[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Melanie Craft
Ukochany z afrykańskiej sawanny
Tytuł oryginału A Hard - Hearted Man
ROZDZIAŁ 1
O dziesiątej afrykański upał zaczął się już na dobre. Drżące od gorąca powietrze rozpalone porannym słońcem wisiało nad rozgrzaną do białości betonową płytą międzynarodowego portu lotniczego Kenyatta.
Najlżejszy powiew wiatru nie chłodził Lilah Evans. Obok kłębił się tłum spychający ją na aparat telefoniczny. Kilkuset rozwrzeszczanych, spoconych, rozpychających się łokciami ludzi próbowało utorować sobie drogę. Z ulicy dobiegały klaksony taksówek, a z trzeszczących głośników płynęły stłumione komunikaty. Lilah zasłoniła dłonią ucho i mocniej zacisnęła palce na słuchawce, jakby to mogło ułatwić zrozumienie wypowiadanych przez rozmówcę słów.
- Przepraszam? - rzuciła niepewnie. - Nie dosłyszałam? Co zrobił Hugh Bradford?
- Odszedł - powtórzył nieco głośniej mężczyzna. Mimo upału Lilah oblał nagle zimny pot. A więc się nie przesłyszała. Głos nieznajomego zagłuszany przez hałaśliwy tłum stał się niezbyt rzeczywisty i słaby. Odetchnęła głęboko, by odzyskać spokój. Rozmówca dodał z irytacją, jakby milczenie było dowodem głupoty: - Nie żyje, na miłość boską! Zawał. Przed tygodniem. Była z nim pani zaprzyjaźniona?
- Łączyły nas sprawy zawodowe. Dziś mieliśmy się spotkać po raz pierwszy. Nazywam się Evans. Jestem naukowcem.
- Przepraszam, ale pani nazwisko nic mi nie mówi. Nad czym pracowaliście z Hugh?
Jak to możliwe, by pracownik zatrudniony w biurze Bradforda nie słyszał jej nazwiska? Zdumiona Lilah zmarszczyła brwi.
- Jestem archeologiem i przyjechałam z Wisconsin, by kierować pracami wykopaliskowymi na terenie posiadłości Hugh - wyjaśniła. - A pan...
- Mówi Ross Bradford, syn Hugh.
- Jaki syn? - Młoda uczona nie kryła zdziwienia. Od roku prowadziła z Bradfordem negocjacje dotyczące wykopalisk i przez cały ten czas nie padła żadna wzmianka o synu. Sądziła, że właściciel posiadłości jest bezdzietny. - Nie przypominam sobie, żebym słyszała cokolwiek... - Zamilkła, uświadomiwszy sobie nagle, że popełniła nietakt. - Panie Bradford, proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci ojca. Nie miałam pojęcia...
- To zrozumiałe - rzucił oschle Ross Bradford. - Dziękuję za kondolencje. Domyślam się, że niedawno przyleciała pani ze Stanów.
- Tak. Jestem w porcie lotniczym. Wykopaliska zaczynają się dopiero za parę dni, ale przybyłam nieco wcześniej, żeby poznać Hugh i wszystko z nim omówić.
- Rozumiem. Gdybym wiedział o sprawie, na pewno od razu bym panią zawiadomił, że sytuacja się zmieniła. Od tygodnia porządkuję dokumenty ojca, który archiwizował je wedle dziwacznych zasad. Praca idzie bardzo wolno.
- Potrafię to sobie wyobrazić - odparła Lilah. - Mogłabym...
- Doskonale - przerwał z ożywieniem Ross Bradford. - Ubolewam nad tym, że pani wyprawa do Kenii zakończyła się w ten sposób. Trudno. Radzę zajrzeć do jednego z miejscowych biur podróży. Chętnie zorganizują ciekawe safari. Trzeba wykorzystać sposobność, skoro już tu pani dotarła. Pora sprzyja zwiedzaniu. W ten sposób będzie jakiś pożytek z tego wyjazdu.
Lilah była zbyt zaniepokojona, by mieć pretensje do swego rozmówcy, że przerwał jej tak bezceremonialnie. O co mu chodziło? Jaki pożytek? Co to miało znaczyć?
- Panie Bradford - powiedziała pospiesznie. - Z łatwością mogę wyjaśnić, co ustaliłam z pańskim ojcem. Moja ekipa przyjeżdża jutro. Gdy rzecz zostanie szczegółowo omówiona, po prostu zaczniemy wykopaliska i nie będziemy pana więcej niepokoić.
- To nieporozumienie, droga pani. Nie możecie kopać na terenie mojej posiadłości. Sprzedałem ją kenijskiemu rządowi. Zostanie przyłączona do parku narodowego.
- Słucham... - Lilah objęła słuchawkę drugą dłonią.
- Sprzedaję moją ziemię.
- Kiedy?
- Teraz.
- Nie może pan tego zrobić!
- Czyżby? - odparł chłodno Ross Bradford. - Trudno mi się z panią zgodzić. Sprzedaję, i już. Wstępne porozumienie zostało podpisane w ubiegłym tygodniu.
- Przez wiele miesięcy negocjowałam z pańskim ojcem na temat rozpoczęcia wykopalisk. To ogromnie ważny program badawczy...
- Przykro mi, ale nie zostanie urzeczywistniony. Musi pani znaleźć inny teren, by przeprowadzić swoje prace archeologiczne.
- Chyba się nie rozumiemy, panie Bradford. Ten obszar ma fundamentalne znaczenia dla prehistorii całego kontynentu. To nie byle co! Ekipa i sprzęt pozostaną w Kenii przez cały rok!
- Niech je pani zabierze w inne miejsce. Afryka jest dużym kontynentem. Znajdzie pani kawałek ziemi, w której warto pogrzebać.
- Przecież...
- Postawmy sprawę jasno. Nie mogę niczego zmienić, choćbym nawet chciał. A nie chcę.
To niemożliwe. Rozmowa telefoniczna coraz bardziej przypominała koszmarny sen. Lilah rozważała rozmaite negatywne warianty, ale nie przypuszczała, że będzie aż tak źle. Ross Bradford nie odczekał nawet paru dni; natychmiast pozbył się schedy po ojcu.
- Ten projekt badawczy był dla pańskiego ojca bardzo ważny - oświadczyła. - Mam przy sobie jego listy. Mogę je panu pokazać. Jestem zdziwiona, że ani słowem panu nie wspomniał o naszych planach.
- Zważywszy, jak niewiele nas łączyło, trudno się dziwić, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Chyba wyczerpaliśmy temat. Mam wiele pracy.
- Chwileczkę! Mogę panu wyjaśnić, jak istotne...
- Nie mam czasu - przerwał. - Żegnam panią.
Przerwał połączenie. Osłupiała Lilah gapiła się bezmyślnie na trzymaną w ręku słuchawkę. Westchnęła spazmatycznie i zacisnęła powieki; nie wolno ulegać panice. Co tu się dzieje? Komu przyszło jej stawić czoło? Hugh ani słowem nie wspomniał o synu. Tajemniczy potomek zjawił się nagle, by oświadczyć, że sprzedaje rodzinną posiadłość. Jednym obojętnym stwierdzeniem odebrał jej najważniejszą życiową szansę. Kilkoma zdawkowymi słowami przekreślił trzy lata wysiłków.
Trzęsącymi się dłońmi sięgnęła niezdarnie do kieszeni po następną kenijską monetę. Wsunęła ją do automatu. Zbyt daleko zaszła, by ten drań zawrócił ją z obranej drogi.
- Tak? - Bradford odebrał po pierwszym sygnale.
- Tu Lilah Evans.
- Tak sądziłem. Proszę pani, nie mamy sobie nic więcej do
powiedzenia. Sprawa jest zakończona. Proszę to przyjąć do wiadomości.
- Wykluczone - upierała się Lilah. - Zawarłam umowę z pańskim ojcem. Niech pan chociaż wysłucha, co mam do powiedzenia. Jest mi pan to winien.
- Traci pani czas. Sprzedaję posiadłość. To już koniec.
- Pański ojciec wspomniał, że posiadłość należy do waszej rodziny od osiemdziesięciu lat. Był z niej dumny. Nie może pan sprzedać tej ziemi!
- Nic pani nie wie o naszej rodzinie - odparł Ross wyraźnie zirytowany. Po raz pierwszy słyszała w jego głosie napięcie. - Nie chcę mówić o moim ojcu. W ogóle nie zamierzam z panią rozmawiać. Skoro prace archeologiczne na moim terenie są takie ważne, proszę się w tej sprawie zwrócić do rządu, składając podanie o koncesję na prowadzenie wykopalisk.
- To mi zajmie cztery lata! - Lilah miała trudności z oddychaniem. Ciekawe, czy jej głos zdradził temu łobuzowi, że jest przerażona. Cztery lata to dość, by uczeni o sporym dorobku i znacznych wpływach, których Lilah nie miała, osiągnęli porozumienie z władzami i rozpoczęli prace na odkrytym przez nią stanowisku. Hugh pozwolił jej tam kopać, ale gdy rząd przejmie teren, uzyskanie koncesji będzie dla niej zadaniem ponad siły.
- W takim razie powinna pani natychmiast złożyć podanie. Szkoda czasu - stwierdził Bradford. Lilah usłyszała trzask odkładanej słuchawki.
Miała przynajmniej jeden powód do zadowolenia: na lotnisku udało jej się powstrzymać łzy. Siedziała na brzegu podwójnego łóżka w hotelu New Stanley, ściskając w dłoni mokrą chusteczkę. Rozpłakała się dopiero w pokoju.
Zawsze sobie powtarzała, że odkrycie całkiem nieznanego stanowiska archeologicznego tej klasy graniczy z cudem. Od
pierwszej chwili miała takie wrażenie. Przed trzema laty spadł jej - w dosłownym znaczeniu tego wyrazu - na uniwersyteckie biurko prawdziwy dar losu. Było ciche wiosenne popołudnie. Do drzwi gabinetu zapukali dwaj policjanci. Przynieśli kamienne narzędzia zarekwirowane u pasera handlującego na czarnym rynku rozmaitymi starociami. Znaleziska leżały w kartonowym pudełku po butach niczym dziecięcy zbiór kamieni. Policjanci wysypali zakurzone okazy na stos poprawianych właśnie studenckich prac, zanim Lilah zdążyła ich powstrzymać.
- Zwykłe kawałki skał - mruknął jeden ze stróżów prawa, gdy zapaliła lampkę. - To śmieszne, że ludzie dają za nie tyle pieniędzy.
Dla oka laika były to rzeczywiście jedynie podłużne, ostro zakończone, lekko spłaszczone, szare krzemienie. Czym tu się zachwycać? Lilah oglądała je w świetle lampy, analizując stożkowaty kształt, wygładzone krawędzie i staranne obrobienie skalnego materiału. Od początkowej ciekawości przeszła do zachwytu, aż w końcu dech jej zaparło ze zdumienia. Różnorodne doświadczenia przeprowadzane w ciągu paru najbliższych dni potwierdziły nadzieje, do których nie śmiała się głośno przyznać: wiek i niezwykłe ukształtowanie znalezisk dowodziły, że pochodzą z nieznanego stanowiska archeologicznego we wschodniej Afryce.
Gdyby sama zaczęła tam kopać... Szalone marzenie uczonej, która przed trzydziestką uzyskała spory rozgłos. Musiała zlokalizować to miejsce. Słaba nadzieja, ale szczęście jej sprzyjało. Wystraszony paser poszedł na współpracę i ujawnił nazwiska dostawców. Ślad prowadził do Afryki.
Dwa lata później Lilah Evans dopięła swego i uzyskała dostęp do wymarzonego obszaru, który okazał się wąskim jarem leżącym na terenie posiadłości niejakiego Bradforda, odległej o godzinę jazdy od Nairobi.
Hugh Bradford, kostyczny stary hodowca brytyjskiego pochodzenia, którego przodkowie osiedli w Kenii, gdy zaczynano kolonizację, zgodził się w końcu na prowadzenie wykopalisk, ale Lilah jeszcze przez rok pracowała jak szalona, by zebrać dostateczne fundusze. Polowała na okazję i błagała na klęczkach, aż zgromadziła dość pieniędzy, by sfinansować wykopaliska. Marzenie stawało się rzeczywistością i pochłonęło ją całkowicie. Śniła o zaszczytach i sławie. Marzyły jej się publikacje cytowane we wszystkich bibliografiach i nadchodzące z całego świata zaproszenia na wykłady oraz konferencje naukowe. Wreszcie mogłaby udowodnić, że słusznie podporządkowała archeologii całe swoje życie. Przekonałaby rodziców, dla których liczyły się efektowne fotografie w kolorowych czasopismach, a nie uniwersyteckie dyplomy. Utarłaby nosa Jeffowi, który nie rozumiał, po co te wszystkie obawy i długie godziny spędzane w pracowni. Taki sukces nadałby jej wszystkim wyrzeczeniom głęboki sens. Jeffowi zabrakło wytrwałości, bo jej nigdy nie kochał.
Marzenie silne i porywające jak nurt górskiego strumienia pomogło jej przeboleć zdradę, uporać się z poczuciem zawodu i winy; dodało sił, gdy Jeff oznajmił, że się wyprowadza, bo poznał dwudziestoletnią malarkę, która uwielbia gotować i zawsze ma dość ochoty i sił, by iść z nim do łóżka. Lilah wyprostowała się wtedy dumnie, otarła łzy, popatrzyła na Jeffa, ściągnęła z palca zaręczynowy pierścionek i celnie rzuciła nim w głowę niewiernego kochanka.
Marzenia o sławie wypełniły pustkę, którą po sobie zostawił. Wykopaliska w afrykańskiej posiadłości Bradforda pochłonęły Lilah całkowicie; były dla niej ocaleniem i nadzieją na przyszłość; stanowiły pretekst, by rano wstać z łóżka. Obiecywały wszystko i nigdy jej nie zawiodły.
Przynajmniej do tej pory. Czy tak to się miało skończyć?
Nie! Do jasnej cholery, nie! W żadnym wypadku. Postanowiła walczyć o swoje, póki jej starczy sił. Energicznie wytarła nos, wstała i zaczęła spacerować po niewielkim pokoju. Kopnęła ręcznik leżący na podłodze. Gdyby udało się przekonać Rossa Bradforda, że to unikalne stanowisko archeologiczne, zapewne wstrzymałby transakcję. Ale jak tego dokonać? W jaki sposób zachęcić opornego właściciela ziemskiego, by wysłuchał argumentacji dotyczącej zagadnień, które go w ogóle nie obchodzą? Co mogłoby przykuć jego uwagę dostatecznie długo, by miała dość czasu na udowodnienie, że wykopaliska w tej posiadłości to archeologiczna żyła złota?
Kim jest Ross Bradford? Wciąż dźwięczał jej w uszach baryton mężczyzny, który zbył ją niecierpliwie, gdy z przerażeniem słuchała złych nowin dotyczących Hugh oraz dalszych losów posiadłości. Szorstki, rzeczowy... Taki człowiek nie da się porwać pełnemu zapału rozmówcy. Ze sposobu mówienia łatwo można było wywnioskować, że liczą się dla niego jedynie fakty i konkretne osiągnięcia. Trzeba zapanować nad uczuciami i przedstawić sprawę rzetelnie, bez emocji. Trzeba pokazać mu kilka cennych znalezisk wydobytych na terenie posiadłości. Gdyby mógł obejrzeć i dotknąć wykopanych tu przedmiotów, z pewnością zrozumiałby, że warto szukać dalej. Nawet Ross Bradford nie może pozostać obojętny ma magiczny urok kamieni obrobionych ludzką ręką przed tysiącami lat.
Niełatwo będzie go przekonać, ale to chyba jedyna szansa. Najważniejsza trudność polegała na tym, że Lilah nie zabrała ze sobą żadnych okazów. Starannie opisane i posegregowane, spoczywały w szufladach pracowni archeologicznej. Najstarszym przedmiotem w bagażu młodej uczonej była jej ulubiona koszulka, noszona jeszcze w studenckich czasach.
Zatrzymała się przy oknie, by popatrzeć na zatłoczone ulice kenijskiej metropolii. Trzeba zdobyć kamienne narzędzia, i to
szybko. W odległości zaledwie godziny jazdy samochodem od betonowych ulic i drapaczy chmur znajdowało się jedyne miejsce na ziemi, gdzie z pewnością by je znalazła.
Kolejne fazy planu powoli zaczęły układać się w głowie Lilah. Pomysł był niebezpieczny, szalony i niezgodny z prawem, ale czy miała inne wyjście? Nie mogła siedzieć z założonymi rękami i patrzeć spokojnie, jak wali się w gruzy dorobek jej całego życia. Od trzech lat nadstawiała karku, by zorganizować ekspedycję. Ross Bradford był kolejną przeszkodą w najważniejszej rozgrywce. Musiała teraz postawić wszystko na jedną kartę.
Główna droga przecinająca posiadłość Bradforda ciągnęła się przez wiele mil. Biegła przez sawannę i ginęła w mroku. Srebrny blask księżyca rozświetlał trawiastą afrykańską równinę. Na tle nieba rysowały się wyraźnie sylwetki akacjowych drzew o koronach podobnych do parasoli. Rześkie powietrze miało korzenną woń. Szelest traw mieszał się z głosami dzikich zwierząt, niesionymi z wiatrem po równinie.
Lilah zacisnęła dłonie na paskach plecaka, bojaźliwie rozejrzała się wokół i ruszyła dalej. Często wyobrażała sobie pierwszą wizytę w posiadłości Hugh, ale do głowy jej nie przyszło, że wkradnie się jak przestępca w środku nocy.
Wysoka trawa szeleściła, jakby dzikie zwierzę skradało się wśród źdźbeł, nie odrywając wzroku od upatrzonej ofiary...
Lilah wstrzymała oddech. Hugh Bradford hodował bydło; na pewno zadbał, by nie było tu drapieżników. Jego interesy wyglądałyby marnie, gdyby dzielił się z nimi przychówkiem. Cała licząca dwa tysiące akrów posiadłość otoczona była wysokim płotem. Lilah musiała go pokonać.
Nie najlepiej jej to poszło. W chwili gdy przełaziła na drugą stronę zardzewiałej siatki, zahaczyła o wystający drut, który rozerwał jej koszulę na piersi i paskudnie rozorał skórę. Pasek plecaka ocierał się boleśnie o skaleczenie. Lilah zacisnęła zęby i nie zwracała uwagi na tę drobną dolegliwość, ale była przygnębiona, bo wyprawa źle się zaczęła.
Nie ma się czemu dziwić, myślała ponuro, wypadałoby raczej zapytać, czy cokolwiek poszło zgodnie z planem, odkąd przybyła do Kenii.
Niepokój i rozgoryczenie, które przez cały dzień starała się tłumić, znów dały o sobie znać. Zagryzła wargi, zdecydowanie odsuwając niewesołe myśli. Nie mogła sobie teraz pozwolić na rozpacz i łzy. Od terenu wykopalisk dzieliło ją kilka mil. Do świtu musi uporać się z tym trudnym zadaniem.
Na północy ponad horyzontem zbierały się chmury. Ich ciemny zarys odcinał się wyraźnie od jasnogranatowego nieba. Noc była pogodna, a gwiazdy lśniące niczym diamentowy pył otaczały jasną tarczę księżyca.
Lilah przez całe popołudnie ślęczała nad mapą, którą przysłał jej Hugh. Zaplanowała marszrutę przed szaloną wyprawą na teren posiadłości. Co innego jednak błądzić palcem po mapie, a co innego wędrować przez ciemną sawannę; to drugie naprawdę robiło wrażenie.
Temperatura szybko spadała. Lilah dygotała z zimna i lęku; była na równinie całkiem sama. Starała się myśleć wyłącznie o tym, dokąd idzie. Z każdym krokiem zbliżała się do stanowiska archeologicznego.
To były jej wykopaliska. Niech diabli porwą Rossa Bradforda i jego tytuł własności. Tamta kotlina należała do Lilah, która przez trzy lata organizowała tę wyprawę. Spadkobierca dostał ziemię, ale stanowisko archeologiczne należało się jej.
Przystanęła nagle. Z oddali dobiegł ją znajomy dźwięk zagłuszany monotonną pieśnią cykad. Zdała sobie sprawę, że słyszy go już od paru minut. Warkot brzmiał coraz głośniej, ale dopiero teraz przykuł jej uwagę. Dobiegał zza pleców. To był... odgłos silnika.
Odwróciła się natychmiast i spojrzała na drogę. Przy ogrodzeniu dostrzegła smugi światła z reflektorów samochodowych.
- O Boże! - jęknęła. Samochód znajdował się w odległości pół mili, u podnóża małego wzniesienia. Nie było innej drogi, więc z pewnością minie Lilah. Ciekawe, kto się rozbija po sawannie o tej porze. Co robić?
Samochód szybko się zbliżał. Nie było czasu do stracenia. Rozejrzała się pospiesznie, jednym susem skoczyła w bujną trawę i skryła się za kępą wątłych zarośli.
Kolczasta gałąź wplątała się w jej włosy. Jedno energiczne szarpnięcie wystarczyło, by uwolnić głowę. Lilah przypadła do ziemi i wstrzymując oddech, patrzyła na zbliżające się auto.
Drogą nadjeżdżał nowiutki landrover z napędem na cztery koła. Mimo wybojów jechał bardzo szybko. Lilah skuliła się jeszcze bardziej i nadal obserwowała samochód, który zwolnił i zbliżał się do jej kryjówki.
Była pewna, że pozostanie nie zauważona. Czy kierowca mógł spostrzec z daleka jej sylwetkę na tle wieczornego nieba? Raczej nie. Musiałby mieć wyjątkowo bystry wzrok. Jednak księżyc świecił jasno, a samochód wyraźnie zwolnił, jakby prowadzący go człowiek kogoś lub czegoś szukał.
Ciekawe, czy mnie dostrzegł, zastanawiała się wystraszona Lilah. Tylko nie to, błagała w duchu. Było już za późno, by odczołgać się w głąb sawanny. Kierowca z pewnością zauważy dziwny ruch w sięgającej tylko do ud trawie.
Landrover zatrzymał się w odległości mniej więcej sześciu jardów od miejsca, gdzie skuliła się Lilah. Wysiadł z niego barczysty, wysoki mężczyzna. W samochodzie paliło się światło, ale nie widziała ani rysów, ani wyrazu twarzy mężczyzny. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał kategorycznie i władczo.
Długi, smukły przedmiot w jego rękach to na pewno strzelba, pomyślała.
- Wyłaź z krzaków albo strzelam!
Serce Lilah uderzało tak silnie, że obawiała się, czy nerwowe kołatanie nie zagłuszy nocnych odgłosów sawanny. Ten facet chyba mówi serio. Czyżby zorientował się, gdzie się ukryła? To niemożliwe! Musiałby widzieć w ciemnościach jak kot.
Wstrzymała oddech i leżała bez ruchu.
Zabieraj się stąd, nakazała bezgłośnie. Odjedź!
Szczęk broni i strzał zupełnie ją zaskoczył. Pocisk ze świstem przeleciał na lewo od jej głowy niczym rozdrażniona pszczoła. Westchnęła spazmatycznie i przypadła do ziemi, drżąc na całym ciele. Ten drań wiedział, w którą stronę mierzyć. Pewnie ją zaraz zabije! Co robić? Mogła wstać i pokazać się napastnikowi. A jeśli ten ją zastrzeli? Ale gdy pozostanie w zaroślach, ten brutal przejedzie salwą po krzakach. To niesprawiedliwe! Była intruzem na cudzej ziemi, ale żeby tak od razu strzelać do ludzi? Niech go diabli porwą.
- Wyłaź, i to już!
Broń szczęknęła ponownie. Lilah krzyknęła i skuliła się ze strachu.
- Nie strzelać! Wychodzę! - zawołała i wyskoczyła na drogę. - Czy pan oszalał? - warknęła z irytacją. Atak jest najlepszą obroną. Gdyby uległa panice, rozkleiłaby się natychmiast. - Niewiele brakowało, żeby mnie pan zastrzelił. Jak pan śmie w ten sposób traktować ludzi!
Stanęła twarzą w twarz z napastnikiem. Zacisnęła pięści, by ukryć drżenie rąk. Powoli dochodziła do siebie po nagłym ataku panicznego lęku. Przyjrzała się z uwagą nieznajomemu.
Był wysoki. Z bliska wydawał się jeszcze potężniejszy. Emanował siłą, która wcale nie wypływała z faktu, że trzymał broń. Obok takiego mężczyzny trudno przejść obojętnie. Przytłaczał swoją imponującą posturą, a jego spojrzenie miało hipnotyczną moc. Lilah rzadko ulegała presji i niełatwo ją było przestraszyć, ale musiała zebrać całą odwagę, by stawić czoło nieznajomemu.
- Kim pani jest, d...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]