[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Judy Campbell
Kawaler do wzięcia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cara odgarnęła z twarzy rozwiewane przez wiatr włosy, drugą ręką ciaśniej owinęła się
płaszczem, po czym sięgnęła do kieszeni po fotografię. Przyglądała się jej przez dłuższą
chwilę, po czym energicznym ruchem podarła ją na drobne kawałki i puściła z wiatrem.
Patrzyła, jak na tle wzgórz i jeziora unoszą się niczym białe motyle nad doliną, w której
się wychowała.
– Żegnaj. Nareszcie mam to za sobą – mruknęła. – To ostatni dzień roku. Jutro zaczynam
nowe życie.
Odwróciła się na pięcie i wsiadła do samochodu, rzucając czułe spojrzenie synkowi, który
spał w foteliku. Miał długie rzęsy, pulchne policzki, a w tłustej rączce trzymał ukochanego
sfatygowanego misia.
Czy dobrze zrobiła, porzucając Londyn, ciekawą pracę, przyjaciół i mieszkanie, by
wrócić do Szkocji? Decyzja zapadła. Niczego nie da się już zmienić. Mimo upływu czasu nie
mogła doczekać się spotkania z ojcem, by pokazać mu małego Dana, wnuka, o którym w
ogóle nie wiedział.
Powoli zjeżdżała ze wzgórza ku położonemu w dolinie miasteczku. Wyjechała z
Ballranoch pięć lat temu, lecz przez cały ten czas nie miała odwagi nikomu się przyznać, że
jej życie w Londynie nie było usłane różami.
Na początku było wspaniale, pomyślała ze smutkiem. Dopóki nie poznała prawdy.
Skręciła w boczną drogę, przy której znajdował się dom ojca. Starała się skupić na
teraźniejszości, na rozpoznawaniu znajomej okolicy. Mijała solidne wiktoriańskie domostwa
z podjazdami wysadzanymi drzewami. Wszystkie sprawiały wrażenie ponurych i dostojnych.
Niespodziewanie, jak to bywało w tych okolicach, niebo zachmurzyło się i lunął deszcz.
Przez zamkniętą szybę dotarł do niej rytmiczny łoskot. Zerknęła na jeden z podjazdów.
Już zaczęli sylwestrową zabawę, pomyślała. Prawie w tej samej chwili przed maskę jej
samochodu wyskoczyła jakaś postać.
Zahamowała. Patrzyła spode łba na wysokiego mężczyznę w absurdalnym stroju:
spodenkach do biegania.
– Mogłam pana potrącić! O co chodzi? – krzyknęła przez szybę. Nie opuści jej, dopóki
nie będzie miała pewności, że facet nie ma zamiaru jej zaatakować.
– Przepraszam. – Miała przed sobą męską twarz oblepioną mokrymi włosami. –
Wypadek!
Przyglądała się niebieskim oczom, długim rzęsom i opalonej twarzy nieznajomego. Może
go zna? Ściągnęła brwi.
– Czy ma pani komórkę? – Tym pytaniem wyrwał ją z zadumy. – Jeśli tak, to muszę z
niej skorzystać!
Opuściła nieco szybę i wyłączyła silnik.
– Dlaczego? Co się stało? – zapytała ostrożnie. Ciągle nie mogła sobie przypomnieć, skąd
zna tego mężczyznę.
– Trzeba natychmiast wezwać policję i karetkę – odezwał się stanowczym tonem
człowieka przyzwyczajonego do wydawania poleceń. – Prywatka małolatów wymknęła się
spod kontroli. Coś się stało jednej z dziewcząt – wyjaśnił, jakby czytał w jej myślach.
– Pan jest tam gościem?
Przez jego twarz przebiegł lekki uśmieszek, który sprawił, że jego rysy zmiękły, stały się
wręcz chłopięce.
– To nie jest moja grupa wiekowa. Biegłem szosą, kiedy z tego domu wypadła
rozhisteryzowana dziewczyna i poprosiła mnie o pomoc – wyjaśnił, starając sieją uspokoić. –
To nie żarty. W domu zabarykadowali się nieproszeni goście i nikogo nie wpuszczają.
Koleżanka tej dziewczyny jest w ogrodzie. Wygląda bardzo niewyraźnie. Może to po prostu
reakcja na alkohol, ale nie jestem tego pewny.
A ja myślałam, że jadę do oazy spokoju, gdzie nic się nie dzieje.
Cara sięgnęła do schowka po telefon i wystukała podany numer.
– Proszę przysłać karetkę i patrol policji do Glenside House przy Spinney Lane w
Ballranoch – mówiła opanowanym głosem. – Jedna z uczestniczek prywatki potrzebuje
natychmiastowej pomocy.
– Dzięki – rzekł mężczyzna. – Muszę do niej wracać. – Przyjrzał się swej nowej
znajomej. – Przepraszam, że panią przestraszyłem. Pani jest nietutejsza – stwierdził.
– Pochodzę stąd. – Zawahała się. – Powinnam z panem pójść. Jestem lekarzem.
Zerknęła na tylne siedzenie, gdzie mały Dan nadal spał najspokojniej w świecie.
Niebieskooki mężczyzna uśmiechnął się.
– Dzięki. Ja też jestem lekarzem. Widzę, że pani jest z dzieckiem...
– Obudzi się dopiero za pół godziny. Pomogę panu. Mam przy sobie torbę lekarską.
Zaparkuję na podjeździe, żeby mieć małego na oku. Karetka nie przyjedzie prędzej niż za
kwadrans.
Mężczyzna z powątpiewaniem popatrzył na dziecko.
– Jeśli jest pani pewna... Druga opinia jest zawsze mile widziana. Przyda mi się też
odrobina wsparcia. Mam na imię Jake – przedstawił się. – Jake Donahue.
Nie dowierzała własnym oczom, spoglądając na smukłą sylwetkę Jake’a, który biegiem
oddalał się od jej auta. Jake Donahue! Oczywiście!
Natychmiast przypomniała sobie pewne krótkie i dosyć nieprzyjemne spotkanie sprzed
pięciu lat. Ojciec przedstawił jej wówczas nowego lekarza, z którym podpisał tymczasową
umowę. Było to tuż przed jej wyjazdem do Londynu. Jake Donahue nie ukrywał
sceptycyzmu.
– Twoje ambicje wyrastają ponad takie dziury jak Ballranoch? – Bardzo zabolała ją taka
reakcja. – Wszystkim będzie ciebie brakowało. Dobrze wiesz, że tu potrzebni są lekarze. –
Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. – Pamiętaj, że nie zawsze trawnik sąsiada jest bardziej
zielony. Będziesz jednym z tysiąca zmęczonych i niedocenianych londyńskich lekarzy,
podczas gdy tutaj...
Przypomniała sobie, jak bardzo zirytował ją ten jego mentorski toa. Typowy dla
aroganckich, wszystkowiedzących samców. Wcale jej nie znał, ale od razu przyjął założenie,
że opuszcza prowincję wyłącznie z egoistycznych pobudek.
– Powody, dla których wyjeżdżam, to moja prywatna sprawa – odrzekła, rzucając mu
niechętne spojrzenie. – Chcę się usamodzielnić. Poza tym chcę zbierać doświadczenia,
zobaczyć, jak wygląda praca w wielkim mieście, nie tylko w wiejskiej przychodni.
– Jeśli chodzi o doświadczenie zawodowe, to jest to na pewno dobre posunięcie –
skwitował Jake.
Oczywiście, mylił się, pomyślała. Wyjazd nie miał nic wspólnego z pracą. Opuściła
Ballranoch, ponieważ nie było tu dla niej miejsca. Cara, która od najwcześniejszego
dzieciństwa kochała to miasteczko i tę okolicę, nagle poczuła się tu obco. Jej piękna i młoda
macocha była zbyt zazdrosna o uczucia łączące córkę i ojca, by ją zatrzymywać. Więc gdy
nadarzyła się okazja, Cara uznała, że należy z niej skorzystać.
Lecz Jake Donahue nie musiał o tym wiedzieć.
– Zawsze mogę wrócić – żachnęła się.
W niebieskich oczach czaił się drwiący uśmiech.
– Wątpię. Gdy poznasz blask i atrakcje Londynu, Ballranoch wyda ci się zapadłą dziurą.
– Jego spojrzenie nagle złagodniało. Ujął jej dłoń i serdecznie uścisnął. – Szkoda, że nie
mieliśmy więcej czasu, żeby lepiej się poznać. Nie zapominaj o nas. Życzę ci powodzenia.
Ponownie poczuła wyrzuty sumienia, które towarzyszyły jej, gdy pozostawiała ojca jako
jedynego lekarza w okolicy.
Jake Donahue miał dobrze rozwinięty szósty zmysł. Teraz Cara nie mogła zaprzeczyć, że
decyzja o wyjeździe okazała się poważnym błędem. Uśmiechnęła się pod nosem. Minione
lata sporo ją nauczyły. Ciekawe, czy Jake Donahue zmienił się w podobnym stopniu?
Gdy parkowała pod domem tuż obok miejsca, gdzie Jake klęczał nad dziewczyną, deszcz
przestał padać, a prywatkowa muzyka nieco przycichła. Rzuciła okiem na Dana, sięgnęła po
torbę oraz pled i wyskoczyła z auta.
Ruszyła na werandę, w stronę Jake’a i dziewczyny. Trzymał ją za nadgarstek i mierzył
puls.
– To jest Anna, a to jej przyjaciółka Megan. – Zniżył nieco głos. – Anna ma bardzo
przyspieszony puls. Megan powiedziała mi, że obydwie piły alkohol, lecz wcale nie jestem
pewny, czy to on wywołał takie objawy. Jaka jest pani opinia?
Anna rozejrzała się półprzytomnym wzrokiem i zaczęła coś mamrotać. Za nią stała
przerażona i zapłakana Megan.
Cara pochyliła się nad Anną. Zauważyła jej bladość i krople potu na czole. Okryła ją
pledem.
– Miejmy nadzieję, że karetka wkrótce przyjedzie – powiedziała półgłosem. – Ona jest
strasznie chuda, zauważył pan?
Przytaknął.
– Może to anoreksja. Ma bardzo niskie ciśnienie. Cara wyjęła z torby ciśnieniomierz.
– Ciśnienie marne – mruknęła. – Osiemdziesiąt na pięćdziesiąt.
– Znasz ją od dawna, prawda? – Jake zwrócił się do Megan. – Kiedy to się zaczęło?
Opowiedz nam, jak do tego doszło. To nam pomoże postawić diagnozę.
Może Jake Donahue jest zadufany w sobie, ale na pewno ma właściwe podejście do
pacjenta. Sprawiał wrażenie człowieka bezgranicznie spokojnego.
Megan wzięła głęboki oddech.
– Zaczęła dziwnie się zachowywać pół godziny temu. Powiedziała, że jest jej słabo, a
potem zaczęła wygadywać głupoty, jakby nie wiedziała, gdzie jest. I narzekała, że boli ją
brzuch.
– Dziękuję, to bardzo ważne. Czy wiesz, co piła?
– To była jakaś mieszanina. Z dzbanka. Oni... – głos się jej załamał – włamali się do
barku. Ja wcale nie chciałam takiej prywatki. – Gdy się rozpłakała, Jake położył jej dłoń na
ramieniu.
– To się da naprawić – pocieszał ją. – Czy w domu są dorośli?
– Babcia i dziadek wyjechali z wizytą, a oni... się wprosili i zrobili w domu straszny
bałagan. Wszędzie. Dziadkowie mi zaufali, kiedy powiedziałam, że chcę zaprosić koleżanki...
Co ja im powiem?
– To nie twoja wina – zauważył przytomnie Jake. – Niewiele mogłaś zrobić, żeby
zapobiec takim chuligańskim wybrykom. – Gdy przeniósł wzrok na Carę, w jego spojrzeniu
nie było cienia wyrozumiałości. – Dziadkowie Megan są naszymi pacjentami. Nie
podejrzewałem ich o taką głupotę. Jak można takich smarkaczy zostawiać samych? Jej
dziadek był kiedyś deputowanym w parlamencie.
Miała teraz przed sobą Jake’a sprzed pięciu lat. Wzruszyła ramionami. Dziadkowie
Megan na pewno nie mieli pojęcia, jaka jest współczesna młodzież.
– Nie wińmy ich, bo nie znamy całej prawdy – rzekła półgłosem, po czym zwróciła się do
Megan: – Zaraz przyjedzie policja i wszystkich przegoni. Najpierw jednak musisz nam więcej
powiedzieć o Annie. Co wiesz ojej zdrowiu?
– O co pani pyta?
– Brała jakieś pigułki, proszki? Megan energicznie zaprzeczyła.
– Nie, nie. To nie ona.
– Jest zupełnie zdrowa? Dziewczyna ściągnęła brwi.
– Ma cukrzycę. Zawsze nosi leki w torebce. Jake i Cara wymienili spojrzenia.
– Hipoglikemia! – oznajmili chórem.
– Jasne! – Jake uderzył pięścią w otwartą dłoń. – To ty zauważyłaś, że jest spocona i
mówi od rzeczy. Jedno i drugie to objawy hipoglikemii.
– Co to jest hipo... ? Myślałam, że ona jest pijana. – Megan była wyraźnie speszona.
– To znaczy, że jej organizm stracił równowagę – odparł Jake poważnie. – Brakuje mu
cukru. Podejrzewam, że wcześniej nic nie jadła, więc insulina w połączeniu z alkoholem
wywołała atak hipoglikemii. – Spojrzał na Carę. – Czy w twojej magicznej skrzyneczce
znajdzie się coś dla Anny?
Nie odrywała wzroku od leżącej dziewczyny.
– Mam wrażenie, że zapada w śpiączkę. Trzeba sprawdzić poziom cukru w krwi. –
Sięgnęła po glukometr. – To tylko małe ukłucie – uspokoiła Megan.
Jake aż zagwizdał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]