybebeszone. Kosztowne jedwabne suknie balowe walały się po pokrytej błotem podłodze. Carskie albu­my z fotografiami, oprawione w czerwony safian, rzucono w kąt. Chciwe ręce obmacywały starannie każdą sztukę bielizny. Przed Biełobrodowem na kulawym stoliku leżał spory połyskujący stosik znale­zionej biżuterii. Przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonaw­czego (WiCK) porównywał znalezione precjoza ze spisem sporządzo­nym starannym kaligraficznym pismem na kilkunastu kartkach.

– Witajcie, towarzyszu – powiedział Jurowski.

Biełobrodow uprzejmie kiwnął głową, ale nie przerwał lektury. Jurowski wyciągnął zza pazuchy spory płócienny woreczek i rzucił go obojętnie na stół. Brylanty zaśpiewały niczym kryształowe dzwonki. Brwi Biełobrodowa uniosły się pytająco.

– Podczas likwidacji zwłok znaleźliśmy zaszyte w gorsetach klej­noty – wyjaśnił morderca. – Sporo się tego uzbierało. Głównie bry­lanty. Będzie tego pewnie z ćwierć puda.

– Cztery kilogramy – mruknął przewodniczący sprawdzając coś na kartce.

Brwi jego zmarszczyły się, gdy wysypał woreczek i przeorał pożół­kłymi od nikotyny palcami połyskującą kupkę.

– Czegoś brakuje? – zaniepokoił się Jurowski.

– Taa... – mruknął. – Według spisu wykonanego przez naszych towarzyszy w Tobolsku car miał przy sobie szablę paradną. Nie może­my jej odnaleźć – machnął dłonią w stronę rozbebeszonych bagaży. – A carowa miała Rubinową Tiarę.

– Słynną Rubinową Tiarę? – zdumiał się Jurowski. – Myśla­łem, że została razem z klejnotami koronnymi w Piotrogrodzie.

– Nie. Towarzysz Jakowlew widział ją w Tobolsku – wyjaśnił. – Rubinowa Tiara... niedobrze.

– Może się jeszcze znajdzie – carobójca wskazał stos nie rozpa­kowanych walizek.

– Tam są tylko książki. Aha, jest depesza ze Smolnego. Macie zawieźć wszystkie odzyskane kosztowności do Moskwy.

– Sporo tego – zaniepokoił się Jurowski.

– Dostaniecie ochronę i pociąg pancerny. Umiemy zadbać o bez­pieczeństwo najlepszych synów narodu.

Na twarz mordercy wypłynął zimny rybi uśmiech, gdy gładko po­łknął komplement.

– A co z Rubinową Tiarą? – zapytał. – Przecież nie zapadła się pod ziemię.

– Car musiał ją gdzieś ukryć. Prawdopodobnie jeszcze w Tobol­sku. Ale myją znajdziemy. Nawet jeśli będziemy musieli rozebrać to miasto belka po belce.

– Trzeba jak najszybciej powiadomić tamtejszych towarzyszy, aby aresztowali wszystkich członków świty i służbę.

Biełobrodow skrzywił wargi w ponurym uśmiechu.

– Nasi towarzysze będą z pewnością w stanie przekonać ich do szczerych wyznań.

– Należy aresztować biskupa Hermogena. Wygląda mi na głów­nego podejrzanego.

– At – Biełobrodow machnął ręką. – Pośpieszyli się chłopcy. Został powieszony. Ale to nic.

– Za wcześnie. Czy jeszcze czegoś brakuje? Na twarzy Biełobrodowa pojawił się ponury cień.

– Tak. Nie mamy nie ukończonej korony. Teraz pobladł Jurowski.

– Przecież ona powinna zostać w sejfach firmy Feberge!

– Ale widocznie nie została. Dostałem depeszę z Piotrogrodu, żeby ją odnaleźć. Nie ma jej tutaj. A przecież to nie szpilka.

– No to towarzysz Lenin da nam popalić.

– Znaleźliśmy całą masę dodatkowych rzeczy. Kilka broszek z brylantami, ordery... Towarzysza Lenina jakoś udobruchamy. Zresztą nic straconego. Odnajdziemy wszystko. Powoli, stopniowo... nam się nie śpieszy.

– Jak wygląda sytuacja w mieście?

– Maszeruje na nas admirał Kołczak na czele całej armii. Będą tu najpóźniej pojutrze. Dlatego, towarzyszu, sprawa waszego wyjaz­du staje się paląca. Czerwona Gwardia prawdopodobnie nie utrzyma miasta. Wybiją ich do nogi. Ważne, żebyśmy mieli czas odskoczyć bezpiecznie na tyły.

Jurowski kiwnął głową.

– Co z ludźmi z mojego oddziału?

– Znają miejsce ukrycia ciał?

– Tylko niektórzy. Nie wszyscy.

– Wybierz pięciu najwierniejszych. Resztę zlikwiduj. Nie mogą wpaść w ręce białych.

– A ludzie Jermakowa? Byli obecni przy...

– Pod ścianę.

– Właściwie to oni zaprowadzili władzę radziecką na Uralu... Biełobrodow uśmiechnął się z politowaniem.

– Nie czas na sentymenty, towarzyszu. Gdy płonie dom ratuje się to, co najcenniejsze.

Jego pożółkłe od nikotyny palce zacisnęły się na filigranowej broszce i zmiażdżyły ją bez trudu. Jurowski skinął głową.

ROZDZIAŁ PIERWSZYTAJEMNICZY GOŚĆ • TEKTUROWA TECZKA • CO KRYJĄKSEROKOPIE • ZASKAKUJĄCA PROPOZYCJA • HISTORIARUBINOWEJ TIARY

 

 

– Złota polska jesień – ziewnął pan Tomasz przeciągając się na fotelu stojącym obok otwartego okna. Gołębie na parapecie apatycz­nie dojadały resztkę moich kanapek.

Oderwałem się od komputera. Wiatr znad Ogrodu Saskiego niósł zapach opadłych liści i wilgotnej nagrzanej słońcem ziemi.

– Faktycznie – powiedziałem. – Złota polska jesień.

– Wiesz co – zaproponował pan Tomasz – wyłącz w diabły te maszynę i chodźmy na wagary. Połazimy sobie wśród drzew, obejrzy­my Grób Nieznanego Żołnierza; z biura Wojewódzkiego Konserwa­tora Zabytków dzwonili, że coś się tam sypie. Potem posiedzimy na ławce w parku i popatrzymy na kaczki. Albo chodźmy na kawę...

– Płacą nam za to, żebyśmy pracowali – zwróciłem delikatnie uwagę szefowi. – Niby czas pracy mamy nie normowany, ale...

– Odpracujemy to w jakiś deszczowy dzień – zaproponował pan Tomasz. – Idzie zima, trzeba nacieszyć się słońcem. Niepokoi mnie twój brak wrażliwości na uroki przyrody...

W tym momencie zadzwonił telefon.

– Halo? – szef leniwie podniósł słuchawkę. – Gość do mnie? Proszę wpuścić.

– Co się stało? – zapytałem.

– Idzie do nas jakiś młodzieniec – Pan Samochodzik przecią­gnął się ponownie. – Pewnie Jacek.

– O tej porze powinien być w szkole. Poza tym mieszka w Łodzi – zauważyłem.

Szef poskrobał się z frasunkiem po głowie.

– Widocznie też poszedł na wagary. A może ma dziś dzień wol­ny? Ale co robi tutaj? Ciągle jest obrażony o to, że nakablowalem o tych ich wyczynach na Araracie.

– Przecież sypnął się pan, szefie, zupełnie niechcący – zauważy­łem.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedział pan Tomasz siadając prosto.

W drzwiach stanął krótko obcięty ciemnowłosy młodzieniec lat około siedemnastu. Zaskoczył mnie kształt jego twarzy. Była niemal doskonale symetryczna, wpisana w miękki owal. Wyglądał na Fran­cuza. Jego rysy były zdumiewająco regularne. Takie twarze mają ary­stokraci.

– Można? – zagadnął.

Nie był Francuzem. Mówił po polsku z dziwnym śpiewnym ak­centem. W pierwszej chwili pomyślałem, że pochodzi z kresów, ale jego akcent nie był czysty. Brzmiał tak, jakby się go wyuczył razem z językiem.

– Proszę, proszę – Pan Samochodzik wykonał zachęcający gest.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – śpiewny akcent ciągle wibrował w jego głosie.

– Ależ skądże – zapewniłem go. – W czym możemy pomóc? Uśmiechnął się lekko.

– Jestem Michaił Derekowicz Tomatow – przedstawił się. Po twarzy szefa przebiegł skurcz. Oczy gościa drgnęły lekko. Zauważył to.

– Czym mogę służyć? – głos Pana Samochodzika zadrżał lekko, jakby od powstrzymywanej furii.

Gość z przewieszonej przez ramię torby wydobył szarą tekturową teczkę z ogniście zielonymi wstążkami. Położył ją ostrożnie na rogu biurka.

– Proszę się z tym zapoznać – powiedział.

– Odpowiedź brzmi: nie – cicho odezwał się szef. – Nie wiem jeszcze, jakie propozycje przywozisz, ale moja odpowiedź brzmi: nie.

– Samo rozwiązanie tych wstążek nic nie kosztuje. Poczekam na korytarzu.

– Odpowiedź i tak będzie negatywna – zapowiedział szef.

Michaił nie przejął się tym specjalnie. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyszedł. Drzwi zamknęły się z lekkim stukiem. Pan Tomasz przecią­gnął się, aż zaskrzypiało mu w stawach, po czym przysunął sobie tecz­kę i rozwiązał wstążki. Z wnętrza teczki wydobył plik kartek odbitych na ksero. Założył na nos okulary i obojętnie rzucił okiem na pierwszą z nich.

– Rany boskie! – krzyknął podrywając się z miejsca. – Łap go!

Wypadliśmy na korytarz. Michaił nie miał zamiaru uciekać. Sie­dział na ławce pod oknem i przeżuwając coś czytał rosyjską gazetę. Na nasz widok uniósł pytająco głowę. Szef zaczerwienił się i pocią­gnął mnie z powrotem do gabinetu.

– Co to jest? – zaciekawiłem się wskazując na leżące na biurku kartki.

– Elementarz polsko-łaciński wydany w Krakowie w 1550 roku! Jedyny egzemplarz, o którym wiadomo, spalili hitlerowcy wraz z pięć­dziesięcioma tysiącami starodruków Biblioteki Narodowej... Był jesz­cze jeden, ale ostatni raz słyszano o nim pod koniec ubiegłego wieku. W Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego mają stronę tytułową wypreparowaną z okładki jakiejś starej książki.

– A pozostałe? – zapytałem.

Przez chwilę kartkował plik kserokopii. Potem usiadł ciężko na fotelu i zagapił się w ścianę.

– Z grubsza podobnej klasy dzieła. Nie wszystkie tytuły są mi znane... Podaj mi, proszę, siódmy tom Bibliografii polskiej Estreichera...

Przez chwilę kartkował tomik.

– Już na początku wieku to dzieło było znane tylko ze słyszenia – mruknął.

– I co pan o tym sądzi, szefie?

– Przyniósł nam dziesięć odbitek stron tytułowych książek, któ­re zaginęły. Dziesięć tomów posiadających istotne znaczenie... Zresztą co ja ci będę mówił. Sam rozumiesz.

– Rozumiem. Tylko co dalej?

– Z naszego ministerstwa nie możemy go wypuścić. Trzeba go wsadzić do piwnicy, przez trzy dni nie dać nic do jedzenia, przynaj­mniej dopóki nie wyśpiewa, gdzie to wszystko schował. Boże, co ja plotę...

– Sądzi pan, że chce to sprzedać?

– Oby. Ale myślę, że nie. Gdyby szukał kupca, poszedłby z tym do działu zakupów Biblioteki Narodowej albo do innej komórki na­szego ministerstwa. Zresztą każdy dom aukcyjny powitałby go z otwar­tymi ramionami.

– Skąd on to wszystko wytrzasnął? – zdumiałem się. – Obrobił jakąś bibliotekę? Nie wygląda na takiego. Zwrócił pan uwagę na jego rysy? Arystokratyczna twarz...

– Jest arystokratą – mruknął szef. – W każdym calu.

– Ale nazwisko ma mało szlacheckie – zauważyłem. – Tomata to po rosyjsku pomidor.

Pan Samochodzik uśmiechnął się pobłażliwie.

– Wyprowadzę cię z błędu. Jeden z jego przodków dostał to na­zwisko i szlachectwo za to, że któremuś z carów dostarczył na dwór pomidory. Pierwsze pomidory w tej części Europy.

– Za takie rzeczy przyznawano szlachectwo? – zdumiałem się.

– Przyznawano i za znacznie mniej heroiczne czyny. Rysy ma po dziadku, księciu Gagarinie. Poczułem zamęt w głowie.

– Z tych Gagarinów? – zapytałem.

Pan Samochodzik roześmiał się.

– Dobre pytanie. Naprawdę dobre pytanie. Widzisz, gdy Jurij Aleksiejewicz Gagarin, powróciwszy z kosmosu odbywał podróż po świecie, a obwieźli go chyba po połowie państw, w Ameryce dostał zaproszenie na kolację od księcia Gagarina. Nie poszedł oczywiście, ale i tak wywołało to falę spekulacji. Porównywali fotografie starego księcia i pierwszego radzieckiego kosmonauty. Podobieństwo było ponoć uderzające. Kosmonauta nie przyznawał się. Uparcie twier­dził, że pochodzi z Gżdatska, niedaleko Pskowa... Ale książęta Gaga­rinowie mieli majątki właśnie w pskowskiej guberni. Możemy go zresz­tą zapytać. Pozostaje pytanie, co dalej? – potrząsnął kartkami.

– Może go zawołać i zapytać, czego za to chce? Trochę to nieład­nie wyglądało, gdy pan z góry zapowiadał, że się nie zgadza, zanim nasz gość przedstawił pierwsze propozycje...

– Po prostu nie zamierzam ich słuchać.

– Ale dlaczego? – zdumiałem się. – Przecież on nic nam nie zrobił.

Pan Tomasz ściągnął usta.

– Znałem jego ojca – powiedział wreszcie.

– Kim był?

– Fascynująca postać. Fascynująca w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wnioskowałem o wysłanie za nim międzynarodowego listu gończego. Nie udało się, mieliśmy tylko poszlaki, a Interpol żą­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl