pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

TAJEMNICA PURPUROWEGO PIRATA

 

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

Przełożył: JAN JACKOWICZ

Słowo od Alfreda Hitchcocka

 

Witam Was, miłośnicy kryminalnych tajemnic i zagadek. Znów mam przyjemność zachęcić Was do prześledzenia tajemniczej afery, wyjaśnionej przez Trzech Detektywów.

Ale najpierw chciałbym przedstawić Wam młodych superwywiadowców. Jednym z nich jest Pierwszy Detektyw Jupiter Jones, krępy chłopak uwielbiający dobre jedzenie i dobre zagadki. Obdarzony doskonałą pamięcią i wspaniałą zdolnością dedukcyjnego myślenia, nie raz już wydobywał całą trójkę ze ślepych zaułków i niebezpiecznych pułapek. Ramię w ramię z Jupiterem działa wysoki i atletycznie zbudowany Drugi Detektyw, czyli Pete Crenshaw, który czasami reaguje nerwowo na zagrożenia, ale potem śmiało stawia im czoło. Trzecim, ale bynajmniej nie ostatnim członkiem zgranej grupy jest Bob Andrews, zajmujący się dokumentacją i analizami, godny zaufania, spokojny młodzieniec, dzielnie wspierający swych przyjaciół — detektywów.

Tym razem młodzi obrońcy prawa prowadzą dochodzenie, które rozgrywa się na terenie dawnej kryjówki Purpurowego Pirata, a także na pokładzie “Czarnego Sępa”, zbudowanego na wzór pirackiego okrętu. Pewne dziwne wydarzenia każą im przypuszczać, że nad brzegiem zatoki, która niegdyś była rajem kalifornijskich piratów i korsarzy, działa ktoś, kto stara ale ożywić tradycje wyczynów i sprawek dawnych morskich rzezimieszków.

Tajemnicze i ryzykowne przygody bezustannie wystawiają na próbę inteligencję chłopców i zmuszają ich do wydobywania się z tarapatów i zasadzek. Spróbujcie im dorównać i sprawdźcie, czy bylibyście zdolni, prędzej niż oni sami, rozwiązać TAJEMNICĘ PURPUROWEGO PIRATA!

Alfred Hitchcock

Rozdział 1

Korsarze! Piraci! Rozbójnicy!

 

W pokoju rozległ się ostry dzwonek budzika. Pete Crenshaw otworzył jedno oko i jęknął żałośnie. Zaczynał się dopiero drugi tydzień letnich wakacji, a on już nie mógł odżałować tego, że zgodził się na pracę przy porządkowaniu podwórza najbliższych sąsiadów, którzy wybrali się w podróż. Jednak finanse młodzieżowej agencji detektywistycznej, do której należał, znalazły się w opłakanym stanie po kończącej rok szkolny wyprawie do Disneylandu i paczka zgranych przyjaciół potrzebowała na gwałt świeżych funduszy na wakacyjne przedsięwzięcia. Pozostali dwaj detektywi także zaprzęgli się do roboty: Bob Andrews pomagał w miejscowej bibliotece, a Jupiter Jones bez większego zapału zgodził się przepracować dodatkowe godziny w składzie złomu Jonesów, na terenie którego mieszkał razem z wujem Tytusem i ciotką Matyldą.

Widząc, że postękiwanie nie zdaje się na nic, Pete zwlókł się w końcu z łóżka, machinalnie naciągnął koszulkę i wskoczył w spodnie. Zszedłszy do kuchni stwierdził, że ojciec siedzi już przy śniadaniu.

— Ranny ptaszek z ciebie, Pete — powitał go senior rodu Crenshawów szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

— Muszę odwalić tę idiotyczną robotę u sąsiadów — mruknął zaspanym jeszcze głosem Pete, a potem wyjął z lodówki przygotowany dla niego sok pomarańczowy.

— Zarabiasz na wakacje, co? Niewykluczone, że są łatwiejsze sposoby na podreperowanie kasy. Rzuć na to okiem. Ktoś włożył to wczoraj wieczorem do skrzynki na listy.

Kiedy Pete zajął miejsce przy stole, pan Crenshaw podsunął w jego stronę świstek żółtawego papieru. Pociągnąwszy łyk ze szklanki, Pete podniósł kartkę do oczu. Przypominała reklamową ulotkę, jakich wiele miejscowi przedsiębiorcy dostarczają codziennie do domów i prywatnych mieszkań. Pete czytał ją z coraz większym podekscytowaniem. Jej treść była następująca:

 

KORSARZE!                                                     PIRACI!

Miłośnicy przygód!        Historycy!       Mole książkowe!

 

Potomkowie morskich zbójców!

Towarzystwo na Rzecz Oddania Sprawiedliwości Korsarzom, Piratom, Rozbójnikom Morskim i Przydrożnym Zbójcom zapłaci 25 dolarów za godzinę każdemu, kto dostarczy szczegółowych informacji o miejscowych piratach, rozbójnikach, gangsterach i innych barwnych postaciach z przestępczego światka dawnej Kalifornii.

Zgłaszać się na ulicę De La Vina 1995

codziennie od 18 do 22 czerwca

w godzinach od 9°° do 17°°.

 

RABUSIE!                                                   ZBÓJCY!

 

— O rany! — wykrzyknął, przebiegłszy wzrokiem ulotkę. — Tato, możemy zbić na tym majątek! Mam na myśli to, że wiemy o całym mnóstwie dawnych niebieskich ptaszków, jacy działali w tej okolicy. A szczególnie dużo wie o nich Jupiter. Muszę jak najprędzej pokazać tę ulotkę Jupe’owi i Bobowi. Dziś mamy osiemnastego i jest już prawie ósma!

— No, no — powiedział pan Crenshaw — obiecująca sprawa! Ale zanim zostaniesz milionerem, dokończ śniadanie.

— Ależ tato! Muszę podlać trawnik, a potem jeszcze...

— Tak, tak, ale coś mi się zdaje, że wy wszyscy, a szczególnie Jupiter, sprawniej myślicie przy pełnym żołądku. Zjedz coś koniecznie.

Pete westchnął ciężko.

— No, to może trochę owsianki!

Sprzątnąwszy w jednej chwili talerz owsianki, Pete wciągnął nosem smakowity zapach grzanek z bekonem, które postawił przed nim ojciec.

— No, najwyżej jedna — powiedział.

Ojciec uśmiechnął się bez słowa. Pete spałaszował stojącą przed nim porcję, nałożył sobie następną, która znikła równie szybko jak poprzednia, w potem porwał żółtą ulotkę i popędził na dwór. W chwilę potem był już na terenie sąsiedniej posesji. Podlał trawnik i pospiesznie zgrabił leżące tu i ówdzie liście i suche gałązki. Potem wskoczył na rower i pognał pedałując z całej siły. Dokładnie o dziewiątej był już koło długiego, kolorowego parkanu, okalającego składnicę złomu Jonesów. Na przyozdobionym przez jakichś miejscowych artystów płocie wymalowany był tonący w zielonych wodach oceanu okręt, któremu przyglądała się zgrabnie wypacykowana rybka. Pete nacisnął jej oko i szeroka, drewniana sztacheta odchyliła się na bok. Zielona Furtka, jak ochrzcili ją chłopcy, stała otworem.

Pete prześliznął się przez nią i znalazł się w warsztacie Jupitera, urządzonym pod gołym niebem tuż koło zamaskowanej Kwatery Głównej, którą chłopcy zainstalowali w starej mieszkalnej przyczepie. Tu mieściło się operacyjne centrum agencji Trzech Detektywów. Pete pełnił w niej funkcję Drugiego Detektywa. Zostawiwszy swój rower obok dwóch innych, stojących już w warsztacie, Pete wśliznął się na czworakach do wylotu długiej, poobijanej rury, zbyt wąskiej, aby mógł do niej wpełznąć ktoś dorosły. Rura, nosząca miano Tunelu Drugiego, prowadziła pod ogromną hałdą wszelkiego żelastwa, która otaczała przyczepę ze wszystkich stron. Sama przyczepa była tak dobrze ukryta, że nikt już nawet nie pamiętał, że coś takiego znajduje się na złomowisku. Dotarłszy do końca mrocznej czeluści, Pete uniósł klapę zamontowaną w podłodze przyczepy i w chwilę potem znalazł się w jej ciasnym wnętrzu, umeblowanym i wyekwipowanym dla potrzeb prowadzonych przez chłopców dochodzeń.

— Chłopaki! Popatrzcie na to! — wykrzyknął, pomachując żółtą kartką. W tej samej chwili znieruchomiał z wytrzeszczonymi oczami. Koło biurka stał lekko pucołowaty, najbardziej z całej paczki rozgarnięty Pierwszy Detektyw, Jupiter Jones. A nad którąś z szufladek kartoteki pochylał się niski, jasnowłosy specjalista od dokumentacji i analiz, Bob Andrews. Obaj mieli w rękach takie same ulotki!

Na widok kolegi Bob westchnął z miną człowieka ciężko doświadczonego przez los.

— Pięć minut temu wpadłem tu z tą samą wielką nowiną!

— Która już wcześniej do mnie dotarła — powiedział Jupiter. — Zdaje się, chłopaki, że wszystkim nam przyszedł do głowy taki sam pomysł na zrobienie dużej forsy!

Pete wspiął się na rękach i stanął na podłodze, a potem rzucił się na aż nazbyt hojnie wyściełany fotel, uratowany przez chłopców ze złomowiska.

— Przypuszczam, że wszyscy mamy już po dziurki w nosie tej harówki — oświadczył ze stanowczą miną.

— Praca nikomu jeszcze nie przyniosła ujmy — zganił Drugiego Detektywa Jupiter, siadając przy biurku. — Ale muszę przyznać, że nie ma na świecie nic bardziej okrutnego i nieludzkiego od spędzania jednego dnia po drugim na złomowisku. Może to Towarzystwo na Rzecz Oddania Sprawiedliwości Korsarzom, Piratom i Rozbójnikom wybawi nas z tej opresji.

— Może da się z tego wyciągnąć choć parę dolcow ekstra — powiedział Bob.

— Ale o kim im opowiemy? — zapytał Pete.

— No wiesz, jest przecież ten francuski kapitan de Bouchard — powiedział Jupe. — Najsławniejszy pirat w dziejach Kalifornii.

— Jest bandyta El Diablo, o którym dowiedzieliśmy się przy okazji rozwiązywania zagadki jęczącej jaskini — powiedział Pete.

— No i żołnierze, którzy zamordowali Don Sebastiana Alvaro, żeby zdobyć miecz Cortesa w tajemnicy bezgłowego konia — wtrącił Bob.

— Och, i jeszcze ten następca Boucharda, Purpurowy Pirat William Evans — dodał Jupiter, a potem rzucił okiem na stary, przerobiony przez chłopców zegar szafkowy. — Ale te historyjki znane są nie tylko nam, proponuję więc, żebyśmy się pospieszyli.

Bez chwili zwłoki trzej przyjaciele rzucili się do włazu, a potem popełzli tunelem Drugim w kierunku warsztatu. Kiedy wychynęli na powierzchnię, ich uszu doszło głośne wołanie:

— Jupiter! Gdzie się podziałeś? Jupiteeer!

— Jupe, to ciocia Matylda? — szepnął Bob.

Głos ciotki Jupe’a, niewidocznej za hałdą otaczającego warsztat złomu, przybliżał się coraz bardziej.

— Założę się, że znowu znalazła nam jakąś robotę! — wyrwało się Pete’owi.

Jupiter zbladł.

— Dajemy nogę! Prędko!

Chłopcy złapali rowery, przecisnęli się przez Pierwszą Bramę i popędzili w kierunku śródmieścia Rocky Beach. Kiedy dojeżdżali już do podanego w adresie numeru ulicy De La Vina, Bob uświadomił sobie, że zna to miejsce.

— To taki stary dziedziniec otoczony tynkowanym murem, jeszcze z hiszpańskich czasów. Na drugim końcu jest parę sklepów, w większości pustych.

Jupiter naciskał na pedały, ciężko dysząc.

— Prawdopodobnie dlatego właśnie to towarzystwo wybrało tu lokum dla siebie. Można było tanio wynająć jakieś pomieszczenia, które będą się doskonale nadawać na spokojne rozmowy ze wszystkimi, którzy się zgłoszą.

Chłopcy minęli ostatnią przecznicę przed numerem 1995 i zobaczyli rosnący z minuty na minutę tłumek, cisnący się przed zamkniętą drewnianą bramą w wysokim murze. Podjechali bliżej i Jupiter przyjrzał się zgromadzeniu.

— Tylko paru dorosłych, cała reszta to nastolatki i dzieciaki — zauważył z pewną siebie miną. — Ponieważ mamy dziś dzień roboczy, dorośli przyjdą tu w późniejszych godzinach. To sprzyjająca okoliczność, chłopaki.

Uwiązawszy rowery do żelaznych prętów ogrodzenia sąsiedniej posesji, chłopcy zobaczyli, że otwiera się wysoka drewniana furtka. Ukazał się w niej elegancki, niskiego wzrostu mężczyzna o siwych włosach i ogromnych, gęstych wąsach. Miał na sobie tweedową marynarkę, bryczesy i wysokie, skórzane buty do konnej jazdy. Szyję miał przewiązaną jedwabnym szalikiem, a w ręku dzierżył jeździecki bat. Wyglądał jak jakiś kawalerzysta z dawnych czasów. Stanął twarzą w stronę tłumu i uniesieniem biczyka nakazał ciszę.

— Nazywam się major Karnes! Pragnę powitać was wszystkich w Towarzystwie na Rzecz Oddania Sprawiedliwości Korsarzom, Piratom, Rozbójnikom i Zbójcom. Odbędziemy rozmowy z każdym z was, ale dziś przybyło was zbyt wielu, toteż będziemy musieli ograniczyć się teraz do tych, którzy mieszkają najdalej! Teraz wysłuchamy tylko osób, które przyjechały spoza granic miasta Rocky Beach. Pozostali mogą wrócić do domu. Proszę przyjść do nas innego dnia.

Z tłumu dały się słyszeć okrzyki niezadowolenia. Co roślejsi chłopcy zaczęli się przepychać i poszturchiwać nawzajem. Cofając się przed nimi, major Karnes pchnął plecami drewnianą furtkę, która się za nim zamknęła! Oparłszy się o nią, próbował coś powiedzieć, ale chłopcy zagłuszyli go swymi krzykami:

— Ej, o co tu chodzi?

— Chce pan powiedzieć, że zrobiliśmy całą tę drogę tutaj na darmo?

— Co za bezczelny facet!

Major Karnes machnął batem w stronę awanturujących się chłopców.

— Nie zbliżać się do mnie, wy... smarkate łobuzy!

Twarze tłoczących się nastolatków wykrzywiły się wściekłością. Jeden z nich wyszarpnął z dłoni mężczyzny krótki biczyk i odrzucił go na bok. Paru innych ruszyło groźnie w jego stronę. Major Karnes pobladł.

— Na pomoc! Hubert, do mnie!

Rozwścieczony tłum naciskał coraz bardziej!

Rozdział 2

Nabici w butelkę!

 

— Na pomoc! — wrzeszczał major Karnes, widząc zamykający się wokół niego krąg rozwścieczonych twarzy. — Hubert, pośpiesz się! Ratunku!

Pete błyskawicznie odwrócił się do Jupitera.

— Ej, słuchaj, to się zaczyna wymykać spod kontroli. Trzeba coś zrobić, żeby ten major mógł wejść do środka. — Nie czekając na odpowiedź kolegi, wysoki, muskularny Drugi Detektyw wskoczył na dach stojącego tuż obok samochodu i wyciągnął rękę wzdłuż ulicy.

— Policja! — krzyknął. — Jadą gliny!

Stłoczeni przy bramie chłopcy odwrócili głowy w jego stronę. Bob i Jupiter prześliznęli się prędko między nimi i stanęli koło majora.

— Chłopaki!— darł się Pete. — Wiejmy stąd!

Pragnąc dać dobry przykład, Pete zeskoczył z auta i popędził w kierunku wylotu ulicy. Paru nastolatków bez namysłu pognało za nim, inni nie dali się jednak nabrać tak łatwo. Za ich plecami Bob pociągnął ciężkie skrzydło drewnianej bramy. Udało mu się uchylić je tak, że otworzyła się wąska szczelina.

— Tędy, proszę pana — powiedział Jupiter i popchnął majora do środka. W parę sekund potem spomiędzy rozbiegających się na wszystkie strony wyrostków wyłonił się Pete i wśliznął się na dziedziniec tuż za majorem Karnesem, Jupiterem i Bobem. Ciężko dysząc major oparł się n wewnętrzną stronę muru, podczas gdy chłopcy wspólnym wysiłkiem dociągali masywne skrzydło bramy, aby szczelnie ją zamknąć.

— Do diabła, Hubercie! — wrzasnął major. — Co za chuliganeria! Policja powinna ich wszystkich pozamykać!

Dziedziniec wyłożony był pamiętającymi dawne czasy, wielkimi kamiennymi płytami. Ze szpar między nimi wyrastały wiecznie zielone drzewa, głównie korzenniki i dżakarandy. Wokół całego dziedzińca ciągnął się wyroki mur, prawie niewidoczny za jaskrawo ukwieconymi krzewami. Po przeciwległej stronie znajdowało się kilka przylepionych do niego lokali sklepowych. Wszystkie wyglądały tak, jakby były puste. Na wprost nich stała samotnie niewielka ciężarówka.

Major wyjął z kieszeni marynarki czerwoną chusteczkę i otarł nią czoło.

— Dziękuję wam za pomoc, chłopcy, ale prawdę mówiąc wolałbym na własne oczy zobaczyć, jak policja rozprawia się z tą hałastrą!

Pete roześmiał się

— Wcale nie było policji, proszę pana. Musiałem coś wymyślić, żeby ich postraszyć i odciągnąć ich uwagę od pana.

— No i dać nam czas na otwarcie bramy — dodał Bob.

Major otworzył usta ze zdziwienia.

— Ho, ho, wykazaliście niezły refleks. W takim razie porozmawiamy najpierw z wami, bez względu na to, gdzie mieszkacie! Hubert, ty idioto! Wyłaźże wreszcie!

— O rany, dziękujemy panu! — wykrzyknął Pete do spółki z Bobem.

— Nie ma za co. To się wam po prostu należy.

Jupiter zmarszczył brwi.

— Obawiam się, że ci, co się tam tłoczą za bramą, pomyślą, że pan nas faworyzuje.

— Nie zastraszy mnie byle czeredka uczniaków — uciął krótko major. — Hubert, kretynie! Gdzie się podziałeś?

W drzwiach jednego z pustych sklepów ukazał się wreszcie ogromny, potężnie zbudowany osobnik i niezdarnie potruchtał w kierunku filigranowego majora. Przypominający słonia odzianego w szary, zbyt ciasny szoferski uniform kolos miał okrągłą, pucołowatą twarz, która nic nie mówiła o wieku jego właściciela. Na czubku gęstej, rudej czupryny sterczała śmieszna, malutka szoferska czapeczka. W jego oczach czaił się strach.

— Bbbardzo przepraszam, panie majorze.

— Idiota! O mało mnie tam nie zamordowali! Gdzieś się tym razem zadekował?

— Ppposzedłem na zaplecze, żeby przygotować magnetofon. Carl ciągle na mnie wrzeszczał, no i nie usłyszałem...

— Mniejsza o to, coś tam robił! — przerwał mu wściekle major. — Idź teraz na ulicę i powiedz im, że otworzymy bramę za dziesięć minut. Ustaw ich w porządnej kolejce i uprzedź, że nie przyjmę nikogo zamieszkałego w granicach miasta. Nie ma sensu, żeby ci ludzie czekali!

Hubert posłusznie podreptał do bramy. Kiedy ją uchylił, z tłumu ozwały się znowu wycia i krzyki. Zgromadzeni rzucili się do wejścia, jednak na widok olbrzymiego osiłka stanęli jak wryci. Z szerokim uśmiechem major przyglądał się, jak Hubert ustawia ich w równym rzędzie.

— To zdumiewające, jak Hubert samym tylko ukazaniem się likwiduje wszelkie kłopoty.

— Zdaje się, że on poradziłby sobie nawet ze mną — powiedział Bob.

— Z tobą? On by zatrzymał atakujący czołgi — stwierdził Pete.

— Tak, tak, z pewnością — oświadczył z lekceważącym odcieniem w głosie major — o ile nie zaplątałby się we własne nogi! No dobrze, chłopcy, chodźcie za mną.

Chłopcy ruszyli za majorem, który poprowadził ich przez główne, puste pomieszczenie środkowego sklepu do małego pokoiku na zapleczu. Jego okna wychodziły na zarośnięte, tylne podwórze, ograniczone wysokim murem. Były zamknięte, pod jednym z nich mruczało tylko urządzenie klimatyzacyjne. Oprócz biurka, telefonu i kilku składanych krzeseł, w pokoju nie było żadnych sprzętów. Jakiś krępy, czarnowłosy mężczyzna pochłonięty był manipulowaniem przy stojącym na biurku magnetofonie. Miał na sobie zwykłe, robocze ubranie.

— Zanim Carl uruchomi magnetofon, opowiem wam o Towarzystwie dla Oddania Sprawiedliwości Piratom, Korsarzom, Rozbójnikom Morskim i Przydrożnym Zbójcom — powiedział major przysiadając na krawędzi biurka z magnetofonem, a potem zaczął zabawiać się stukaniem w blat swoim biczykiem. — Towarzystwo zostało założone przez mojego, bardzo bogatego, stryjecznego dziadka, w następstwie jego studiów nad prawdziwymi kolejami życia naszego przodka, kapitana Hannibala Karnesa, bardziej znanego pod przydomkiem “Barrakuda”, korsarza, który w czasach kolonialnych żeglował między wyspami Morza Karaibskiego.

— O kurczę — mruknął Bob. — Nigdy nie słyszałem o kapitanie Karnesie “Barrakudzie”.

— Ja też nie — dodał w zamyśleniu Jupiter. — Jedynym sławnym piratem z tamtego regionu, jaki jest mi znany, był Jean Lafitte.

— No właśnie, widzicie? — wykrzyknął major. — Karnes “Barrakuda” zdobył w czasie wojny kolonialnej taką samą sławę, jak Jean Lafitte w wojnie z 1812 roku. I był tak samo wielkim patriotą, ale historia zapomniała o nim! A przy tym ani Karnes, ani Lafitte nie zajmowali się piractwem. Obaj byli korsarzami, łupiącymi okręty należące do wrogich państw. Karnes napadał na angielskie statki, po czym dostarczał zdobyczny ładunek bardzo potrzebującym takiej pomocy koloniom, zbuntowany przeciwko brytyjskiej koronie. Lafitte był natomiast przemytnikiem grabiącym wyłącznie hiszpańskie okręty i pomagał generałowi Jaeksonowi pobić Anglików w wojnie z 1812 roku. Trudno pojąć, dlaczego pamięta się o jednych ludziach, a zapomina o innych, ale mój stryjeczny dziadek postanowił coś z tym wreszcie zrobić. Dzięki swoim milionom założył towarzystwo, które ma się zajmować publikowaniem artykułów i książek historycznych dowodzących, że wielu całkiem zapomnianych piratów, rozbójników i innych łotrów spod ciemnej gwiazdy było w rzeczywistości niesłusznie potępianymi bohaterami i patriotami, takimi jak Lafitte i Robin Hood!

— Więc pan... — zaczął niepewnie Jupiter.

— Niejedno z tych odkryć wprawiłoby cię w zdumienie, młody człowieku! — oświadczył major. — Przez wiele łat mój stryjeczny dziadek przemierzał cały świat w poszukiwaniu szczegółowych informacji o tego rodzaju dawnych zbójach. A po jego śmierci ja postanowiłem kontynuować to szlachetne przedsięwzięcie. Mam nadzieję, że Kalifornia okaże się prawdziwą kopalnią pamiątek po bohaterskich rozbójnikach. A więc, jeżeli mój przyjaciel Carl jest gotowy... — dodał, spoglądając pytająco w stronę swego towarzysza — ... możemy zaczynać. Który z was pójdzie na pierwszy ogień?

— Ja! — wykrzyknął Pete. — Będzie to historia rozbójnika El Diablo!

Jupiter, który otworzył już usta, aby rozpocząć swoją opowieść, przysiadł na krześle obok Boba i z zasępioną miną zaczął przysłuchiwać się Pete’owi, który popłynął z opowieścią o meksykańskim zbóju, atakującym amerykańskich okupantów po wojnie z Meksykiem. Ledwo jednak Pete zdążył przedstawić sylwetkę El Diabla i przeszedł do jego wyczynów, major przerwał mu.

— Świetnie! Ten El Diablo wydaje się idealnym kandydatem do przedstawienia w którejś z publikacji towarzystwa. Kto następny?

Tym razem Jupiter nie dał się zaskoczyć.

— Mam dwóch kandydatów, panie majorze! Francuskiego korsarza Hipolita de Boucharda i jego kompana Williama Evansa, który zasłynął później jako Purpurowy Pirat! De Bouchard był francuskim kapitanem na argentyńskim żołdzie i działał od roku 1818, kiedy to Argentyna wypowiedziała wojnę Hiszpanii. Mając do dyspozycji trzydziestoośmiodziałową fregatę “Argentina”, dwudziestosześciodziałowy okręt “Santa Rosa” i dwustu osiemdziesięciu pięciu ludzi z dziesięciu krajów, wyruszył z zadaniem atakowania hiszpańskich statków i kolonii. Był silniejszy od osadników w Górnej Kalifornii, spalił więc Monterey, pokonał hiszpańskiego gubernatora Pabla Solę i zaczął przymierzać się do ataku na Los Angeles, kiedy...

— Doskonale! Bardzo dobrze! — wykrzyknął major Karnes, po czym zwrócił się do Boba. — A ty, chłopcze, co nam opowiesz?

Zgaszony tak niespodziewanie Jupiter zamrugał z niedowierzaniem. Kiedy Bob zabrał się do opowiadania o żołnierzach generała Fremonta, którzy próbowali wykraść Don Sebastianowi Alvaro miecz Cortesa, wymienił z Pete’em znaczące spojrzenia.

— Wspaniale! Jeszcze jedna doskonała historyjka! — przerwał Bobowi major. — Świetnie się spisaliście, chłopcy. Carl ma to wszystko na taśmie, tak więc kiedy zakończymy przesłuchania, skontaktujemy się z wami.

— Skontaktujecie się z nami? — powtórzył jak echo Pete, pozbawiony nagle swej zwykłej śmiałości.

— A...ale — zająknął się Jupiter — w pana ulotce nie było ani słowa o...

Twarz majora rozjaśniła się promiennym uśmiechem.

— Kiedy zdecydujemy, które z waszych opowieści nadają się do wykorzystania, wezwiemy was znowu, tym razem na pełne nagranie po dwadzieścia pięć dolarów za godzinę! Niezły grosik dla takich chłopców jak wy, no nie? Kiedy będziecie wychodzić, powiedzcie po drodze Hubertowi, żeby przysłał następnego kandydata.

Oszołomieni takim obrotem sprawy chłopcy pomaszerowali ku bramie. Przekazali Hubertowi polecenie Karnesa i powoli przecisnęli się przez oczekujący na swoją kolejkę tłumek, a potem stanęli zamyśleni koło rowerów. Tym, który jako pierwszy wypowiedział głośno myśl dręczącą ich wszystkich był Pete.

— Chłopaki, zostaliśmy nabici w butelkę!

— Ale ta ulotka informowała, że zapłatę otrzyma każdy, kto przedstawi jakąś opowieść! — obruszył się Bob.

— Tak, z pewnością tak było — zgodził się Jupiter.

— Powinniśmy donieść policji o tym oszustwie! — wykrzyknął Bob.

— Założę się, że zostaliśmy potraktowani w ten sposób dlatego, że nie jesteśmy jeszcze dorośli — stwierdził ponuro Pete.

— Masz rację — przytaknął mu Bob. — On na pewno ma zamiar nagrywać wyłącznie dorosłych!

— Jeżeli rzeczywiście ma taki zamiar, to złożymy na niego doniesienie oświadczył Jupiter, zaciskając gniewnie usta. — Ale najpierw przyjrzyjmy się trochę majorowi Karnesowi i jego kompanom. Idziemy!

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl