[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JACKIE MERRITT
Zielona dolina
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Helikopter pomalowany w jaskrawe, pomarańczowo-czarne wzory wykonał
głęboki zwrot w prawo. Brock McFee - pilot, a zarazem właściciel linii lotniczej
McFee's Charter Service - wskazał kciukiem odległe zabudowania.
- To tam, psze pani. - Zwrócił się do pasaŜerki, przekrzykując hałas silnika. - To
właśnie „Double J"
Trący Moorland kiwnęła głową ze zrozumieniem. Jej włosy o miodowym
odcieniu swobodnie opadały na ramiona. Z zainteresowaniem przyglądała się
miniaturowym budynkom i zwierzętom.
Helikopter raptownie obniŜył lot, ziemia wybiegła mu na spotkanie,
zabudowania wracały do normalnych rozmiarów.
To była niezwykle podniecająca przejaŜdŜka, pomyślała Trący. Puls miała
przyspieszony. Była zadowolona, Ŝe na pokonanie ostatniego odcinka trasy z
lotniska w Helenie aŜ do rancza „Double J", wybrała usługi firmy McFee. Była
tak zmęczona miesiąc juŜ trwającą podróŜą, Ŝe sama myśl o wynajęciu
samochodu na tę część drogi była dla niej męką. Pobyt na ranczo miał być
ostatnim etapem jej podróŜy i marzyła o tym, aby trwał moŜliwie krótko i był w
miarę przyjemny. Umówiła się juŜ z McFee, Ŝe jutro, pojutrze, ustali z nim
godzinę i dzień powrotu.
ZauwaŜyła grupę ludzi zmierzających do miejsca, które McFee wybrał na
lądowisko. Cała dolina przypominała olbrzymi zielony dywan, co było
szczególnie zaskakujące w porównaniu z pustynnymi
terenami, nad którymi lecieli przez ostatnie sto kilometrów. Samo „Double J"
pustynią nie było. W rozległej dolinie, otoczonej błękitno-zielonymi górami,
rozpościerały się pola ogrodzone białymi płotami. Nie opodal kilka
kasztanowych koni skubało leniwie trawę, a za białymi stodołami rozciągały się
trawiaste pastwiska, na których moŜna było dostrzec tysiące sztuk pasącego się
bydła. Nieco na uboczu, ledwie widoczny spoza otaczających go drzew, wznosił
się dom. Trący mogła dostrzec tylko fragmenty białego budynku pokrytego
szarą dachówką.
McFee pewnym ruchem zawrócił helikopter i niespodziewanie - albo tak się
tylko wydawało - znaleźli się na ziemi. McFee przekręcił kilka przełączników i
hałas silnika nagle umilkł. W powietrzu pozostał tylko szum obracającego się
coraz wolniej śmigła.
- I jak podobała się przejaŜdŜka? - spytał pilot. Trący odpowiedziała ciepłym
uśmiechem.
- Było cudownie. - Spojrzała na zbierający się wokół helikoptera tłum. -
Wygląda na to, Ŝe mam komitet powitalny.
- Niecodziennie takie ptaszki lądują na tym podwórku. - ZauwaŜył Brock,
odpinając pasy bezpieczeństwa. - Ale ci faceci wyglądają na mocno
zaskoczonych. Nie wiedzieli, Ŝe pani przyjedzie, czy co?
- Obawiam się, Ŝe nie. - Odparła cicho Trący i zamyśliła się. Rzeczywiście
pojawiła się tu jak deus ex machina. Nikt nie miał pojęcia, Ŝe ma zamiar tu
przyjechać. Postąpiła tak celowo, podobnie jak we wszystkich poprzednich
miejscach pobytu. Trący przyglądała się ludziom otaczającym maszynę. Stali
równym kręgiem tuŜ poza zasięgiem śmigła. Prawdziwi ranczerzy: wszyscy
ubrani byli w jednakowe dŜinsowe ubrania, szerokie kapelusze i wysokie buty;
Przypatrywała się im bez większego zainteresowania, aŜ nagle zauwaŜyła postać
od nich wszystkich odmienną.
Stała nieco na uboczu, z twarzą ukrytą w cieniu kapelusza. Był to bardzo wysoki
męŜczyzna.
AleŜ jest zbudowany, pomyślała, przyglądając się jego szerokim, muskularnym
ramionom, wąskim biodrom i długim nogom. Cienkie, płócienne spodnie
uwydatniały ich muskulaturę. Był inny niŜ pozostali męŜczyźni. Władczość
emanowała z całej jego postawy, jednocześnie niedbałej i ostroŜnej.
Otworzyły się drzwi. McFee pomógł jej zejść z pokładu helikoptera. Odetchnęła
głęboko i uśmiechnęła się do skupionych wokół niej ludzi. ZauwaŜyła kobietę,
która nadbiegła od strony zabudowań. Stanęła koło wysokiego męŜczyzny.
Wyglądała na starszą od Trący o jakieś dwadzieścia lat.
Pilot zajął się wyjmowaniem bagaŜu. Trący ruszyła w stronę milczącej grupy.
Zwróciła się do kobiety:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odparła ciepło kobieta. występując nieco do przodu.
Korpulentna sylwetka, sympatyczny wyraz twarzy i miły głos uspokoiły Trący.
Kobieta miała na sobie zwykłe, bawełniane, robocze ubranie. Pośród ciemnych
włosów widoczne były pierwsze siwe pasemka. Ale tylko ona uśmiechała się
sympatycznie, pozostali nie byli szczególnie przyjaźnie nastawieni. Zwłaszcza
ten jeden - szczupły i wyniosły. Otaczająca go aura władczości i ukradkowe
spojrzenia innych męŜczyzn - jakby czekających jego rozkazów -nie
pozostawiały cienia wątpliwości, Ŝe był tu szefem.
- Nazywam się Trący Moorland. - Powiedziała wyciągając rękę. - śona Jasona
Moorlanda.
Uśmiech zniknął z twarzy kobiety, Trący spostrzegła, Ŝe twarz jej gwałtownie
pobladła. Kobieta nie przyjęła wyciągniętej dłoni, spojrzała niepewnie na
wysokiego męŜczyznę. Sprawiała wraŜenie mocno zmieszanej. Trący teŜ
poczuła się głupio i opuściła rękę. MęŜczyzna zrobił pół kroku w jej stronę.
- Kim pani jest?! - słowa zabrzmiały ostro, niemal wrogo.
- Nazywam się Trący Moorland - odparła. Nie wiedziała, o co chodziło w tej
dziwnej scenie. W poprzednich miejscach swojego pobytu witano ją wręcz
przesadnie serdecznie. Zupełnie inaczej niŜ tutaj. Goś było nie w porządku. Nie
spodziewała się wyjątkowo ciepłego przyjęcia, ale chociaŜby ogólnie przyjętych
form...
MęŜczyzna stał teraz wystarczająco blisko, Ŝeby mogła mu się przyjrzeć. Spod
szerokiego kapelusza patrzyły na nią zuchwale zimne, szare oczy: poczuła, jak
ogarnia ją fala gorąca i rumieniec występuje na twarz. Pomimo zakłopotania
równieŜ taksowała go spojrzeniem. Nie, nie był przystojny. Co dziwniejsze, jego
nadmiernie kwadratowa szczęka, zawzięty wyraz ust i nos, który nie był zbyt
prosty, znacznie poprawiły jej samopoczucie. MęŜczyzna rozejrzał się
gwałtownie dookoła.
- Wszyscy do roboty. Przedstawienie skończone - rzucił przez zęby. Trący
przyglądała się odchodzącym. Cicho rozmawiali między sobą. Ich ciekawość nie
została zaspokojona. Podszedł do niej Brock McFee:
- Wszystko wyładowane, pani Moorland. Będę czekał na pani telefon.
- Dziękuję - odparła i znów skupiła całą uwagę na wysokim męŜczyźnie. Nawet
nie zauwaŜyła, kiedy Brock wrócił do helikoptera.
- Rozumiem, Ŝe moje niespodziewane przybycie moŜe być odrobinę
zaskakujące... - zaczęła nieśmiało. Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Spojrzała
na wysokiego męŜczyznę z wyraźnym wyrzutem.
- Jestem Rachela Munley, pani Moorland. Witamy w „Double J".
- Dziękuję. - Trący westchnęła z ulgą. Jej zielone oczy zwróciły się w stronę
męŜczyzny. Zapadła cisza. Pierwsza odezwała się Rachela:
- Slade, zabierzemy rzeczy pani Moorland do domu.
- Wolałbym, Ŝeby sama zabrała swoje rzeczy, wsiadła do tej cholernej maszyny
i odleciała stąd do diabła - odrzekł. Rzucił kolejne lodowate spojrzenie w stronę
Trący. Brock uruchomił silnik. Omiótł ich podmuch powietrza. Ale Trący tego
nie zauwaŜyła
- tak była wstrząśnięta grubiąństwem tego męŜczyzny. W jego oczach dostrzegła
nieukrywaną wrogość.
Twarz Racheli była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Helikopter oderwał się
od ziemi. Dopiero gdy znikał w oddali, rozedrgane powietrze zaczęło się
uspokajać. Zapadła nieznośna cisza. Trący nie mogła uwierzyć, Ŝe została aŜ tak
źle potraktowana. Zaczęło ją to denerwować. PrzecieŜ przyjechała tu tylko
dlatego, Ŝe ranczo było na liście posiadłości, które miała odwiedzić. W innej
sytuacji ta|d zakątek, jak zagubione gdzieś w Montanie ranczo „Double J",
byłoby raczej ostatnim miejscem, do którego chciałaby przyjechać. Temu
bezczelnemu typowi moŜe się to podobać albo nie, ale będzie musiał się z tym
pogodzić. Ona teŜ...
- Jak widzicie, ta piekielna maszyna juŜ odleciała...
- zaczęła z sarkazmem. - MoŜe jednak powinnam z wami porozmawiać
szczerze. Połowa tego rancza naleŜy do mnie i mam zamiar je sobie obejrzeć.
- Spojrzała prosto w lodowate, szare oczy Slade'a.
- Pańska protekcjonalna postawa pozwala mi mniemać, Ŝe to właśnie pan jest
moim wspólnikiem, zgadza się?
Slade nawet nie mrugnął. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nic po nim nie widać, choć w
środku wrzał. JuŜ samo nazwisko Moorland wystarczyło, Ŝeby wyprowadzić go
z równowagi. I jeszcze ta kobieta, która sprawiała, Ŝe krew się w nim burzyła.
Jej wygląd bardzo go draŜnił: miała piękne włosy, w odcieniu przypominającym
dobrą whisky. I te zielone oczy... Cholera, kto miał takie oczy...? Rzeczywiście,
była ładna. Bardzo. Miała piękne ciało i była doskonale ubrana.
- Zgadła pani, jestem pani wspólnikiem. Zgadza się. - Uśmiechnął się gorzko.
- Czy proszę o zbyt wiele, chcąc poznać pańskie nazwisko? - spytała.
Teraz ją zaskoczy. Wiedział, Ŝe musi wyprowadzić ją z równowagi; podobnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]