pdf @ download @ do ÂściÂągnięcia @ pobieranie @ ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

TAJEMNICA ZABÓJCZEGO SOBOWTÓRA

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

Przełożyła: ANNA IWAŃSKA

Wstęp Alfreda Hitchcocka

 

Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści. Oto kolejna z przygód Trzech Detektywów. Zwykła wyprawa do wesołego miasteczka przeobraża się tu w koszmar, a cała pomysłowość chłopców zostaje wystawiona na nie byle jaką próbę. Na każdym kroku czyhają na nich niebezpieczeństwa i komplikacje.

Młodzi detektywi zmagają się z porywaczami, z groźnym wrogiem, który tropi ich bezlitośnie. Chłopcy wplątują się w międzynarodową intrygę, a wywikłanie się z niej jest niemal ponad ich siły.

Te sprawy wymagają zdolności dedukcyjnych wszystkich trzech chłopców. Jupiter Jones, zazwyczaj pełniący funkcję mózgu zespołu, staje się w zagadkowy sposób obiektem ataku przestępców i nie może w pełni kierować operacją. To stawia na czołowej pozycji Pete'a Crenshawa, najbardziej sprawnego fizycznie członka zespołu. Pete musi opanować swe lęki i działać z jeszcze większą niż zazwyczaj odwagą. Bob Andrews zaś, skrupulatny dostarczyciel potrzebnych informacji, ma szansę dowieść, że jest tyleż sprytny, co odpowiedzialny.

Chłopcy tropią i są tropieni; od ukrytej w składzie złomu Jonesa przyczepy kempingowej aż po granicę z Meksykiem. Sami odkryjecie niebawem, kto w końcu zwycięży oraz jaki to zdumiewający zbieg okoliczności przewrócił do góry nogami życie Trzech Detektywów.

Alfred Hitchcock

Rozdział 1

Fałszywy alarm

 

— Niech nikt się nie rusza! — krzyknął Pete Crenshaw.

Bob Andrews i Jupiter Jones zastygli. Chłopcy znajdowali się w swojej dobrze zamaskowanej siedzibie, mieszczącej się w starej przyczepie kempingowej. Przyczepa była starannie ukryta pod stertami złomu w składzie Jonesa, ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że ktoś natrafi na jedno z wiodących do niej wejść. Bob i Jupe rozejrzeli się uważnie po małym biurze i nasłuchiwali z napięciem. Czyżby Pete usłyszał coś niepokojącego?

— Co... co się stało, Pete? — szepnął Bob.

Pete przeszywał spojrzeniem obu przyjaciół.

— Ktoś ukradł moje drugie śniadanie! — oświadczył.

Bob wytrzeszczył oczy.

— Twoje... twoje śniadanie? To wszystko?

— Twoje drugie śniadanie, Pete? — zawtórował mu Jupiter z niedowierzaniem.

Smukły Drugi Detektyw wybuchnął śmiechem.

— Nie, nic, tak tylko zażartowałem. Ale moje śniadanie to ważna sprawa. Zaczynam być głodny.

— Kiepski żart — powiedział Jupiter surowo. — Fałszywy alarm bywa niebezpieczny. Znasz historię o chłopcu, który podnosił krzyk dla żartu. Tego rodzaju zabawa może...

Jupiter, tęga głowa Trzech Detektywów, bywał nieco napuszony, zwłaszcza kiedy wygłaszał pouczające mowy. Bob i Pete często musieli sprowadzać go z powrotem na ziemię.

— Gadaniem się nie wymigasz — przerwał mu Pete. — Założę się, że kiedy byliśmy z Bobem na zewnątrz, w pracowni, nie mogłeś się oprzeć pokusie. To ty zwinąłeś moje drugie śniadanie.

Jupiter poczerwieniał.

— Nieprawda! — wykrzyknął zapalczywie.

Zażywny, a właściwie już po prostu gruby przywódca detektywów nie znosił żadnych aluzji do swego apetytu.

— A jednak ktoś je zjadł — upierał się Pete.

— Może wziąłeś je do pracowni i tam zostawiłeś? — podsunął Bob.

— W każdym razie, można z tym poczekać — powiedział Jupiter, odzyskując pewność siebie. — Nie zdecydowaliśmy jeszcze, dokąd się jutro wybierzemy. To nasza ostatnia szansa na jakieś rozrywki przed rozpoczęciem roku szkolnego. Całe lato przepracowaliśmy w składzie, więc chyba zasłużyliśmy na prawdziwą wycieczkę. W Disneylandzie byliśmy już wiele razy, wybierzmy się teraz do “Magicznej góry”. Nigdy tam nie byłem.

— Ja też nie. Jak tam jest? — zapytał Pete.

— To jest jedno z największych i najzabawniejszych wesołych miasteczek na świecie — powiedział Bob z zapałem. — Nie ma tam krainy fantazji, jak w Disneylandzie, ale są cztery lunaparkowe kolejki wysokościowe. W jednej zatacza się pętlę głową w dół! Są dwie ślizgawki wodne, na których można przemoknąć do suchej nitki! Są też specjalnego rodzaju diabelskie młyny, mające więcej niż półtora tysiąca metrów wysokości, i dziesiątki innych atrakcji. Wszystko po przystępnej cenie. Nie trzeba żadnego karnetu, raz kupujesz bilet i możesz jeździć, na czym chcesz.

— Wygląda to kusząco — powiedział Pete.

— Jedziemy więc — zdecydował Jupiter. — Żeby było jeszcze fajniej, pojedziemy tam z fasonem... rolls-royce'em! Telefonowałem już do Worthingtona i samochód jest jutro do wzięcia.

— Cha, cha! — zaśmiał się Bob. — Pomyślą, że jesteśmy milionerami! Ale będą tam mieli miny, jak zajedziemy rollsem. Nie mogę się doczekać!

— Wątpię, czy tego dożyję — jęknął Pete. — Umieram z głodu. Lepiej przyznajcie się, gdzie schowaliście moje śniadanie.

— Pete, nie schowaliśmy — zapewnił Bob.

— Nikt nie tknął twego śniadania — dodał Jupiter zmęczonym tonem. — Wyniosłeś je prawdopodobnie do pracowni. Chodźmy poszukać, bo nigdy nie ułożymy żadnych planów.

Przechodząc od stów do czynów, Jupiter podniósł klapę w podłodze przyczepy i wcisnął się przez otwór pod nią do Tunelu Drugiego. Było to główne wejście do przyczepy, czyli Kwatery Głównej. Tunel stanowiła obszerna rura metalowa, biegnąca pod stertami złomu aż pod przyczepę. Pete, wysoki i krzepki, musiał się w niej praktycznie rozpłaszczyć na brzuchu. Ślizgał się jednak przez rurę z łatwością za sapiącym, pulchnym przywódcą. Na końcu Bob, najmniejszy z chłopców, czołgał się bez trudu na czworakach.

Po wyjściu z tunelu znaleźli się na zewnątrz pracowni Jupitera, usytuowanej w narożniku składu. Od deszczu chroniło ją zadaszenie, które biegło wokół całego placu po wewnętrznej stronie ogrodzenia, a od reszty składu odgradzały ją góry rupieci. Chłopcy mieli tu prasę drukarską i różne narzędzia, którymi posługiwali się, przekształcając zalegające skład stare przedmioty w użyteczny sprzęt detektywistyczny. Stało tam również krzesło, kilka skrzynek i warsztat. Na nim właśnie Bob zobaczył torebkę Pete'a.

— Widzisz? Tu zostawiłeś.

Pete podniósł podartą torebkę.

— Ale kto zjadł zawartość?

— Pewnie sam zjadłeś, tylko o tym zapomniałeś — powiedział zniecierpliwiony Jupiter.

— Ja? Miałbym zapomnieć, że zjadłem dobrą kanapkę z szynką?

— Założę się, że to szczury — Bob oglądał poszarpaną torebkę. — Do wszystkiego się dobiorą.

— Myślisz, że ciocia Matylda by pozwoliła, żeby tu biegały szczury? Nie ma mowy! — wykrzyknął Pete.

— Ciocia się stara — roześmiał się Jupiter — ale nawet ona nie może przegonić ze składu wszystkich szczurów.

Ciocia Jupitera była osobą groźną i prowadziła skład złomu żelazną ręką. Jej mąż, Tytus, spędzał większość czasu w rozjazdach, poszukując nowego towaru. Jupe, wcześnie osierocony, mieszkał z wujostwem, odkąd sięgała jego pamięć.

— Chodźcie, może ciocia Matylda da nam wszystkim drugie śniadanie. — Jupe skierował się do biura składu, ale gdy znaleźli się bliżej głównej bramy, zwolnił kroku. — Chłopaki, czy widzieliście już przedtem ten samochód?

Bob i Pete spojrzeli w kierunku otwartej bramy. Naprzeciw niej, po drugiej stronie ulicy stał zielony mercedes.

— Zauważyłem go, kiedy tu podjeżdżał — mówił Jupiter z namysłem. — A raczej się podtoczył i w końcu stanął.

— No to co, Jupe? — powiedział Pete. — Samochód może się tu zatrzymać. Może przyjechał jakiś klient.

— Możliwe — przyznał Jupe. — Ale nikt z niego nie wysiada i myślę, że widziałem już ten sam samochód rano. Przejeżdżał koło bramy równie wolno.

— Czekajcie! — zawołał Bob. — Ja go też chyba widziałem! Jakąś godzinę temu jechałem tu rowerem, a ten samochód stał na ulicy za składem.

— Może to oni ukradli moje śniadanie!

— Pewnie to międzynarodowy gang złodziei śniadań — powiedział Bob z powagą.

— Przestań już z tym śniadaniem — burknął Jupiter niecierpliwie, nie spuszczając oczu z samochodu. — Jeśli go nie zjadłeś, to tak jak mówi Bob: szczury je zjadły. Miałbym ochotę się dowiedzieć, czego tu szuka ten samochód.

Bob się uśmiechnął.

— Może czekają na następną okazję, żeby ukraść kanapkę z szynką.

— Tak, Bob, wygląda, że na coś czekają — powiedział Jupiter. — Przekonajmy się.

Jupiter zazwyczaj dopatrywał się tajemnicy niemal we wszystkim i, co najdziwniejsze, przeważnie miał rację! Bob i Pete od dawna przestali podawać w wątpliwość jego najbardziej szalone przeczucia. Czasami były mylne, ale bardzo rzadko.

— Pete, cofniesz się w głąb składu i przekradniesz się potem w pobliże bramy — wydawał teraz instrukcje. — Ukryjesz się i będziesz obserwował samochód. Bob i ja wyjdziemy ze składu tyłem, przez Czerwoną Furtkę Korsarza, i okrążymy skład od zewnątrz. Bob, ty pójdziesz w lewo, ja w prawo. Będziemy obserwować samochód ze wszystkich stron.

Pete skinął głową. Odczekał, aż przyjaciele wymkną się ukrytym wyjściem w płocie na tyłach składu. Następnie, klucząc między stertami złomu, przekradł się wzdłuż ogrodzenia do głównej bramy. Wyjrzał ostrożnie. Mercedes stał wciąż na miejscu. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Pete cofnął się szybko. Położył się na brzuchu i podczołgał z powrotem do bramy. Nie podnosząc się, wyjrzał ponownie.

— Dzień dobry! Coś zgubiłeś? Może ci pomóc?

Pete przełknął ślinę. W bramie, dokładnie nad jego głową, stał tęgi, silnie opalony mężczyzna w przewiewnym ubraniu. Miał brązowe, kędzierzawe włosy, małe niebieskie oczy i uśmiechał się uprzejmie. Był wyraźnie ubawiony widokiem czołgającego się na brzuchu Pete'a.

— Ja... ja... — wyjąkał Pete, czując się ośmieszony — zgubiłem piłkę. Szu... szukam jej.

— Żadna piłka się tędy nie potoczyła — powiedział mężczyzna z powagą.

— Chyba poleciała w inną stronę — Pete podniósł się niepewnie.

— Pech — opalony mężczyzna rozłożył miejscową mapę drogową. — Może będziesz mógł nam pomóc. Chyba zabłądziliśmy.

Pete dopiero teraz zauważył, że drzwi zielonego mercedesa są otwarte, a wewnątrz siedzi tylko jedna osoba. Tęgi facet skinął głową w stronę samochodu.

— Zdaje się, że jeździliśmy w kółko. Dość głupio, nie? Staraliśmy się znaleźć waszą starą misję.

Pete zauważył, że mężczyzna mówi z akcentem brytyjskim, ale nie dokładnie takim, jaki dotąd słyszał. Samochodem jechali po prostu zabłąkani turyści! Ten cały Jupe i jego przeczucia!

— Ach, pewnie — Pete wziął mapę i pokazał mężczyźnie punkt, w którym są obecnie, i miejsce przy autostradzie nadbrzeżnej, gdzie znajdowała się stara hiszpańska misja.

— Niełatwo ją znaleźć.

— Właśnie — skinął głową mężczyzna. — Bardzo ci dziękuję.

Wsiadł z powrotem do zielonego mercedesa i samochód ruszył. Przybiegli Bob i Jupiter. Jupe patrzył za oddalającym się samochodem.

— To po prostu turyści, Jupe — powiedział rozgoryczony Pete. Opowiedział, co zaszło, i dodał: — Facet miał zabawny akcent angielski.

— Zabłądzili? I to wszystko? — Jupiter był zdeprymowany.

— A czego się spodziewałeś? Nie prowadzimy teraz żadnego dochodzenia — odpowiedział Pete.

Jupiter w zamyśleniu zmarszczył czoło.

— To brzmi prawdopodobnie, skoro są cudzoziemcami, ale...

— Jupe! — jęknął Pete. — Zabłądzili, i to wszystko!

— Zajmijmy się lepiej planami naszej wyprawy! — powiedział Bob.

— Słusznie — przytaknął Pete.

Bob i Jupiter wymienili spojrzenia. Blisko bramy stał kosz ze starymi piłkami tenisowymi. Zaczęli obaj rzucać nimi w Pete'a, a ten, śmiejąc się, uciekał w głąb składu.

Rozdział 2

Porwany!

 

Następnego rana Bob wstał wcześnie, ubrał się szybko i zbiegł na dół, do kuchni. Ojciec Boba odłożył gazetę i z uśmiechem przyglądał się synowi, spiesznie pałaszującemu śniadanie.

— Macie jakieś ważne dochodzenie tego rana? — zapytał.

— Dziś nie, tato. Wybieramy się do “Magicznej góry”, i to rolls-royce'em ozdobionym złoceniami. Worthington nas zawozi!

Pan Andrews gwizdnął z podziwem.

— Trzej eleganccy młodzieńcy w lunaparku, co? Obawiam się, że kiedy wydoroślejecie, będzie wam trochę nudno.

— Nie będzie, jeśli Jupe wydorośleje z nami!

— Tak — roześmiał się pan Andrews — chyba nie będzie.

— Prawdopodobnie wrócimy dość późno, ale postaramy się zdążyć na kolację, tato! — zawołał Bob i wybiegł z domu.

Wsiadł na rower, przemierzył rozsłonecznione ulice Rocky Beach i wjechał do składu przez główną bramę. Pete siedział przed budką, w której mieściło się składowe biuro, i spoglądał na wspaniały samochód. Rolls-royce był nieco staromodny, z ogromnymi przednimi reflektorami i długą, czarną, lśniącą jak skrzydło fortepianu, maską. Luksusowy, jak przystało na ten doskonały samochód, był pomalowany czarnym lakierem. W jednym tylko przechodził własną świetność — wszystkie chromowane części, nawet zderzaki były pokryte olśniewającym złotem!

— Ach! — wykrzyknął Bob. — Zdążyłem już zapomnieć, jaki jest piękny.

Wysoki, szczupły mężczyzna w liberii szofera delikatnie polerował miękką szmatką jedno ze złoceń.

— Nawet mnie się to zdarza, kiedy jakiś czas jeżdżę innym samochodem, paniczu Andrews — powiedział z uśmiechem na swej pociągłej, pogodnej twarzy.

Jupiter wygrał kiedyś w konkursie prawo do użytkowania fantastycznego, starego auta, a potem pewien wdzięczny klient załatwił chłopcom gratisowe wynajmowanie samochodu, kiedy tylko chcieli. Agencja, do której należał rolls-royce, zlecała prowadzenie go wyłącznie Worthingtonowi i tym sposobem szofer stał się dobrym przyjacielem detektywów. Obstawał jednak przy zwracaniu się do chłopców w formie, jaką zwykł stosować wobec starszych i możniejszych klientów.

— Czy pracujecie nad jakąś ważną sprawą, paniczu Andrews? — zapytał z błyskiem w oku.

— Tym razem nie. Wybieramy się do “Magicznej góry” i pomyśleliśmy, że byłoby zabawnie pojechać tam rollsem.

— Wycieczka? Wspaniale! Nikt bardziej nie zasługuje na odpoczynek niż Trzej Detektywi. Nim przyjdzie panicz Jones, zawiadomię agencję, dokąd jedziemy, i wezmę paliwo.

Wsiadł do rolls-royce'a i wyjechał ze składu. Bob podszedł do Pete'a.

— A gdzie się podziewa Jupe?

— Jest w Kwaterze Głównej. Robi jakieś plany. Nie powiedział mi, jakie.

— Chodźmy zobaczyć.

Przeczołgali się przez Tunel Drugi i przez klapę w podłodze weszli do ukrytej przyczepy. Jupiter zagłębiony był w kolorowych broszurkach, zalegających biurko.

— Worthington zaraz będzie — powiedział Bob. — Jesteś gotowy?

— Za chwileczkę, Bob — zażywny przywódca zespołu pracował jeszcze przez minutę, po czym odchylił się na oparcie krzesła z wielce zadowoloną miną. — No, myślę, że jest dobry.

— Co? — zapytał Pete niespokojnie.

— Dokładny plan naszej wycieczki! — oświadczył Jupiter promiennie. — Wziąłem mapę “Magicznej góry” i zakreśliłem najciekawszą dla nas trasę tak, żeby odbyć jak najwięcej jazd w jak najkrótszym czasie. Wziąłem pod uwagę dwukrotne jazdy na specjalnie atrakcyjnych urządzeniach i ewentualne zmiany z racji długich tras kolejek lub zamknięcia jakiegoś działu z powodu wiatru lub defektów technicznych. Następnie...

Pete jęknął.

— Jupe... hm, może po prostu po wejściu pójdziemy w prawo lub w lewo i przejedziemy się na tym, co napotkamy po drodze? Tak po prostu obejdziemy wszystko dookoła.

— I będziemy robić to, na co nam przyjdzie ochota — dodał Bob.

— Po prostu obejść? — Jupiter zmarszczył czoło. — Wysoce nieefektywne...

— A czy nie możemy się po prostu zabawić? — przerwał mu Pete.

— No, jeśli nie podoba wam się mój plan, nie musicie go zaakceptować — powiedział Jupiter sztywno.

Zirytowany popatrzył z miłością na swój plan, po czym wzruszył ramionami i wrzucił go do kosza. Pete i Bob zaczęli wiwatować i Jupe musiał się w końcu uśmiechnąć. Zeszli spiesznie przez otwór w podłodze.

Worthington był już z powrotem. Otworzył chłopcom drzwi rolls-royce'a i śmiejąc się z podekscytowaniem, wsiedli do wspaniałego samochodu.

— Do “Magicznej góry”, mój dobry człowieku! — zawołał Jupiter.

— Tak jest, sir. Z przyjemnością — uśmiechnął się Worthington. “Magiczna góra” znajdowała się w pewnej odległości na wschód od Rocky Beach, w głębi lądu, wśród gór południowej Kalifornii. Worthington wyjechał z miasta na boczną szosę. Dotarli już na pierwsze zbocza suchego i piaszczystego podgórza, gdy Worthington zwrócił się do nich nagle:

— Panowie, twierdziliście, o ile pamiętam, że nie prowadzicie obecnie żadnego dochodzenia?

— Niestety nie — potwierdził Jupiter. — Dlaczego pan pyta?

— Ponieważ, jeśli się nie mylę, jesteśmy śledzeni.

— Śledzeni!? — wykrzyknęli wszyscy trzej równocześnie, obracając się do tyłu.

— Gdzie? — zapytał Bob. — Nie widzę żadnego samochodu.

— W tej chwili jest niewidoczny za zakrętem, ale zauważyłem go, gdy tylko wyjechaliśmy ze składu złomu. Cały czas jedzie za nami. Zielony mercedes.

— Zielony mercedes! — powtórzył Jupiter. — Czy jest pan tego pewien?

— Samochody to mój zawód, paniczu Jones — odrzekł Worthington z przekonaniem. — Pojawił się teraz! I zbliża się do nas.

Trzej detektywi wypatrywali przez tylną szybę samochodu. Nie było wątpliwości. Za nimi jechał zielony mercedes i zbliżał się gwałtownie!

— To ten sam samochód, jak nic! — krzyknął Pete.

— A więc nie byli to po prostu zagubieni turyści! — triumfował Jupiter. — Miałem rację!

— Chy... chyba tak — przyznał Pete nerwowo. — Kto to może być? Czego od nas chcą?

— Nie wiem i chyba nie mamy teraz ochoty się tego dowiedzieć — odparł Jupiter ponuro.

— Być może będziemy musieli! — krzyknął Bob w panice. — Jupe, oni się zbliżają! Zrównują się z nami!

— Worthington! — zawołał Jupiter. — Czy może ich pan zgubić?

— Dołożę wszelkich starań — odparł Worthington spokojnie.

Wcisnął pedał gazu do deski i złocony rolls skoczył do przodu. Byli już w górach i wąska, dwupasmowa szosa wiła się nad stromymi zboczami skalistych kanionów. Worthington chwycił mocniej kierownicę, prowadząc lśniące auto po ostrych zakrętach na krawędzi przepaści.

Zielony mercedes zwiększał szybkość. Oba samochody brały zakręty z piskiem opon, zbliżając się ryzykownie na sam skraj przepaści. Na prostej drodze stary, potężny rolls-royce mógłby umknąć, ale był nieporównywalnie mniej zwrotny od mniejszego i nowszego mercedesa. Zielony samochód zbliżał się nieubłaganie.

— Zrównują się z nami — jęczał przerażony Pete.

— Jeszcze szybsza jazda w górach jest zbyt niebezpieczna — powiedział spokojnie Worthington, wpatrując się chłodnym wzrokiem w drogę przed samochodem. — Ale być może...

Pochylił się nad kierownicą. Rolls wyszedł właśnie z ostrego zakrętu i mercedes był chwilowo niewidoczny. Worthington nacisnął nagle hamulec, odbił na niemal prostopadłe zbocze po prawej i skręcił w wąską, polną drogę po drugiej stronie szosy. Przyspieszył ponownie i ze zręcznością doświadczonego szofera poprowadził lśniące auto drogą biegnącą wśród karłowatych dębów i zarośli.

Za nimi mercedes pędem minął odgałęzienie drogi.

— Zgubił ich pan! — wykrzyknęli Bob i Pete.

— Na chwilę — powiedział Worthington. — Niebawem się zorientują, że zjechaliśmy z szosy. Musimy szybko jechać dalej.

Dodał gazu, rozpędzając potężny wóz na wąskiej drodze — i nagle zahamował ze zgrzytem.

— Przykro mi, chłopcy — powiedział zgnębiony.

Droga kończyła się w pustym, zamkniętym kanionie!

— Jedźmy z powrotem na szosę! — zadysponował Jupiter. — Szybko. Może się jeszcze nie zorientowali!

Worthington zawrócił i skierował się z powrotem ku szosie.

Mercedes omal nie zderzył się z nimi czołowo, gdy wychodzili z ostrego zakrętu. Worthington zboczył i nim zdążył zapanować nad samochodem i zawrócić, z mercedesa wyskoczyli dwaj mężczyźni i podbiegli do rolls-royce'a. Mieli w ręku pistolety!

— Wysiadać! Już! — warknął jeden z nich. Pete go nie znał, ale rozpoznał drugiego. Był to ten sam człowiek, który pytał go wczoraj o drogę.

Worthington i chłopcy wysiedli ostrożnie z rollsa.

— Ależ, mój panie — odezwał się Worthington. — Nie wiedzieliśmy...

— Milczeć! — warknął pierwszy mężczyzna.

Drugi złapał przerażonego Jupitera, wetknął mu knebel do ust, zarzucił worek na głowę i zaciągnął do mercedesa. Pierwszy machnął groźnie pistoletem w stronę Boba, Pete'a i Worthingtona.

— Nie jedźcie za nami, jeśli go chcecie jeszcze zobaczyć i jeśli wam życie miłe! — odwrócił się i pobiegł do mercedesa.

Ruszyli i wkrótce znikli im z oczu. Wraz z nimi zniknął też Jupiter.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl