pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PS-25 ARKADIUSZ NIEMIRSKI

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I...

 

SKARBY WIKINGÓW

 

 

 

 

 

TOM II

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

PRZESŁUCHUJEMY TAŚMĘ * GDZIE PRZETRZYMYWANY JEST STEFAN? * DETEKTYW OD ZABYTKÓW * KTO LUBI LODY? * WIKIŃSKIE I SŁOWIAŃSKIE ŁODZIE * NERWOWA KAREN * TELEFON DO PORYWACZY * ZOŚKA ŚLEDZI RZEPKĘ * ODKRYCIE PAWŁA * WYJAZD DO ELBLĄGA * NAPAD I POŚCIG * KTO NAS PODSŁUCHUJE? * POZNAJĘ DREWICZA-LARSENA * ROZMOWA NA MOLO * REWELACJE SIERŻANTA JANIAKA

 

W surowym wnętrzu posterunku policji we Fromborku zapanowała cisza. Z głośnika taniego i mocno zużytego radiomagnetofonu znajdującego się na biurku sierżanta Janiaka niósł się matowy głos młodego człowieka:

 

- Mamo... Eryku... to ja, Stefan... nie martwcie się o mnie... jestem zdrów... chciałbym już wrócić na “Conquistadora”... tęsknię za wami...

 

Nagranie się urwało.

Minęło kilka dni od porwania syna Karen Petersen. Ta bogata Dunka przyjechała do naszego kraju, aby na pokładzie luksusowego jachtu “Conquistador” szukać skarbów ukrytych na dnie polskiego Bałtyku. Szczęśliwym trafem jej starszy syn odkrył starą słowiańską łajbę zagrzebaną w mule Zalewu Wiślanego. Emocji nie było jednak końca! Wcześniej porwano młodszego z braci, Stefana, urzeczywistniając tym samym pogróżki ludzi pragnących za wszelką cenę odciągnąć Karen od wód Zalewu. Mieliśmy do czynienia z zawodowcami nie rzucającymi słów na wiatr. Niewykluczone, że byli to cudzoziemcy współpracujący z naszym starym znajomym Jerzym Baturą. Radość ze znaleziska przeplatała się zatem z minorowymi nastrojami panującymi nie tylko wśród Duńczyków, ale i w ekipie “Havamala”, na którym oficjalnie gościliśmy z Pawłem w charakterze konsultantów i obserwatorów.

Odnalazłszy na dnie Zalewu wrak dębowej łodzi mogliśmy teraz pomóc Karen w odzyskaniu syna. Na szczęście dzielnie znosiła tę sytuację. Lubiłem ją, więc postanowiłem zrobić wszystko, aby Stefan wrócił na jacht cały i zdrów.

Uważałem, że to jeszcze nie koniec przygód, a dopiero początek. Wiele spraw nie zostało przecież wyjaśnionych, a pytań było więcej niż odpowiedzi. Nie wiedziałem na przykład, jaką rolę odgrywał Batura? Kim był tajemniczy obserwator z wieży kościoła i najprawdopodobniej bordo landroverem z fałszywą tablicą rejestracyjną i palący chesterfieldy. Czy to ten sam osobnik podający się za pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki, który już dwa razy ubiegł mnie w poszukiwaniach adresu pana Andrzeja, instruktora elbląskiego klubu płetwonurków “Akwalung”? Pan Andrzej chciał mi opowiedzieć o dziwnej historii, jaka rozegrała się na wodach Zatoki Gdańskiej rok temu, kiedy to jego podopieczni, trzej nastoletni chłopcy odkryli coś na dnie Bałtyku, a potem zostali przepędzeni i nastraszeni przez nieznanych sprawców podających się za funkcjonariuszy państwowych. Niestety, na pokładzie “Havamala” znajdował się złodziej, który ukradł list. Kim był? Człowiekiem Batury? Wszystko wskazywało, że była nim panna Ania, pracownik Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, osoba nadzorująca z urzędu całą operację, ale o dziwo znająca naszego przeciwnika Baturę. Aż trudno było w to uwierzyć, ale Zośka oraz inżynier Kurski, kolega naszej pani archeolog, widzieli ją wysiadającą z volvo Jerzego. Miało to miejsce w dwóch różnych miejscach, a więc nie mogło być mowy o przypadku. Milczeniem chciałem zatem doprowadzić tę odważną kobietę do załamania. Jeśli była szpiegiem Batury - to niech cierpi, jeśli była niewinna - powinna być spokojna

Sami widzicie, że o końcu przygód nie mogło być mowy

Cofnąłem taśmę raz jeszcze.

- Ciągłe przesłuchiwanie kasety nic nie da - wymamrotał znudzonym głosem sierżant Janiak po kolejnym, dwunastym przesłuchaniu.

W przeciwieństwie do mnie nie widział sensu w nieustannym odtwarzaniu nagrania. Ja jednak postanowiłem wysłuchać go raz jeszcze.

 

- Mamo... Eryka... to ja, Stefan... nie martwcie się o mnie... jestem zdrów... chciałbym już wrócić na “Conquistadora”... tęsknie za wami...

 

W drugim planie nagrania wyraźnie słyszałem natrętny odgłos ptasich popiskiwań.

- Słyszycie? - zapytałem. - Co to za ptaki?

- Mam! - zawołała podniecona Zośka. - Stefana przetrzymują na brzegu morza. To krzyk mew słychać w tle nagrania!

- Brawo! - pochwaliłem ją.

- Do trzynastu razy sztuka! - zauważył dowcipnie Paweł. - Ale wydaje mi się, że to nie mewy ani rybitwy.

- Rzeczywiście - zgodził się z nami sierżant. - To mogą być kormorany. Tysiące tych ptaszysk stało się prawdziwą plagą na Mierzei Wiślanej. Tak, to mogą być kormorany!

A potem chrząknął i spojrzał na mnie ze szczerym podziwem.

- Teraz widzę, że pan jesteś wielki detektyw. Wstyd się przyznać, ale nie od razu wyczułem, że pan jesteś ten od zabytków. Zwą go Panem Samochodzikiem i podobno rozwiązał wiele zagadek, a także znalazł wiele skarbów.

- Skąd pan to wszystko wie? - zapytałem nieco speszony.

- Syn mi o panu opowiedział. Teraz ma dwadzieścia osiem lat, żonę i dwójkę dzieci. Tylko patrzeć, jak niedługo moje wnuki zaczną czytać przygody o pańskich wyczynach. Podobno nawet i we Fromborku rozwiązał pan jakąś zagadkę* [Przedstawiono to w tomie Zagadki Fromborka.]. Chodziło o rubiny czy coś takiego.

- O tak! - zawołała Zośka. - Wujek jest wielkim detektywem.

- Nie przesadzaj, mała - zrobiło mi się głupio, bo nie lubiłem przechwalać się swoimi osiągnięciami.

Szukanie skarbów czy tropienie przestępców wywożących za granicę skarby kultury narodowej było przecież moją pracą i hobby. Poza tym przechwałki były dobre dla tych, którzy nie zaznali smaku sukcesu. Niemniej jednak było mi przyjemnie, że ktoś pamiętał, co zrobiłem w mieście Kopernika ponad dwadzieścia lat temu.

Zmieniłem temat, gdyż w roli gwiazdora nie czułem się najlepiej. Byłem w swoim żywiole, kiedy nikt nie zwracał na mnie uwagi.

- Czy coś wiadomo na temat wynajmu tego opla, którym porwano Stefana?

- Jeszcze nie - poinformował policjant. - I nie ma landrovera z takimi numerami rejestracyjnymi, które pan podał. Musiał mieć fałszywe tablice.

Opuściliśmy posterunek policji we Fromborku i spacerkiem wróciliśmy do portu.

Już piąty dzień przyszło nam spędzić w mieście Kopernika towarzysząc ekipie wydobywającej zagrzebaną w mulistym dnie Zalewu Wiślanego łódź z XI lub XII wieku. Pogoda nam dopisywała. Było słonecznie i ciepło. To było wielkie odkrycie i chociaż celem operacji “Skarby wikingów” było znalezienie normańskiego statku spoczywającego na dnie Bałtyku, to słowiańska łódź leżąca niedaleko wejścia do portu we Fromborku radowała nasze serca stokrotnie. Nawet Jorgensen nie wydawał się być rozgoryczony faktem, że to nie on dokonał odkrycia, cel handlowy przedsięwzięcia został bowiem osiągnięty. Jorgensen uzyskał rozgłos jako producent jachtów i sonarów, bo co chwila odwiedzali Frombork wysłannicy stacji telewizyjny i radiowych oraz dziennikarze prasowi. Towarzyszyły nam spojrzenia tysiąca pasażerów wsiadających i wysiadających z promu i wodolotu. Dla ułatwienia prac wejście na wschodnie nabrzeże zostało zagrodzone czerwono-białym szlabanem i opatrzone specjalnym znakiem zakazującym wstępu osobom nieupoważnionym... Faktem było, że wszyscy solidnie pracowaliśmy pomagając ekipie zawodowych płetwonurków współpracujących z ekipą Centralnego Muzeum Morskiego, zaś  nagrodą za nasz trud był coraz to bardziej okazały widok kadłuba łodzi. Na szczęście muł dobrze zakonserwował dębowa łódź, więc lada dzień spodziewaliśmy się ujrzeć ją w całej okazałości.

Porywacze Stefana Petersena nie odzywali się. Nastroje na “Conquistadorze” nie były więc najlepsze i bałem się, że moja stara znajoma Karen Petersen nie wytrzyma dłużej napięcia związanego z oczekiwaniem i zacznie się przy próbie pierwszego kontaktu z kidnaperami układać. To mogła być specjalna taktyka porywaczy: zmiękczyć Karen i zgarnąć pokaźny okup.

Mimo woli moje myśli wciąż powracały do listu skradzionego na “Havamalu”. Niestety, próba ustalenia miejsca pobytu autora listu spaliła na panewce. Ekipa klubu wyjechała nad Morze Śródziemne, zaś tajemniczy złodziej, jak głosił ostatni komunikat policji w Elblągu, ukradł teczkę z niektórymi aktami personalnymi. Na szczęście policja miała nadzieję połączyć się z kierownictwem klubu w Grecji dzięki pomocy agencji turystycznej załatwiającej ten wyjazd, a po powrocie ekipy do hotelu z zajęć na morzu przeprowadzić rozmowę z samym panem Andrzejem.

Liczyłem także w duchu na Marczaka. Niezmordowany były dyrektor naszego departamentu wrócił już do stolicy po krótkiej wizycie we Fromborku. Miał mnóstwo znajomości w Warszawie, a przecież to ktoś na wyższym szczeblu musiał zatwierdzić skład ekipy “Havamala”. Skoro na jachcie oficjalnie przebywała panna Ania, a był to szpieg naszego przeciwnika Batury, to kto wyraził zgodę na udział pani archeolog w operacji? Albo mówiąc inaczej: od kogo wyszła propozycja włączenia panny Ani w skład ekipy? Przecież Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku dysponowało wieloma fachowcami od badań podwodnych.

Inna dziwna sprawa wynikała z faktu, że w miejscu, w którym spoczywała stara drewniana łódź Batura szukał czegoś rok temu. Tak przynajmniej twierdziła jego współpracowniczka, piękna aktorka Luiza, która przyłączyła się do naszej ekipy. Czy chodziło o zagrzebany w mule bezwartościowy dla Jerzego kadłub łodzi? I dlaczego nie chciał, aby Karen Petersen przypłynęła tutaj? Jakoś nie mogłem uwierzyć w to, że Batura został amatorem-poszukiwaczem starych drewnianych łodzi. Zakładając jednak, że tak było w istocie, nasuwało się wiele wątpliwości. Po pierwsze, jak zlokalizował położenie łodzi? Po drugie, w jaki sposób chciał wyciągnąć ją z wody na oczach całego Fromborka? Wreszcie, co zamierzał z nią zrobić? Aby doprowadzić do stanu muzealnego łódź, która przeleżała pod wodą setki lat, potrzeba było wiele czasu i wysiłku konserwatorów. To nie było zajęcie dla Batury i wątpiłem, aby znalazł na nią kupca? Co innego złoty kielich czy naszyjnik, a co innego kilkumetrowej długości dębowa łódź.

Wracaliśmy do portu mocno podnieceni. Nasze podejrzenia, że syna Karen Petersen porywacze przetrzymywali w jakimś miejscu nad brzegiem morza, mogły być istotną wskazówką. Za wszelką cenę zakazałem moim współpracownikom dzielenia się naszym odkryciem z kimkolwiek.

- Nie uwierzą państwo - przywitał nas magister Rzepka, kiedy zbliżyliśmy do mola, na którym mieścił się prowizoryczny sztab - ale łódź może mieć dziesięć metrów długości!

Jorgensen i panna Ania znajdowali się na “Havamalu”, Luiza zażywała słonecznej kąpieli na miejskiej plaży tuż za bosmanatem, zaś magister Rzepka na wschodnim falochronie przeglądał zdjęcia i pierwsze raporty przygotowane przez naszą panią archeolog. Towarzyszyła mu rudowłosa pani Iwona, pracownik Centralnego Muzeum Morskiego z Gdańsku, a więc koleżanka panny Ani.

- Odkryte dotąd statki słowiańskie są przeciętnie mniejsze od skandynawskich, co zgadza się z danymi źródeł opisowych - wyjaśniała. - Na terenie Polski znaleziono już kilka takich statków. Najdłuższy, bo mierzący prawie osiemnaście metrów, znaleziono w Brzeźnie. Również we Fromborku odkryto statek o długości ponad siedemnastu metrów. Nie jesteście wiec pierwszymi odkrywcami w mieście Kopernika. Najmniejszy był statek z Mechlinka o długości przekraczającej dziewięć metrów.

- A jak wielkie były statki skandynawskie? - zapytał magister.

- Statek z Gokstad miał ponad dwadzieścia trzy metry długości, ale zdarzały się i mniejsze okazy, jak chociażby długi na prawie dziesięć metrów statek z Kwalsund. Statki skandynawskie były przeważnie większe. Jednakże słowiańskie właśnie dzięki mniejszym rozmiarom, płytszemu zanurzeniu i większej zwrotności niejednokrotnie odnosiły zwycięstwa nad nieprzyjacielem. Niezależnie od małych jednostek posiadali Słowianie i duże okręty biorące udział przede wszystkim w dalekich wyprawach, na przykład w ekspedycji na Konunghelę, leżącą na zachodnim wybrzeżu Szwecji, w 1136 roku.

- A wy co macie takie miny, jakbyście wpadli na jakiś trop? - zapytał nieoczekiwanie magister Rzepka przyglądając się nam uważnie.

- My? - Zośka udała zdziwioną.

- I gdzie tak chodzicie nieustannie?

- Na lody - odparła. - Uwielbiamy lody.

- Lody - mruknął niezadowolony magister Rzepka łypiąc na nas podejrzliwym wzrokiem. - I kto w to uwierzy?

- Przepraszam, o czym państwo rozmawiają? - spytała pani Iwona.

- Magister Rzepka uważa, że się lenimy, kiedy inni w pocie czoła pracują nad wrakiem - odezwałem się. - I ma rację.

- Teraz na mnie kolej - oświadczył magister i wstał. - Idę. Zawiązał buty i zrobił pierwszy krok w stronę miasta.

- Dokąd to? - zapytał Paweł.

- Na lody - odpowiedział z przekąsem i odwrócił się do nas plecami.

Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem.

- Zazdrość nie radość - rzekłem.

- Nie może nasz magister po prostu sprowadzić tej swojej Ewy do Fromborka? - zauważyła Zośka odprowadzając Rzepkę wzrokiem. - Semestr się skończył, więc nie ma już zajęć na uczelni.

- To fakt - mruknąłem i zerknąłem na wschodnie nabrzeże. Zza rogu budynku bosmanatu od strony katedry wyskoczyła Karen.

- Tomasz! - krzyknęła i zaczęła iść szybkim, nerwowym krokiem w naszą stronę.

We trójkę wyszliśmy Dunce na spotkanie opuszczając studiującą podwodne zdjęcia i dokumentację panią Iwonę. Spotkaliśmy się przed budynkiem bosmanatu.

- Tomasz! - cała się trzęsła. - Dzwonili porywacze! Jakiś jegomość zadzwonił do bosmanatu i mówił po angielsku.

- Ale to nie był Anglik? - zapytałem.

- Taki sam syn Albionu jak ty i ja! - prychnęła. - Mówił słabo po angielsku, a jego akcent zdradzał, że mógł to być twój rodak.

Spojrzeliśmy po sobie wymownie: Batura?

- Ale pewności nie mam! - dorzuciła.

- A my wiemy, gdzie porywacze mogą trzymać Stefana!

- Doprawdy? - zignorowała tę wiadomość.

- Prawdopodobnie przetrzymują go w jakimś domku nad brzegiem morza. Podejrzewamy, że muszą mieć kryjówkę gdzieś na Mierzei Wiślanej:

- Dużo jest takich domków na polskim wybrzeżu? - zakpiła i zaraz spojrzała na moich współpracowników podejrzliwie. - Czy możemy pogadać na osobności?

- Wybacz, Karen, ale nie mogę mieć tajemnic przed moją ekipą - zaprotestowałem. - Działamy razem i jeśli chcesz z nami współpracować, musisz zaufać całej naszej trójce.

- No dobra - rzekła podnieconym głosem. - Porywacze żądają okupu! Dziś w nocy. A to oznacza, że już niedługo ujrzę Stefana. Lepiej przystać na ich warunki i dać spokój poszukiwaniom na własną rękę. Poza tym gdzie chcesz go znaleźć? Nie zamierzasz chyba przeszukać każdego domu na Mierzei Wiślanej?

Pokręciłem z niezadowoleniem głową.

- Pamiętaj, że nie popieram układania się z bandytami - rzekłem surowo. - Sierżant Janiak ostrzegał cię, abyś trzymała się od nich z daleka.

- Mam czekać, aż coś zrobią Stefanowi? - krzyknęła. - Oszalałeś?! Po prostu pojedziemy do najbliższego banku i pobierzemy dziesięć tysięcy dolarów, a potem odbierzemy chłopaka.

- Nie podoba mi się to, Karen. Powinniśmy udać się na policję.

- Akurat! - żachnęła się. - Zrobię dokładnie co innego. Za piętnaście minut mam zadzwonić pod wskazany przez porywaczy numer po kolejne instrukcje. Niestety, ten automat na tyłach bosmanatu jest nieczynny.

- Zadzwoń z bosmanatu.

- Oszalałeś? A jeśli ktoś nas podsłucha? Ten bosman i jego pracownicy wciąż węszą i podsłuchują. Czuje, że mnie nie lubią. Poza tym bandyci nie żartowali ostrzegając, aby nikogo nie wtajemniczać w ich plany. W przeciwnym razie stanie się coś złego Stefanowi.

- A ja? - zrobiłem wielkie oczy. - A właściwie my? Nas wtajemniczyłaś.

- Wy to co innego - machnęła ręką. - Tylko do was mam zaufanie.

Westchnąwszy ciężko zapaliłem papierosa nie wiedząc, co począć.

- Musimy zadzwonić z miasta - rzekła podenerwowana bierną postawą.

- Poczekaj - przypomniałem sobie. - Paweł ma telefon komórkowy.

- Mam, ale nie działa - wtrącił oschle. - Trzeba zadzwonić z rynku.

- Więc popierasz zamiary Karen? - zdziwiłem się.

- Pieniądze trzeba pobrać, aby uśpić czujność porywaczy, a potem znając instrukcje wymyślimy, jak zastawić pułapkę.

Już miałem odejść, kiedy ręka Pawła spoczęła na moim ramieniu.

- Jeszcze jedno, szefie - zaczął tajemniczo. - Jeśli magister Rzepka opuścił w nocy jacht, aby zadzwonić do swojej narzeczonej, to nie mógł tak szybko wrócić z tej eskapady.

- A czemu to?

- Bo telefon na tyłach bosmanatu jest przecież uszkodzony, a najbliższy działający automat znajduje się dopiero na rynku.

To odkrycie odebrało nam na chwilę mowę.

- Przechadzka na rynek i z powrotem zajęłaby mu przynajmniej piętnaście minut. A magister wrócił po niecałych dziesięciu.

- Wniosek?

- Nie dzwonił z automatu.

- Sugerujesz, że w ogóle nie dzwonił? - zadałem to pytanie wiedząc już, o co Pawłowi chodziło.

- A może używa telefonu komórkowego? - krzyknęła Zośka.

Ten podniecony głos Zośki na chwilę zwrócił na nas uwagę pani Iwony. Również Karen wydawała się poirytowana przedłużającą się rozmową konspiratorów, za jakich pewnie nas uważała.

- Porozmawiamy o tym później - rzuciłem w stronę współpracowników i ciągnąc Karen w stronę katedry ruszyłem dziarskim krokiem. - Musimy się śpieszyć! Z telefonu komórkowego Pawła nici, ale na rynku jest czynny automat.

Po dziesięciu minutach byliśmy już na rynku i weszliśmy do restauracji nieopodal kina “Fregata”. Jakiś młody człowiek ubrany w wytarte dżinsy i czarną skórzaną kurtkę rozmawiał namiętnie i zanosiło się, że pogawędka potrwa jeszcze co najmniej kwadrans. Prawdopodobnie gaworzył ze swoją ukochaną nie licząc się z czasem i z innymi ludźmi. Ale my nie mieliśmy czasu. Do wyznaczonej godziny telefonu zostało nam bowiem półtorej minuty.

Wtedy to Karen groźnie tupnęła nogą na młodzieńca. W ten sposób chciała dać do zrozumienia, aby natychmiast skończył rozmowę. Nie zrobiło to jednak wrażenia na młodym człowieku. Ot, spojrzał na nią lekceważąco i wymamrotał pod nosem coś niezrozumiałego.

- Jeśli w ciągu trzydziestu sekund nie odłożysz tej słuchawki - groziła chłopakowi - to daje słowo honoru, że oberwiesz.

Ale ten wcale nie reagował. Powód był prosty: nie znał angielskiego. Wzruszył jedynie ramionami, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Karen. Do wyznaczonego kontaktu pozostało nam bowiem pięćdziesiąt sekund.

Postanowiłem przejąć ster w swoje ręce.

- Młody człowieku - zacząłem nieśmiało. - Ta pani musi wykonać bardzo ważny telefon i jak tylko skończy będziesz mógł sobie dalej rozmawiać. To naprawdę bardzo ważna sprawa.

- Ja też mam bardzo ważną sprawę - rzekł zblazowanym tonem przerywając na chwilę rozmowę. - Nie mogę namówić dziewczyny, aby poszła dzisiaj ze mną na dyskotekę. Odczep się pan i już!

Karen ze złości zacisnęła pięści. Nie dziwiłem się jej reakcji. Stefanowi zagrażało śmiertelne niebezpieczeństwo, a tu jakiś smarkacz mówił o dyskotece.

Nagle Karen włożyła rękę do kieszeni, wyjęła z niej zmięty zielony banknot i bez słowa przykleiła do spoconego czoła młodzieńca. Ten z wrażenia zaniemówił i wybałuszył szeroko oczy.

- Zrób sobie, chłopcze, przerwę i skocz na podwójnego cheesburgera w “McDonald’s” - powiedziała to głosem, w którym przebijała pewność siebie i nonszalancja. I nie znający angielskiego chłopak zrozumiał, o co chodziło kobiecie. - A jak skończysz, wróć tutaj i namawiaj dalej swoją ukochaną na dyskotekę.

Chłopak obejrzał dokładnie banknot i zadowolony ruszył w kierunku wyjścia.

- Trzeba było tak od razu - mruknął pod nosem i wyszedł na zewnątrz wierząc święcie, że przed chwilą spotkał wariatów.

- Sam widzisz, Tomaszu, że pieniądz potrafi zdziałać wszystko - powiedziała Karen.

- Mam inne zdanie na ten temat - bąknąłem.

Ale nie była to odpowiednia pora na roztrząsanie podobnych kwestii.

Nie namyślając się dłużej Karen sięgnęła po słuchawkę i wykręciła jakiś numer.

Po chwili wyprostowała się i zaczęła mówić drżącym głosem:

- Mówi Karen Petersen. Dzwonię zgodnie z umową.

Słuchała uważnie, potakując co pewien czas energicznie głową.

- Mam tyle pieniędzy - rzekła zdecydowanym głosem do słuchawki. - Jeszcze dzisiaj pojadę do banku w Elblągu. Ale czy Stefan jest cały i zdrów?

Przez pół minuty słuchała uważnie, a następnie odwiesiła słuchawkę.

- I co? - zapytałem.

- Stefan ma się dobrze - rzekła ciężko wzdychając. - No i rzecz jasna chcą pieniędzy. I to dzisiaj. Musimy pojechać do Elbląga, Tomaszu. Natychmiast!

- Zaraz - powstrzymałem ją. - Pomijając fakt, że nie popieram twojej decyzji, to ciekawi mnie, w jaki sposób przekażesz im okup?

- O dziewiętnastej zadzwonią do bosmanatu i podadzą numer, pod który mam zadzwonić. I nie radzą sprawdzać numerów, bo dzwonią z automatów. “Próżny trud” - jak wyjaśnił porywacz. Ruszamy zatem do Elbląga po pieniądze! Jazda, Tomasz! Tylko zadzwonię jeszcze do męża, bo może się przydać w razie problemów w banku.

- A gdzie jest teraz? - spytałem oburzony.

- Załatwia coś w Warszawie - rzuciła Karen wykręcając numer.

Zostawiwszy wiadomość na sekretarce udaliśmy się z powrotem do portu.

Już mieliśmy wsiąść do Rosynanta, kiedy zatrzymał nas Paweł z Zośką. Szybko zrelacjonowaliśmy im przebieg rozmowy z porywaczami. Byli podnieceni, ale sami mieli nam również coś do powiedzenia.

- Kiedy poszliście na rynek, Zośka ulotniła się z portu idąc śladem naszego magistra.

- I co? - zapytałem zaciekawiony.

- Magister Rzepka poszedł do kościoła - poinformowała Zośka. - A po dziesięciu minutach wyszedł blady jak prześcieradło.

- Hm... to ciekawe, ale w końcu każdy może odwiedzać kościół.

- Pan żartuje, szefie - zaprotestował Paweł. - Magister Rzepka i modlitwa?

- Możemy go sami o to zapytać - podskoczyła Karen widząc wychodzącego właśnie zza budynku bosmanatu magistra.

Był zdenerwowany.

- Coś pana gryzie, magistrze? - zapytałem, kiedy chciał nas minąć bez słowa.

- Gorąco - odpowiedział niechętnie, ale zatrzymał się.

- Jak smakowały lody? - zapytała Zośka. - I co słychać u Ewy?

- Nie wiem - bąknął. - Nie ma jej w domu. Być może będę musiał opuścić was na kilka dni.

- A co pan porabiał w kościele? - nie namyślając się zapytał Paweł.

Wydawało mi się, że magister Rzepka drgnął, ale zaraz spojrzał na nas poczciwie.

- Niestety, ale odnoszę wrażenie, że chcecie odciągnąć mnie od niektórych spraw - rzekł ponuro. - Chciałem zobaczyć, co to za kościół, w którym członek naszej ekipy obrywa po głowie. Mam prawo wiedzieć o wszystkim, co tu się dzieje! I w dodatku mnie śledzicie. Nieładnie, nieładnie.

- Magister Rzepka ma rację - rzekłem bijąc się w pierś. - Zachowujemy się niegrzecznie. Musimy być lojalni w stosunku do każdego członka naszej ekipy.

- Dokąd się wybieracie? - zmienił temat magister spoglądając na Karen przebierającą ze zniecierpliwienia nogami.

- Mała przejażdżka po okolicy - skłamała.

- Jeśli jedziecie do Elbląga, to jadę z wami. Muszę zdążyć na najbliższy pociąg.

- Niestety, jedziemy w przeciwnym kierunku - rzuciłem. - Ale przecież ma pan stację kolejową naprzeciwko portu.

I wsiedliśmy z Karen do Rosynanta, aby przerwać dalszą rozmowę. Chcieliśmy za wszelką cenę utrzymać naszą wyprawę w tajemnicy, zaś intuicja podpowiadała, że nasz kolega z fundacji nie był z nami do końca szczery.

Zatoczyliśmy zatem wokół Fromborka koło, poruszając się początkowo wzdłuż brzegu Zalewu w kierunku wschodnim. Zaraz jednak bocznymi uliczkami skierowaliśmy się na północ do drogi E-503 prowadzącej do Elbląga przez Tolkmicko.

Szosa była tutaj...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl