[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PS-23 JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
FLORENY Z ZALEWA
Zbyszku, Drogi,
piszę do Ciebie z tej Strony Świata, którą opuściłeś na niedługą chwilę. Bo taką jest prawda, że niedługo wszyscy się spotkamy. Nie martw się.
W Naszym Świecie wszystko dzieje się nadal tak, jak byś tego pragnął. Dziki buchtują w oparzeliskach, a Robin i Don oszczekują zajęcze tropy na naszych ścieżkach. Wiatry Jezioraka nadal sprzyjają odważnym żeglarzom.
Pan Tomasz już znalazł spokój po tym, jak ratując dzieciom życie stracił swój Samochodzik. Jest pana Tomasza następca, którego nie waham się nazwać jego uczniem: Paweł Daniec i jego niepokonany jeep Rosynant. Nie żyje już najgroźniejszy przeciwnik pana Tomasza Waldemar Batura, ale berło po nim przejął jego syn, Jerzy, bardziej niebezpieczny od swego ojca.
Nim jednak nie martw się, Zbyszku, bo jak słońce rzuca cień, tak i Pan Samochodzik ma swego przeciwnika, z którym musi się zmagać, wciąż licząc się z możliwością porażki.
Czuwaj, Zbyszku, z Odległych Stron nad działaniami tych, których Twój pisarski talent pomógł walczyć po stronie Dobra. Niech wytrwają i zwyciężają!
Na złe i dobre i Ty bądź z nimi!
Jerzy Szumski
Olsztyn, 2 listopada 1999 roku
ROZDZIAŁ PIERWSZY
FLOREN I KUSA MARYNARECZKA * UCIECZKA KLIENTA * O RODZAJACH FLORENÓW * AUTOSTOPOWICZ * ŚLEDZĘ BIAŁEGO MERCEDESA * RAPORTÓWKA NA SZOSIE * DNI TARGOWE W ZALEWIE * HOTEL “ANDERS” W STARYCH JABŁONKACH
- Ile to jest warte?
W głosie chełpliwość ginęła pod niepewnością i lekiem. Złota moneta zatoczyła po szkle krzywe koło i znieruchomiała przykryta spoconą dłonią.
W odpowiedzi antykwariusz lekko wzruszył ramionami.
- Musiałbym obejrzeć monetę...
- Ależ proszę, proszę!
Chudy mężczyzna o ptasich rysach twarzy, ubrany w kusą marynareczkę, podkoszulek, sprane dżinsy i tenisówki, nerwowo popchnął monetę, a gdy już prawie spadała z lady, skoczył za nią.
- Przepraszam pana!
- Nie szkodzi.
Właściciel sklepu sięgnął po lupę i oglądał monetę przez dłuższą chwilę.
- Musiałbym się jeszcze jej przyjrzeć dokładnie, ale sądzę, że ten floren wart jest około tysiąca złotych.
- Floren?!
Z większym zaciekawieniem spojrzałem przez szczelinę w kotarze.
Drobny klient potarł nerwowo brodę.
- A czy... Czy gdzie indziej dostałbym?...
Antykwariusz ponownie wzruszył ramionami.
- To niech pan idzie gdzie indziej. Choć wątpię, czy uda się panu dostać lepszą cenę.
- Ależ nie! - mężczyzna w marynareczce zamachał rękoma. - Ja tylko... Chciałem... Ufam panu. I mam tu jeszcze więcej florenów!
- Ma pan więcej florenów? - antykwariusz ożywił się. - Proszę, niech pan pokaże...
Przybysz już sięgał po raportówkę.
- Przepraszam, czy pan jest może z Zalewa? - spytał od niechcenia właściciel sklepu.
Reakcja przybyłego była na tyle gwałtowna, co dziwna: chwycił raportówkę i skoczył do drzwi.
- Ależ co pan?! - zawołał zaskoczony antykwariusz. - Niech pan zaczeka! Nie ma powodu... Pański floren!
W odpowiedzi tylko drzwi trzasnęły, aż zadygotały szyby. Przez wystawowe okno widać było właściciela florenów, jak biegnie, rozpychając się chudymi ramionami, przez tłum na Długim Targu.
Numizmatyk pokręcił głową i podrzucając floren w ręku wszedł na zaplecze, gdzie oczekiwałem na niego.
- I co o tym sądzisz, Pawle? - spytał siadając w fotelu i sięgając do lodówki po dzbanek z mrożoną herbatą. Upał tego lipcowego dnia dawał się we znaki nawet we wnętrzu gdańskiej kamieniczki. Byłem w gościnie u Andrzeja Moździerza, mego przyjaciela i znanego “Numizmatyka, właściciela sklepu numizmatycznego “Dukat”.
Pociągnąłem długi orzeźwiający łyk.
- Widzisz, Andrzeju, znana mi jest, choć przyznam, że powierzchownie, historia florenów z Zalewa, ale sądziłem, że ta sprawa należy już do numizmatycznej przeszłości. Tymczasem okazuje się, że nadal ktoś wykopuje w Zalewie floreny! Szkoda tylko, że ten gość okazał się taki nerwowy, chociaż wątpię, żeby naprawdę zechciał nas poinformować, gdzie znalazł swoje skarby...
Andrzej skinął potakująco głową.
- Historia zalewskiego skarbu nie jest jeszcze zakończona. Pamiętam, jak do środowiska numizmatycznego zaczęły napływać pierwsze wiadomości o odkryciu. Był to bodaj rok 1991. Na monety natrafiono podczas stawiania garaży w Zalewie (ówczesne województwo olsztyńskie) przy ulicy Żeromskiego, na łagodnym stoku powstałym po zsypaniu gruzów z wyżej położonego terenu przeznaczonego pod budowę bloków. Teren ten znajdował się od początku w obrębie starego miasta i był stale zabudowywany. Zapewne do wyjątków w jego historii należy okres po drugiej wojnie światowej, kiedy to ruiny przez ćwierćwiecze czekały na uprzątnięcie. To wraz z ich gruzami skarb najprawdopodobniej został przeniesiony na wysypisko i rozsypmy na długości 300 metrów. Tu także amatorzy, poszukiwacze skarbów znaleźli około stu monet, ale skarb z pewnością zawierał ich o wiele więcej. Profesjonalne badania archeologiczne prowadzone w tym miejscu nie dały rezultatów.
- Cały skarb zalewski to floreny?
- Innych monet nie zgłoszono. Na przykład w posiadaniu Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie znajduje się 39 florenów. Większość została wybita w mennicy florenckiej. Kilka naśladuje tę mennicę, a trzy należą do emisji z południa Francji, z Delfinatu Viennois.
- Wszystko to monety czternastowieczne?
- Tak. Z pierwszej połowy tego wieku. Najmłodsze datowane floreny pochodzą z lat 1332 i 1333.
Przyjrzał się przyniesionemu przez mężczyznę florenowi.
- Ten jest nieco wcześniejszy. Datowałbym go na koniec XIII wieku.
Schyliłem głowę, uznając kompetencje gospodarza, i sięgnąłem po monetę. Miała średnicę około 20 milimetrów. Na awersie widniał stylizowany kwiat lilii, w otoku napis: + FLOR - ENTIA. Rewers zdobiła postać patrona miasta Florencji, świętego Jana Chrzciciela, otoczona napisem: + IOHA - NNES, oraz znak mennicy listek koniczyny.
- Piękny skarb. Ciekawe, skąd się znalazł w takiej mieścinie jak Zalewo? Całe to miasto można było za niego wykupić. Porządna kamienica kosztowała wówczas 4,5 florena!
Andrzej zaśmiał się:
- Nie było Zalewo wtedy taką mieściną jak teraz! Od 1305 roku posiadało już prawa miejskie.
- Tak, wiem. W 1334 roku Zalewo uzyskało pełne przywileje miejskie na prawie chełmińskim. Jednak ponad 100 florenów to znaczna suma, żeby nie powiedzieć ogromna, w skali takiego miasta.
- Prawdopodobne jest, że stanowiła część, o ile nic całość, kolejnego świętopietrza, czyli daniny kościelnej przeznaczonej na utrzymanie Watykanu. Ten “grosz świętego Piotra” mógłby pochodzić z wzniesionego w Zalewie w 1480 roku klasztoru franciszkanów.
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie bardzo mi to pasuje. Nie ma w skarbie monety starszej niż z roku 1332, a klasztor wzniesiono, jak sam powiadasz, półtora wieku później!
Andrzej rozłożył ręce.
- Może to przypadek, że wśród monet, które trafiły do Muzeum Warmii i Mazur nie ma nowszej?
Pstryknąłem we floren.
- Nie wierzę w takie przypadki. Szkoda tylko, że nigdy nie dojdziemy, kto był właścicielem zalewskiego skarbu, dlaczego go ukrył, a także dlaczego do niego już nie wrócił.
Gospodarz popatrzył na mnie spod oka.
- Tak więc nie zajmiesz się florenami? Żałuję. Myślałem, że z otwarciem przez jegomościa w kusej marynareczce nowego rozdziału w dziejach zalewskiego skarbu znajdziesz w nich coś ciekawego i dla siebie... ale cóż!
Parsknąłem śmiechem.
Wygrałeś! Spróbuję znaleźć coś ciekawego w nowej historii florenów, jak to szumnie określiłeś. Na razie postaram się odszukać gościa w kusym przyodziewku.
- Pojedziesz do Zalewa?
- Nie tak od razu. Nie chciałbym tam dotrzeć przed naszym klientem. Za jakieś trzy godziny spróbuję rozejrzeć się za nim na szosie warszawskiej. Może będę miał szczęście i natknę się na niego, kiedy będzie szukał okazji powrotu do domu stopem?
- A skąd te trzy godziny?
- Tyle czasu wyznaczam gościowi na ochłonięcie ze zdenerwowania wywołanego twym pytaniem, no i na rozejrzenie się po innych antykwariatach i sklepach numizmatycznych, bo sądzę, że skoro już przyjechał do Gdańska ze swym skarbem, to chyba tylko po to, żeby jak najszybciej wymienić go na szeleszczące papierki...
- I na alkohol - wtrącił gospodarz. - Bo do niego, sądząc po drżeniu rąk i zabarwieniu nosa, ma największe zamiłowanie!
Zmartwiłem się.
- To byłoby najgorsze zakończenie tej sprawy. Facet może pójść i tango już tutaj... Ale jest nadzieja, że swój wyjazd potraktował poważnie.
- A co ma mu przeszkodzić w poważnym upiciu się?
- Widziałeś, jak przytulał raportówkę? Sądzę, że ma w torbie jeszcze sporo florenów. Po co by ją taskał ze sobą?
- Może z przyzwyczajenia?
Zaśmiałem się z żartu Andrzeja, ale planów swoich nie zmieniłem. Tamtego dnia i tak miałem wyjechać z Gdańska. Właśnie szosą warszawską, tyle że nie do stolicy, a do miejscowości wypoczynkowej Stare Jabłonki położonej malowniczo nad jeziorem Szeląg Mały opodal Ostródy, gdzie czekał na mnie zarezerwowany pokój w gościnnym hotelu “Anders” Wandy i Andrzeja Dowgiałło. W bagażniku wiozłem pisma opata Bohdana ze Szczepkowa, chluby polskiego Odrodzenia, nad którymi chciałem popracować tropiąc skarb z Wiśnicza. Miałem wiec spędzić w Starych Jabłonkach kilka dni nieco pracując, ale więcej leniuchując. Jeśli w paradę moim szczytnym zamierzeniom wchodził skarb z Zalewa, nie miałem nic przeciwko temu, aby poświęcić mu dzień czy dwa tym bardziej, że skarb z Wiśnicza krył się za mgiełką niewiadomego, a floren z Zalewa leżał przede mną!
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Około pół do trzeciej po południu wyjeżdżałem z Gdańska szosą warszawską. Przyznam, że po przejechaniu niewielkiego odcinka zwątpiłem w powodzenie mej misji tropicielskiej. Na szosie ruch panował ogromny. Choć jechałem najwolniej, czyli czterdziestką, nie miałem możliwości skupienia się na stojących na poboczu autostopowiczach i dojrzenia pośród nich interesującego mnie mężczyzny z Zalewa.
Jednak cierpliwi będą wynagrodzeni! Zobaczyłem wreszcie na poboczu człowieka w szarej kusej marynarce, z przewieszoną przez ramię raportówką! Zwolniłem jeszcze bardziej i zachęcająco zjechałem do krawężnika, ale Rosynant nie wiedzieć dlaczego nie spodobał się mężczyźnie, nie wywołując u niego tak oczekiwanej przeze mnie reakcji, czyli machania ręką. Przejechałem obok stojącego obojętnie i właśnie zastanawiałem się rozpaczliwie co robić, gdy w lusterku wstecznym dostrzegłem, że mój klient ożywia się i podnosi rękę. Na ten znak z szeregu przejeżdżających aut wysunął się biały mercedes najnowszego modelu i uprzejmie zwolnił, zatrzymując się przed machającym dłonią. Otworzyły się tylne drzwiczki i Kusa Marynareczka znikł w tajemniczym wnętrzu za przyciemnionymi szybami auta. Samochód ruszył od razu ostro przyśpieszając. Już mnie wyprzedał. Dodałem gazu, aby go nie zgubić, zafrapowany tym co widziałem. Eleganckie limuzyny nie mają raczej w zwyczaju zatrzymywania się na życzenie byle autostopowicza, jakim był Kusa Marynareczka. Nie było też zwyczajowego w takich wypadkach pytania o cel podróży. Zupełnie jakby mercedes był umówiony z Kusym Może naprawdę jechał nim jakiś znajomy mego bohatera? Może. Ale właściciel florenów naprawdę nie wyglądał na posiadającego szerokie znajomości w świecie drogich samochodów!
No, ale nic! Zastanawiać się nad tym rzadkim w dziejach autostopu wydarzeniem będziemy potem! Trzeba jechać. I to jechać szybko, o ile nie chce się zgubić merca. Ten bowiem pruł równo dwieście. Tak więc i ja musiałem jechać tyle samo. Co największą przyjemność sprawiało Rosynantowi, o czym dawał znać cichutkim mruczeniem silnika.
- Jak się nie wpakujemy w jakąś kraksę, to skończymy przynajmniej mandatem! - odmruknąłem w odpowiedzi na radość wiernego wozu.
Zbliżaliśmy się do obwodnicy nowodworskiej, gdy jadąc po łuku zobaczyłem, że jedno z okienek bocznych białego mercedesa otworzyło się i wypadł przez nie jakiś przedmiot. Wirując w prądzie powietrza wzleciał w górę i spadł na szosę, wprost pod koła Rosynanta. Spodziewając się nie wiedzieć czemu zamachu na moją skromną osobę, mocniej uchwyciłem kierownicę i w tejże chwili zwolniłem uchwyt, rozpoznając w wyrzuconym z mercedesa przedmiocie raportówkę Kusej Marynareczki...
Rzut oka na śledzone auto...
Szyba już podniosła się i merc spokojnie jechał dalej. Tak więc wyrzucenie raportówki dokonało się za zgodą prowadzącego wóz i zapewne jego kumpli, którzy siedzieli w środku. Możliwość, by raportówkę wyrzucił sam Kusy z nadmiaru radości po dokonanych transakcjach numizmatycznych, odrzuciłem po krótkim wahaniu jako nieprawdopodobną.
Nasuwało to niemiłe przypuszczenie, czy aby właściciele mercedesa nie zechcą w ten sam sposób potraktować autostopowicza, jak postąpili z jego bagażem!
Odruchowo, jakbym w ten sposób mógł pomóc Kusemu, przyspieszyłem zbliżając się do mercedesa. Do kogo mógł należeć śledzony samochód i dlaczego tak potraktowano w nim Marynareczkę? Jeszcze raz spojrzałem na numer rejestracyjny mercedesa. Tyle mi ta obserwacja dała, że utwierdziłem się w przekonaniu, iż samochód zarejestrowano w województwie olsztyńskim (obecnie warmińsko-mazurskim). Mógł jechać do Zalewa. Tak czy inaczej postanowiłem jechać za nim do momentu, gdy zobaczę wysiadającego z niego o własnych siłach Kusego.
“Paweł - pomyślałem - a co zrobisz, gdy pośród wysiadających z merca nie będzie Kusej Marynareczki? Co wymyślisz, gdy merc skręci w jakąś polną czy leśną drogę? Lepiej zostań trochę z tyłu, bo prowadzący mercedesa zainteresuje się wreszcie, co to za jeep siedzi mu uparcie na ogonie!”
Ale zostając z tyłu mógłbym przegapić moment, w którym tamci będą zjeżdżać z szosy.
Zaśmiałem się do swego odbicia w lusterku wstecznym.
“Najwyżej się okaże, że Marynareczka spotkał znajomków z Zalewa. A raportówka wylądowała na szosie dla głupiego żartu...”
Coś groziło Kusemu, a ja nie wiedziałam, co ani jak temu zapobiec.
Na razie mercedes jechał nie budząc nowy podejrzeń. Spokojnie, choć szybko. A ja już zdążyłem sam siebie przekonać do tego, żeby, jak tylko merc zwolni, wyprzedzić go, zajechać mu drogę i zmusić do zatrzymania. Dalej miałem symulować awarię Rosynanta i prosić zatrzymanych o pomoc, a przy okazji zajrzeć do merca i przekonać się, co z Marynareczką.
Piękne to były plany, choć przyznam, że nieco fantazyjne. Ale na ich snuciu czas mijał szybko. Przemknęliśmy obok Elbląga, zostawiliśmy za sobą Pasłęk. Jadących tak szybko jak my samochodów było na szosie sporo, a ani jednej radarowej kontroli prędkości.
Zbliżaliśmy się do Małdyt, gdzie krzyżuje się z szosą warszawsko-gdańską szosa prowadząca z Olsztyna do Zalewa i dalej.
“Teraz zwolnij, Pawełku - nakazałem sobie w myślach. - Załóżmy, że Kusego tylko podwożą. Tu wysiądzie, aby szukać nowej okazji do Zalewa...”
A jeśli mercedes skręci do Zalewa, to mogłem dogonić go szybko na bocznej szosie.
Do Zalewa...
Rzeczywiście przed skrzyżowaniem mercedes zwolnił i dał znak kierunkowskazem, że skręca w prawo.
Odetchnąłem z ulgą. Dobrze! Grunt, że nie powieźli Marynareczki dalej na Warszawę czy nie skręcili z nim na Olsztyn. Nie wiem dlaczego, ale możliwość wyrządzenia poważniejszej krzywdy Kusemu przez współmieszkańców Zalewa wydała mi się mało prawdopodobna. Czy nie myliłem się, miałem się przekonać niebawem. Do Zalewa zostało 11 kilometrów...
Pozwoliłem, aby mercedes odjechał dalej do przodu. Tak, by majaczył tylko przede mną jako biała plamka w prześwitach między przydrożnymi drzewami. Zobaczymy, czy ciekawą okaże się w dalszym przebiegu “sprawa” florenów. Jak dotychczas, początek zapowiadał ją obiecująco!
Do Zalewa było już blisko. Biały mercedes jechał tu wolniej. Dużo wolniej niż na szosie warszawskiej, około stu czterdziestu, stu sześćdziesięciu. Wystarczająco jednak szybko na tę wąską, krętą szosę, bym musiał skupić się na prowadzeniu Rosynanta, odkładając troskę o Kusego na później. Zły los zdawał się zapomnieć zresztą o mym podopiecznym. Biały merc nie zwalniał, aby wyrzucić ze swego wnętrza zwłoki czy tylko nieprzytomnego...
I tak to trwało, aż zamajaczyły przed nami pierwsze domy Zalewa. I tu stanąłem przed wyborem, skoro los pozwolił mi doprowadzić Kusą Marynareczkę bezpiecznie z Gdańska do Zalewa. Czy miałem, narażając się na zbytnie zainteresowanie załogi wiozącego go mercedesa, jechać dalej za białym wozem? Czy też powinienem na razie zrezygnować, ufając, że szczęśliwy traf pozwoli mi zetknąć się z Kusą Marynareczką jeśli nie dziś, to jutro. Więcej czasu nie miałem zamiaru poświęcać florenom. Oczywiście było to tylko ograniczenie “na dzisiaj”. Na to, co o nowym etapie w odkryciu skarbu zalewskiego wiedziałem teraz, a nie wiedziałem specjalnie wiele.
Najprawdopodobniej, gdyby nie dziwne zachowanie jadących mercedesem - nader uprzejme zabranie autostopowicza (po to tylko, żeby prawie zaraz po tym wyrzucić jego raportówkę na szosę) - już dawno byłbym w okolicy Ostródy, może już zjeżdżałbym na olsztyńską szosę prowadzącą do Starych Jabłonek!
No, ale skoro już jesteśmy w Zalewie, to należałoby rozejrzeć się nieco po tej szacownej miejscowości, ponad miarę obdarzonej podczas wakacji turystami.
Biały mercedes już dawno zniknął mi sprzed oczu, gdy zajeżdżałem przed kawiarnię i restaurację “Ewingi” umieszczoną przez planistę i architekta w piętrowym budynku w centrum Zalewa, w szacownym towarzystwie PKS-u, naprzeciwko piekarni i cukierni.
Poczuwszy przypływ głodu, który przypomniał mi, że tego dnia nie miałem jeszcze nic w ustach oprócz mrożonej herbaty w sklepie “Dukat” Andrzeja Moździerza, skierowałem swe kroki do restauracji.
Pomimo obiadowej jeszcze pory bez większych kłopotów udało mi się znaleźć wolny stolik pomiędzy dojadającą deser rodziną, bodajże z Niemiec, a oczekującymi na realizacje zamówienia czterema w średnim wieku mieszkańcami Zalewa.
Zamówiłem TZT, a więc Typowy Zestaw Turystyczny, czyli smażoną wątróbkę z ziemniakami oraz surówkę i kefir. Zastanawiałem się głęboko nad sytuacją, w jakiej się znalazłem, a raczej w jakiej znalazł się Kusa Marynareczka.
Dogrzebał się do kolejnej porcji złota z zalewskiego skarbu. Do złotych florenów!... Aby sprzedać je najkorzystniej wybrał się do Gdańska. Nigdy jeszcze nie był w “Dukacie”, Andrzej by go pamiętał. Ktoś musiał nadać Marynareczce adres, że tam go nie oszukają... Ale Kusy nie wytrzymał napięcia, wystarczyło, że Moździerz zapytał, czy jest może z Zalewa, a już umknął! Czy jeszcze tego dnia próbował transakcji w innych sklepach numizmatycznych? Chyba tak. Andrzej swym pytaniem nie przestraszył go aż tak bardzo, by się wycofał z podjętej wyprawy na Wybrzeże. Tak więc załóżmy, że Marynareczka sprzedał floreny z godziwym zyskiem. Co dalej? Idzie na autostoop. Przypadkiem lub nie zatrzymuje się mercedes z Zalewa. Prowadzi go lub jedzie w nim ktoś, kto zna Kusego, inaczej nie zatrzymałby się tak łatwo. Marynareczka jest już zapakowany do wozu... Co dalej?
Wygadał się albo przyznał, po co był w Gdańsku. W raportówce mógł wieźć pieniądze uzyskane za sprzedane floreny. To dlatego, pusta już, wyfrunęła przez okno. Pokonawszy już opornego mam nadzieję, Marynareczkę i zabrawszy mu pieniądze, przywieziono go w pozornej zgodzie do Zalewa...
“Może floreny sprzedane już przez Kusego to tylko część i to drobna tych, które czekają na szczęśliwych znalazców w Zalewie. Kusy zna miejsce, gdzie ich szukać, tylko z jakichś powodów nie mógł do niego dotrzeć. O plan miejsca ukrycia wszystkich florenów chodzi właścicielowi mercedesa. Może też Marynareczka “wie za dużo”, należało go więc nastraszyć, żeby milczał...”
W zamyśleniu żułem kęs łykowatej wątróbki
Gdybym tylko mógł porozmawiać z Marynareczką! Ale... Żeby porozmawiać z nim, trzeba się z nim zobaczyć. A żeby się z nim zobaczyć, trzeba...
Odwróciłem się do przynoszącej rachunki kelnerki.
- Proszę pani, kiedy jest w Zalewie rynek?
- Słucham?
- Kiedy jest tutaj targ?
- A choćby jutro, w czwartek.
- Dziękuję pani.
Początkowy plan działania miałem ułożony... Ale najpierw do Starych Jabłonek, odpocząć pod gościnnym dachem “Andersa” i przemyśleć sobie wszystko raz jeszcze.
Jadąc w stronę Starych Jabłonek rozmyślałem, ileż to pracy i wysiłku musieli włożyć Dowgiałłowie, aby z podrzędnego ośrodka PTTK stworzyć trzygwiazdkowy hotel “Anders” oraz osadę warmińską “Anders” w Guzowym Piecu.
Obecnie zespół hotelu, usytuowany nad brzegiem jeziora Szeląg Mały, składa się z dwóch budynków: zabytkowego pałacu (19 pokoi, restauracja i bar), nowego hotelu z 60 pokojami i Fitness Centrum (kryty basen, siłownia, sauna, solarium, gabinet masażu) oraz kompleksu domków turystycznych o wysokim standardzie.
Bardzo mi się podobało, że hotel oprócz normalnych pokoi, w których mogło nocować 16 gości, posiada cztery pokoje przystosowane dla osób niepełnosprawnych. Dla bogatszych “Anders” ma dwa apartamenty, a dla spragnionych odosobnienia 20 miejsc w całorocznych bungalowach i 100 miejsc w domkach turystycznych.
“A kuchnia «Andersa»? - westchnąłem i odruchowo oblizałem się. - Kierowana przez Dariusza Strucińskiego (o którym jeszcze będzie potem) przyprawiała o rozkosze najwybredniejsze podniebienia!”
Kompleks hotelowy oferuje gościom kort do tenisa ziemnego i boisko do siatkówki plażowej, bilard, wypożyczalnię rowerów górskich oraz sprzętu pływającego, a także przejażdżki konno w siodle i bryczkami. Całość terenu hotelu jest chroniona przez profesjonalną firmę.
W miejscowości Guzowy Piec, dawnej osadzie warmińskiej, w przebudowanej byłej szkole mieści się pensjonat otoczony przez luksusowo wyposażone bungalowy, zwane tu “chatami”. Idealne miejsce dla kogoś, kto chce popracować w ciszy i skupieniu.
Aż żałowałem, że gościnni gospodarze “Andersa” zaprosili mnie do Starych Jabłonek, a nie do Guzowego Pieca!
Tymczasem podjeżdżałem już do wjazdu na hotelowy parking i znajomy parkingowy grzecznie uchyliwszy czapki podnosił szlaban.
Odetchnąłem głęboko powietrzem, w którym woń sosen mieszała się niepostrzeżenie z zapachem jeziora. Byłem więc w starych Jabłonkach, gdzie obiecywałem sobie odwalić solidny kawał mej historycznej pracy... Ale na razie cyt! Praca rozpocznie się dopiero jutro. Dziś jeszcze słodkie lenistwo i nic więcej. Nawet o florenach pomyślałem z pewną niechęcią.
Zaszedłem do biura hotelu, które mieściło się o dziwo w budyneczku nocnego klubu.
Andrzej Dowgiałło był akurat w Olsztynie. Jego żona Wanda powitała mnie nader uprzejmie obiecując lada chwila powrót męża.
- Co jak co, ale pieczony dzik cię, Pawle, dziś nie minie - zaśmiała się Wanda.
Musiałem widocznie drugi raz tego dnia oblizać się ukradkiem, bo zawołała:
- Ech ty, łasuchu, łasuchu! Kawałkiem pieczeni do piekła by cię przywiedli!
Wstałem i ukłoniłem się.
- Wypraszam sobie podobne insynuacje! Nie za kawałek pieczeni, ale za dzika i to pieczonego na wolnym ogniu w hotelu “Anders”.
Zaśmialiśmy się z mego może nienajzręczniejszego komplementu, ale szczerego komplementu.
Tymczasem nie tylko ja byłem tak wysokiego mniemania o kuchni i w ogóle usługach “Andersa”. Na jednym z wielu wiszących na ścianie dyplomów przeczytałem:
- Prezes Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki przyznaje pani Wandzie Dowgiałło dyplom za wybitne osiągnięcia w dziedzinie rozwoju turystyki. Jacek Dębski. Warszawa, 27 września 1998 roku.
Pogawędziliśmy jeszcze chwilę, ja zwierzyłem się z “tajemnicy florenów”, w którą zresztą Wanda nie bardzo wierzyła i, ponieważ Andrzej nie nadjeżdżał, poszedłem do przeznaczonego dla mnie pokoju obmyć się z trudów przebytej drogi i przebrać do kolacji, po której wiele sobie obiecywałem.
Ręka mistrza wzniosła się, błysnęło w promieniach zachodzącego słońca ostrze noża, który pewnym ciosem wbił się w dymiące mięsiwo. Trysnął wonny sok i zaskwie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]