pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Terry Pratchett

 

 

 

Prawda

 

The Truth

Przełożył Piotr W. Cholewa

Notka autora

 

Czasami autor fantasy musi wskazać dziwne zjawiska rzeczywistości. Sposób, w jaki Ankh–Morpork radziło sobie z problemem powodzi (por. str. 243 i dalej), w niezwykły sposób przypomina metody zastosowane w mieście Seattle (stan Waszyngton) pod koniec dziewiętnastego wieku. Naprawdę. Pojedźcie tam i sami się przekonajcie. A przy okazji spróbujcie potrawki z małży.

Plotka rozprzestrzeniała się po mieście jak pożar (który rozprzestrzeniał się dość często, odkąd mieszkańcy Ankh–Morpork poznali znaczenie terminu „ubezpieczenie od ognia”).

Krasnoludy potrafią zmieniać ołów w złoto…

Wibrowała w cuchnącym powietrzu dzielnicy Alchemików, którzy od stuleci próbowali osiągnąć to samo, na razie bez sukcesów, ale byli pewni, że uda się już jutro, a najdalej w przyszły wtorek. W każdym razie nie później niż do końca miesiąca.

Wywoływała spekulacje wśród magów Niewidocznego Uniwersytetu, którzy wiedzieli, że można zamienić jeden pierwiastek w drugi, jeśli tylko człowiekowi nie przeszkadza, że następnego dnia zmieni się z powrotem, a w takim razie po co to komu? Poza tym większość pierwiastków jest całkiem zadowolona ze swego stanu.

Plotka przebiła się do poharatanych, opuchniętych, a czasem całkiem brakujących uszu Gildii Złodziei, gdzie ludzie ostrzyli już łomy. Kogo obchodzi, skąd się bierze złoto?

Krasnoludy potrafią zmieniać ołów w złoto…

Plotka dotarła do spokojnych, ale niewiarygodnie czułych uszu Patrycjusza, w dodatku szybko, ponieważ nie da się długo rządzić Ankh–Morpork, jeśli człowiek nie śledzi najnowszych wieści. Patrycjusz westchnął, zanotował ją i dołożył do bardzo wielu innych notatek.

Krasnoludy potrafią zmieniać ołów w złoto…

Plotka dotarła też do spiczastych uszu krasnoludów.

— Potrafimy?

— Nie mam pojęcia. Ja na przykład nie potrafię.

— No tak, ale gdybyś potrafił, i tak byś się nie przyznał. Ja bym się nie przyznał, gdybym potrafił.

— A potrafisz?

— Nie.

— Aha!

 

* * *

 

Plotka dotarła do uszu Nocnej Straży, a konkretnie oddziału pełniącego służbę przy bramie, o dziesiątej wieczorem w lodowatą noc. Służba przy bramie w Ankh–Morpork nie jest wymagająca. Polega głównie na machaniu ręką i przepuszczaniu wszystkiego, co zechce przejechać przez bramę, chociaż w ciemności i zimnej mgle ruch był minimalny.

Kulili się pod łukiem bramy i wspólnie palili jednego wilgotnego papierosa.

— Nie można zamienić czegoś w coś innego — stwierdził kapral Nobbs. — Alchemicy próbują to zrobić od lat.

— Ale na ogół potrafią zamienić budynek w dziurę w ziemi — zauważył sierżant Colon.

— O to mi właśnie chodzi — zgodził się kapral Nobbs. — Niemożliwe. To ma związek z pierwiastkami. Jeden alchemik mi tłumaczył. Wszystko jest zrobione z pierwiastków, tak? Ziemia, Woda, Powietrze, Ogień i… cóś. Powszechnie znany fakt. I we wszystkim one są wymieszane tak jak należy.

Zatupał, żeby trochę rozgrzać stopy.

— Gdyby dało się zmienić ołów w złoto, wszyscy by to robili — dokończył.

— Magowie to robią — przypomniał sierżant Colon.

— No wiesz, magia… — Nobby machnął ręką.

Duży wóz wytoczył się z żółtych oparów i wjechał w bramę, ochlapując Colona wodą z kałuży — obiektu charakterystycznego dla dróg przelotowych Ankh–Morpork.

— Przeklęte krasnoludy — mruknął Colon, gdy wóz odjechał w stronę miasta. Ale nie mruknął zbyt głośno.

— Sporo ich popychało ten wóz — stwierdził refleksyjnie kapral Nobbs.

Wóz, kołysząc się, zniknął za zakrętem.

— To pewnie całe to złoto.

— Ha. No tak. To by było na tyle.

 

* * *

 

Plotka dotarła również do uszu Williama de Worde i w pewnym sensie tam się zatrzymała, ponieważ sumiennie ją zanotował.

Na tym polegała jego praca. Lady Margolotta z Überwaldu posyłała mu za to pięć dolarów miesięcznie. Księżna wdowa Quirmu także posyłała mu pięć dolarów. I król Verence z Lancre oraz kilku innych arystokratów z Ramtopów. Podobnie szeryf Al Khali, choć w jego przypadku na płatność składało się pół wozu fig dwa razy w roku.

Ogólnie rzecz biorąc, uważał, że nieźle się urządził. Musiał tylko bardzo wyraźnie napisać jeden list, starannie przerysować go od tyłu na klocku bukszpanowego drewna, dostarczonego mu przez pana Cripslocka, grawera z ulicy Chytrych Rzemieślników, a potem zapłacić panu Cripslockowi dwadzieścia dolarów, by ostrożnie usunął drewno nie będące literami, a następnie wykonał odpowiednią liczbę odbitek na kartkach papieru.

Oczywiście, należało robić to uważnie, pozostawiając wolne miejsca po „Do mojego Szlachetnego Klienta” i podobnych sformułowaniach — później uzupełniał tekst ręcznie. Ale nawet po odjęciu kosztów wciąż pozostawała mu większa część trzydziestu dolarów za jeden dzień pracy w miesiącu.

Młody człowiek pozbawiony licznych zobowiązań mógł w Ankh–Morpork żyć skromnie za trzydzieści do czterdziestu dolarów miesięcznie. Zawsze sprzedawał figi, bo choć można przeżyć, żywiąc się figami, po krótkim czasie człowiek zaczyna tego żałować.

Zawsze też trafiały się zarabiane tu czy tam dodatkowe kwoty. Świat listów był regionem zamkniętym dla wielu obywateli Ankh–Morpork, uważających je za tajemnicze płaskie obiekty. Jeśli jednak potrzebowali przelać coś na papier, wielu z nich wchodziło po skrzypiących schodach obok szyldu „William de Worde: Zapisywanie Rzeczy”.

Na przykład krasnoludy. Krasnoludy zawsze szukały pracy w mieście, a po przybyciu natychmiast wysyłały do domu list mówiący o tym, jak doskonale sobie radzą. Zdarzało się to tak regularnie — nawet jeśli konkretnemu krasnoludowi szczęście do tego stopnia nie sprzyjało, że musiał zjeść własny hełm — że William zamówił u pana Cripslocka kilkadziesiąt typowych listów, które należało uzupełnić tylko w kilku wolnych miejscach, by stały się całkiem akceptowalne.

Kochający krasnoludzi rodzice w całych górach czule przechowywali listy wyglądające mniej więcej tak:

 

Kochani [Mamo & Tato]

No więc dotarłem tu bez kłopotów i zatrzymałem się, przy [Kogudziobnej 109, Mroki, Ankh–Morpork]. Wszystko dobrze. Mam dobrą posadę pracuyę, dla [p. G.S.P. Dibblera, przedsiębiorcy handlowego] i będę yuż niedługo zarabiał dużo pieniędzy. Pamiętam wszyskie wasze dobre porady, nie piyę, w barach i się nie zadayę ze Trollami. No i to hyba tyle, muszę iźć, mam nadzieyę, że niedługo znóf zobaczem was i [Emelic], wasz kochayący syn

[Tomas Złamobrew]

 

…który zwykle chwiał się nieco, kiedy dyktował. To było łatwo zarobione dwadzieścia pensów, a w ramach usługi dodatkowej William starannie dobierał ortografię, by odpowiadała klientowi, i pozwalał wybierać własną interpunkcję.

Tego konkretnego wieczoru, kiedy deszcz ze śniegiem spływał rynnami na zewnątrz jego kwatery, William siedział w malutkim gabinecie nad Gildią Iluzjonistów i pisał starannie, nieuważnie słuchając smętnego, ale skrupulatnego katechizmu przyszłych iluzjonistów z kursu wieczorowego, odbywającego się w sali na dole.

— …uważajcie. Gotowi? Dobrze. Jajko. Kieliszek…

— Jajko. Kieliszek — powtarzała apatycznie klasa.

— …Kieliszek. Jajko…

— Kieliszek. Jajko.

— …Magiczne słowo…

— Magiczne słowo…

— Fazammm. I gotowe. Ahahahahaha…

— Faz–ammm. I gotowe. Aha–ha–ha–ha–ha…

William sięgnął po następną kartkę, zaostrzył świeże pióro, przez chwilę wpatrywał się w ścianę, po czym napisał, co następuje:

 

# I w końcu, z zabawniejfych wieści, mówi się, że Krasnoludy potrafią Zmienić Ołów w Złoto. Nikt nie wie, skąd się owa płotka wzięła, a Krasnoludy chodzące po Mieście w swych słufnych sprawach witane są okrzykami jak na przykład „Hola, kurduplu, pokaż no, jak zrobić trochę złota!”, choć czynią tak jedynie Nowo Przybyli, gdyż wfyscy tu wiedzą, co się dzieje, kiedy nazwaćKrasnoluda „kurdupłem”, tzn. jest się Martwym.

Twój uniżony Sługa, William de Worde

 

Zawsze lubił kończyć swoje listy jakimś weselszym akcentem.

Sięgnął po klocek bukszpanu, zapalił drugą świecę i ułożył list na drewnie tekstem w dół. Szybkie potarcie wypukłą stroną łyżki przeniosło atrament na drewno, a trzydzieści dolarów oraz dość fig, żeby człowieka poważnie zemdliło, stały się pewne jak w banku.

Jeszcze dziś wieczorem podrzuci to do pana Cripslocka, a kopie odbierze jutro po spokojnym lunchu. Przy odrobinie szczęścia w połowie tygodnia powinny już być wysłane.

William włożył płaszcz, owinął drewno w nawoskowany papier i wyszedł w zimną noc.

 

* * *

 

Świat zbudowany jest z czterech elementów: Ziemi, Powietrza, Wody i Ognia. To fakt dobrze znany nawet kapralowi Nobbsowi. A także błędny. Istnieje również piąty element, zwany ogólnie Niespodzianką.

Na przykład: krasnoludy znalazły metodę przemiany ołowiu w złoto, ale czyniły to trudniejszym sposobem. Różnica między nim a łatwym sposobem polega na tym, że trudny działa.

 

* * *

 

Krasnoludy pchały swój przeładowany, skrzypiący wóz wzdłuż ulicy, wytrzeszczając oczy we mgle. Lód tworzył się na wozie, sople zwisały im z bród.

Wystarczyłaby jedna zamarznięta kałuża.

Dobra stara pani Fortuna… Można na niej polegać.

 

* * *

 

Mgła zgęstniała, zmieniając każde światło w mętnie lśniącą plamę i tłumiąc wszystkie odgłosy. Dla kaprala Nobbsa i sierżanta Colona stało się oczywiste, że żadna horda barbarzyńców raczej nie włączy inwazji na Ankh–Morpork w swoje plany podróżne tego wieczora. Strażnicy nie mieli do nich żalu.

Zamknęli bramę. Nie była to czynność tak dramatyczna, jak mogłoby się wydawać, jako że klucze zginęły gdzieś już dawno. Spóźnieni podróżni zwykle rzucali kamykami w okna domów zbudowanych na szczycie muru, aż trafili na znajomego, który podnosił sztabę. Zakładano, że obcy najeźdźcy nie będą wiedzieli, w które okna rzucać kamykami.

Następnie obaj strażnicy powlekli się przez błoto i topniejący śnieg do Bramy Wodnej, przez którą rzeka Ankh miała szczęście wlewać się do miasta. Woda była niewidoczna w mroku, ale niekiedy dryfował pod parapetem widmowy kształt kry lodowej.

— Chwila — rzucił Nobby, kiedy chwycili za kołowrót kraty. — Ktoś tam jest na dole.

— W rzece? — zdziwił się Colon.

Zaczął nasłuchiwać. Daleko w dole usłyszał skrzypienie wioseł. Zwinął dłonie przy ustach i wydal tradycyjny okrzyk policyjnego wezwania:

— Hej! Ty!

Na chwilę zapadła cisza; słychać było tylko wiatr i szum wody. Potem odezwał się głos.

— Tak?

— Atakujecie miasto czy co? Znowu chwila milczenia. I:

— Co?

— Co co? — Sierżant Colon podniósł stawkę. — Jakie były inne możliwości?

— Nie gadaj mi tu głupot… Czy wy, tam na dole, w łódce, atakujecie miasto?

— Nie.

— To w porządku — ucieszył się Colon, który w taką noc chętnie wierzył ludziom na słowo. — No to ruszajcie się, bo zaraz opuszczamy kratę.

Po chwili wiosła zachlupotały, a ich skrzypienie ucichło w dole rzeki.

— Myślisz, że to wystarczy tak ich zwyczajnie zapytać? — odezwał się Nobby.

— Przecież powinni wiedzieć — odparł Colon.

— No tak, ale…

— To była malutka łódka wiosłowa, Nobby. Oczywiście, jeśli masz ochotę schodzić na sam dół po tych ślicznie oblodzonych stopniach, aż na nabrzeże…

— Nie, sierżancie.

— No to wracajmy na komendę.

 

* * *

 

William podniósł kołnierz płaszcza, spiesząc do Cripslocka, grawera i rytownika. Zatłoczone zwykle ulice były puste. Tylko najpilniejsze sprawy skłaniały dzisiaj ludzi do wyjścia. Zapowiadała się bardzo paskudna zima, mieszanina marznącej mżawki, śniegu i wiecznie obecnego, wiecznie się kłębiącego smogu Ankh–Morpork.

Wzrok Williama przyciągnęła niewielka plama światła w pobliżu Gildii Zegarmistrzów. W blasku widoczna była niska, przygarbiona sylwetka.

Podszedł bliżej.

— Gorąca kiełbaska? — zaproponował głos brzmiący tak, jakby stracił wszelką nadzieję. — W bułce?

— Pan Dibbler? — upewnił się William.

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej przedsiębiorczo pechowy biznesmen Ankh–Morpork, przyjrzał się Williamowi ponad swą przenośną tacą do gotowania kiełbasek. Płatki śniegu syczały w krzepnącym tłuszczu.

William westchnął.

— Pracuje pan do późna, panie Dibbler — stwierdził grzecznie.

— Ach, to pan Word. Czasy są ciężkie w branży handlu gorącymi kiełbaskami.

— Trudno związać koniec z mięsem, co? — zapytał William. Nie mógłby się powstrzymać nawet za sto dolarów i cały statek fig.

— Wyraźny krach na rynku spożywczym — przyznał Dibbler, zbyt głęboko pogrążony w smutku, żeby cokolwiek zauważyć.

— Trudno ostatnio znaleźć kogoś chętnego do zakupu kiełbaski w bułce.

William przyjrzał się tacy. To, że Gardło Sobie Podrzynam Dibbler sprzedawał gorące kiełbaski, było pewnym znakiem, że jego bardziej ambitne przedsięwzięcie znowu poszło śladem zgniłych wahoonie. Handel gorącymi kiełbaskami z tacy był stanem podstawowym egzystencji Dibblera, który przez cały czas usiłował wznieść się ponad niego i bezustannie do niego wracał, kiedy najnowszy interes się rozsypywał. Właściwie szkoda, ponieważ Dibbler był doskonałym sprzedawcą gorących kiełbasek. Musiał być, biorąc pod uwagę owych kiełbasek naturę.

— Powinienem zdobyć porządne wykształcenie, jak pan — oświadczył przygnębiony Dibbler. — A potem mila robota pod dachem, bez dźwigania ciężarów. Mógłbym znaleźć swojego nicza, gdybym odebrał wykształcenie.

— Nicza?

— Któryś z magów mi o nich opowiedział. Wszystko ma swojego nicza. No wie pan… Takie miejsce, gdzie powinno być. Do czego się nadaje…

William pokiwał głową. Znał się na słowach.

— Niszę? — upewnił się.

— Coś podobnego, tak. — Dibbler westchnął. — Przegapiłem semafory. Po prostu nie zauważyłem, że ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl