[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rebecca Lang
Wyspa nadziei
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszą rzeczą, jaką Signy Clover w nim zauważyła, był złamany nos. Drugą – fakt, że
mimo tego defektu, a może właśnie dzięki niemu, wydawał się atrakcyjny.
Odwróciła wzrok od dwóch stojących parę metrów dalej, pochłoniętych rozmową
mężczyzn i spojrzała na krajobraz za małym budynkiem prywatnego lotniska, skąd
odlatywały hydroplany z Vancouveru do miejscowości położonych wzdłuż wybrzeża
kontynentu i na wyspy. Przed nią widniała osłonięta, wychodząca na Pacyfik zatoka, a po
prawej stronie, ku północy ciągnęło się pasmo przybrzeżnych gór, nie należących, jak się
dowiedziała, do gór Skalistych. Mimo zmęczenia długim lotem poczuła, jak przenika ją
rzadki dreszczyk emocji, miła niespodzianka na powitanie. Już się bała, że pobyt w Afryce
pozbawił ją zdolności odczuwania jakiejkolwiek przyjemności.
Powietrze było tak przejrzyste, że wszystko wydawało się bliższe niż w rzeczywistości,
jak choćby ten unoszący się nad zatoką hydroplan, który za chwilę miał dotknąć wody. Signy
odniosła wrażenie, że porusza się on na wietrze z wyłączonym silnikiem, sunąc w dół ku
błękitnym wodom niczym błyszcząca w słońcu zabawka. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by go
dotknąć.
Pogoda była tu kapryśna, jak przeczytała w przewodniku, który jej przysłano przed
wyjazdem z Anglii. W ciągu paru minut ciężkie chmury i mgła mogą zasłonić góry,
wieżowce śródmieścia i zakotwiczone w zatoce frachtowce.
Mężczyźni skończyli rozmowę, wiec Signy czekała, aż blondyn ze złamanym nosem
podejdzie do miejsca, gdzie stała pośród walizek.
– Signy Glover albo Terri Carpenter z organizacji Pielęgniarki Światu? – Miał przyjemny
głos, niski i nieco urywany, z mieszanym angielsko-kanadyjskim akcentem.
Z bliska wydawał się starszy, niż z początku myślała. Wokół niebieskoszarych oczu, gdy
mrużył je w słońcu, tworzyły się kurze łapki. Mówił jakby kącikiem ust, niczym aktor w
gangsterskim filmie albo westernie. On nie jest w moim typie, pomyślała cynicznie, gdy
przyglądali się sobie nawzajem. Nie miała zamiaru zadawać się z pierwszym lepszym facetem
podczas szkolenia i urlopu, ale Dan Blake i tak odpada w przedbiegach. Niemniej była nieco
zmieszana jego otwartym i szczerym, taksującym ją spojrzeniem.
Dotychczas nie miała zbyt wiele szczęścia do mężczyzn, co o niczym nie świadczyło,
jako że nie skończyła jeszcze dwudziestu pięciu lat. Jednak od czasu do czasu czuła
przejmującą tęsknotę za kimś, kogo mogłaby kochać i kto by ją kochał.
Dan Blake równie dobrze mógł być żonaty, mieć trójkę albo czwórkę dzieci, choć nie
bardzo w to wierzyła. Było w jego spojrzeniu coś takiego, co określiłaby jako przejaw
męskiego, kontrolowanego zainteresowania...
– Clover – powiedziała. – Nie Glover. Signy Clover.
– Przepraszam. – Uniósł ciemne brwi kontrastujące z prostymi, dość jasnymi włosami,
zaczesanymi na bok. Ta fryzura nie odmładzała go. Wyglądał na dojrzałego, doświadczonego,
surowego człowieka, którego nie należy złościć.
– Nie szkodzi – odparła.
– Ma pani słodkie imię – zauważył z lekkim uśmiechem.
Signy wzięła to za sarkazm i stwierdziła, że nie lubi tego mężczyzny. Może cierpię na
paranoję, powiedziała do siebie niepewnie. Ostatnio nie bardzo ufała własnemu zdaniu, jeśli
chodzi o ocenę charakteru. Zazwyczaj nie uprzedzała się od razu do ludzi, lecz dawała im
szansę, by mogli się wykazać. W każdym razie, tego pana nie musi lubić. Po zakończeniu
szkolenia na pewno już nigdy więcej się nie spotkają.
– Jestem Dan Blake. – Wyciągnął do niej rękę. – Witamy w Kanadzie i Kolumbii
Brytyjskiej. Przepraszam za zwłokę. Staram się załatwić dziesięć rzeczy na raz. Polecę z
panią i panną Carpenter na wyspę.
– W porządku – powiedziała. – Przynajmniej miałam chwilę czasu na obejrzenie
krajobrazu.
– Napijmy się kawy, czekając na pannę Carpenter – zaproponował i podniósł bez wysiłku
dwie największe torby, zostawiając jej mały neseser.
Pod maską opanowania Signy ukrywała zdenerwowanie. Nikogo tu nie znała i dręczyły ją
bolesne wspomnienia. Podejrzewała, że Dan Blake wie coś o jej przeszłości, skoro należy do
organizacji, natomiast ona nie wiedziała o nim kompletnie nic. Znalazła się na przegranej
pozycji, gotowa do obrony, niepewna, jakie stanowisko właściwie zajmował.
– Niezbyt długo należy pani do Pielęgniarek Światu, prawda? – zapytał.
– Nie – przyznała.
Gdyby tylko wiedział, jak bardzo była zielona, kiedy podpisywała kontrakt w Londynie,
po zerwaniu z Simonem. Chciała jak najszybciej wydostać się z kraju, zmienić otoczenie, i
poprosiła o wysłanie do Afryki. Londyn był pełen bolesnych wspomnień. Poszli jej na rękę,
wyszkolili szybko i posłali w świat. Jej życie zmieniło się radykalnie. Miłą, przytulną
egzystencję u boku ukochanego mężczyzny zamieniła na pracę w miejscu, gdzie jedynym
pewnikiem był fakt, że wszyscy są śmiertelni. Nie zamierzała opowiadać Danowi Blake’owi
o tym, jak bardzo była naiwna i jak bardzo zdruzgotana swoimi przeżyciami.
– Pochodzi pani z Anglii? – spytał, otwierając drzwi.
– Tak – odparła, wchodząc do pomieszczenia, które było częściowo recepcją, częściowo
poczekalnią, biurem przewozowym i miejscem odpoczynku dla personelu.
– Cześć, Dan. Miło cię widzieć – przywitało go parę osób, a on pozdrowił ich ruchem
dłoni.
Może ten facet to uosobienie równego chłopa, pomyślała, z zadowoleniem stwierdzając,
że wreszcie odzyskuje poczucie humoru. Już się bała, że straciła je bezpowrotnie po tym,
jak... Odegnania od siebie dręczące wspomnienia. Wystarczy, że męczą ją nocami, po co
marnować dzień...
– Zostawimy tu bagaże – rzekł Dan, stawiając jej torby na podłodze.
Poszła za nim w kąt sali, gdzie na stole stały dzbanki z kawą i tace z pączkami i
herbatnikami. Przyglądała mu się spod oka. Był wprawdzie dość muskularny, ale chudy,
jakby chorował i stracił na wadze. Jednak tej hipotezie przeczyła spalona słońcem skóra.
– Poczęstuj się kawą, Signy – powiedział. – Mogę cię tak nazywać?
– Oczywiście – odparła, czując przypływ cieplejszych uczuć. Ostatnio większość
mężczyzn była jej obojętna, jakby jej doświadczenia w Afryce, zawiedziona miłość, wyprały
ją z wszelkich emocji. – Zakładam, że ja też mogę ci mówić po imieniu? – zapytała.
– Oczywiście. – Nalał sobie kawy. – Kiedy przyjechałaś z Anglii?
– Wczoraj – odrzekła, przypominając sobie długi lot z Londynu, po którym znalazła się w
małym hoteliku. – Musiałam się wyspać.
– Rozumiem. – Spojrzał na zegarek i dodał: – Mam nadzieję, że panna Carpenter nie każe
nam długo czekać.
– Nie wiem właściwie, kim jesteś – powiedziała Signy przepraszającym tonem. –
Pilotem? Spodziewałam się doktora Masa Seatona, a potem dostałam wiadomość, że ty nas
odbierzesz.
– Tym razem jestem pilotem – wyjaśnił, wpatrując się przenikliwie w jej twarz. – Należę
też do zespołu medycznego, który spędzi na wyspie Kelp trochę czasu z twoją grupą.
– Och... Doktor Blake?
– Tak. Później poznasz Maxa Seatona. Pewnie jest już na wyspie. Powinniśmy zdążyć na
lunch. Wiesz zapewne, że ten tydzień wykorzystamy na odpoczynek i orientację w terenie.
Signy nie sądziła, że Dan jest lekarzem. Może przez ten złamany nos? Coś w jego
zachowaniu delikatnie sugerowało, że nie przepada za doktorem Seatonem. Od wielu lat
pracowała z najrozmaitszymi ludźmi, w różnych warunkach, i stała się specjalistką od
wyłapywania niuansów i wibracji, czytania między wierszami. Pewnie Dan też to potrafi.
– Łączy nas parę rzeczy – stwierdził. – Moja mama jest Angielką, spędziłem w Anglii
część dzieciństwa. Chodziłem do szkoły w Devon. Ojciec jest Kanadyjczykiem, dlatego
przeniosłem się tutaj. Poza tym też byłem w Afryce.
Jakiś kawałek łamigłówki znalazł się na miejscu. Jego chudość, żółtawa opalenizna i
oznaki wyczerpania to wynik pobytu w Afryce. Znała te objawy z doświadczenia.
– Z Lekarzami Światu? – zapytała.
– Tak.
– Cały czas dla nich pracujesz?
– Tylko od czasu do czasu. Jestem tutejszym lekarzem. Muszę zarabiać na życie, mam
inne zobowiązania.
– Rozumiem – odparła uprzejmie, wiedząc, że większość lekarzy pracujących dla tej
organizacji poświęca wakacje lub bierze urlopy bezpłatne, by spędzić parę tygodni w roku w
jakimś zakątku świata, gdzie są potrzebni. Ci, którzy nie mieli w planach stałego etatu,
zostawali dłużej.
– Czy dotknęła cię wojna w Somalii? – spytał.
– Nie bezpośrednio. – Zawahała się, niechętnie mówiąc o tym teraz, gdy na dworze
przyjemnie świeciło słońce, a ocean i niebo przybrały barwę błękitu. Wszystko wydawało się
takie sielskie i bezpieczne i pragnęła się tym cieszyć. – Mieliśmy... problemy, przez które
wyjechaliśmy w pośpiechu. – Co za niedomówienie, pomyślała z żalem i goryczą. – Poza
tym... walczyliśmy głównie z chorobami, niedożywieniem i głodem.
Dan zmrużył oczy, wpatrując się w nią przenikliwie, jakby był świadom, ile wysiłku
kosztowało ją zachowanie spokoju. Spojrzał w okno wychodzące na podjazd.
– Och, chyba przyjechała panna Carpenter. Przepraszam.
Signy sączyła wolno kawę, ciesząc się, że im przerwano. Widziała przez okno, jak Dan
podszedł do młodej kobiety, która wygramoliła się z taksówki, wyrzucając na chodnik
niezliczoną ilość bagażu. To z pewnością Terri Carpenter, stwierdziła, przyglądając się
wysokiej, smukłej blondynce z krótko przyciętymi włosami.
Była drugą pielęgniarką z organizacji, która miała wziąć udział w szkoleniu na Kelp,
malutkiej wysepce u wybrzeży Kolumbii Brytyjskiej. Organizacja Lekarze i Pielęgniarki
Światu wykorzystywała wojskowe budynki po dawnej bazie wybudowanej podczas drugiej
wojny światowej. Signy spodziewała się, że warunki będą spartańskie, ale podstawowych
wygód nie zabraknie.
Dokończyła kawę i ruszyła ku wyjściu, przenosząc po kolei bagaże. Dan Blake – doktor
Blake – pragnie jak najszybciej wystartować, więc nie chciała go wstrzymywać. Trudno było
jej myśleć o nim jako o lekarzu. Po prostu wyglądał na kogoś, kto zarabia na życie na
świeżym powietrzu. Miał w sobie coś, co ją z lekka niepokoiło, ale nie potrafiła sobie
uzmysłowić dlaczego.
Wielu lekarzy, których poznała, miało w sobie co najmniej szczyptę arogancji, która
wynikała może z faktu, że podejmowali decyzje dotyczące życia lub śmierci innych ludzi,
przejmowali inicjatywę. Najlepsi nabierali pokory w ciągu lat pracy, zyskując świadomość, że
są omylni.
– To Terri Carpenter – oznajmił Blake.
– Miło cię poznać. – Terri wyciągnęła rękę. Jasne włosy, opalona skóra i orzechowe oczy
kontrastowały z wyglądem Signy, jej bledszą cerą, niebieskimi oczami i podciętymi równo
ciemnoblond włosami. Signy poczuła się przy nowej koleżance nieco wyblakła.
– Signy Ckwer. – Uśmiechnęła się. – Mnie też jest miło.
– Chciałbym już ruszać, jeśli pozwolicie – powiedział Dan. – Zdążymy na lunch. Lot
zajmie jakieś dwadzieścia minut.
– Świetnie! – zawołała z entuzjazmem Australijka. – Już zbieram walizki.
– Jest nas tylko troje – zauważył Dan. – Może zdołamy się wzbić w powietrze z tym
całym bagażem – dodał z uśmiechem.
– Co, za duży? – spytała Terri niewinnie, spoglądając na znacznie skromniejszy bagaż
Signy.
– Nieco ponad dopuszczalne maksimum – odparł Dan rzeczowo. Signy nie mogła
odgadnąć, czy był rozbawiony, czy zły.
– Cóż, jestem daleko od domu – usprawiedliwiała się Terri.
Załadowali walizki do maleńkiego samolotu, który czekał na nich w doku.
– Czy któraś z was leciała już hydroplanem? – zapytał Dan, kiedy znalazły się w kabinie i
usiadły na wskazanych miejscach. Samolot mógł pomieścić zaledwie sześciu pasażerów.
– Ja tak – oznajmiła Terri, ale Signy potrząsnęła przecząco głową.
– Załóżcie je przed startem. – Wręczył im słuchawki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]