[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Edward Pawłowski
Po ostatnim szturmie
CZTEREJ KOZŁOWSCY
Wojciech Kozłowski, zawsze impulsywnie reagujący na wszystko co nowe, idąc na wojnę
żegnał się ze swą rodziną również dość osobliwie. Widać było, że jest bardzo wzburzony.
Mówiąc, gwałtownie gestykulował. Na przemian to klął niemieckich agresorów, to znów
udzielał stojącej przed nim żonie i synom przeróżnych rad i pouczeń.
Kapral Wojciech Kozłowski był wysokim, smukłym mężczyzną w średnim wieku, świetnie
prezentującym się w mundurze. Cała rodzina - żona Stanisława i trzej synowie: 17-letni
Ryszard, 16-letni Władysław i 14-letni Jędrek, patrzyła na niego z podziwem. Kozłowski zaś
po gwałtownym wybuchu powoli uspokajał się, by po chwili zamilknąć i znieruchomieć.
Obserwującym go synom wydawało się, że wypatruje czegoś w oddali. Nawet rękę podniósł
do góry, aby oczy osłonić przed słonecznym blaskiem. Chłopcy podobnie jak on spoglądali
ku zachodowi. ale oprócz pól i skąpanego słońcem lasu niczego nie dostrzegli. Kozłowski
tymczasem przygarnął stojącą przed nim żonę i synów.
- Słuchajcie! - powiedział - Tak trzeba. Przyjdą teraz trudne chwile. Musicie wytrzymać.
Pomóżcie ciotce Irenie, została sama z czworgiem małych dzieci. Jeżeliby władze czegoś
zażądały w związku z trwającą wojną, nie żałujcie, oddajcie, a gdyby trzeba było gdzieś
pomóc, macie być pierwsi. - Na moment zamilkł i zamyślił się. - W końcu przecież Niemcy
przegrali tamtą wojnę. Myślę, że teraz też dostaną w kość. Tym razem na pewno dojdziemy
do Berlina. Tak, na pewno - powtórzył z przekonaniem.
Wojna obronna Polski we wrześniu 1939 roku dla byłego legionisty i osadnika wojskowego z
Polesia nie potrwała długo. Plutonowy Wojciech Kozłowski któregoś październikowego
wieczoru zjawił się w domu. W cywilnym ubraniu, wychudły i z dużą brodą, wyglądał na
sześćdziesiąt lat. Pani Stanisława w pierwszej chwili nie poznała męża i traktując go jako
uciekiniera zaprosiła, obiecując skromny poczęstunek.
Późnym wieczorem, już wymyty i ogolony, siedząc w kąciku kuchni, opowiadał rodzinie, co
widział i co przeżył. Opowiadał, jak zawsze żywo gestykulując i niekiedy pokrzykując, co
wywołało nawet pewien niepokój wśród uciekinierów w sąsiednim pokoju. Był więc
Kozłowski nad Bzurą, gdzie awansował do stopnia plutonowego, pod Warszawą wręczono
mu Krzyż Walecznych, a później przedzierał się na południe. Pod Tomaszowem Lubelskim
dostał się do niewoli, ale już pierwszej nocy nie wytrzymał i wraz z kilkoma ziomkami, po
rozbrojeniu pilnujących ich pijanych niemieckich żołnierzy, z bronią uciekł do lasu. Karabin i
mundur zakopał u kuzyna pod Lwowem, a sam w przebraniu po tygodniu dotarł do domu.
Kończąc nad ranem swą opowieść, ojciec powtórzył myśl, którą wypowiedział, gdy szedł na
front:
- Szwaby i tak przegrają. Na pewno będziemy w Berlinie, mówię wam: na pewno!
Wtedy jednak domownicy nie bardzo dawali wiarę temu, co mówił...
Nastały trudne lata. W roku 1940 najstarszy syn Ryszard został powołany do Armii
Radzieckiej, a Kozłowscy żyli z dnia na dzień, obawiając się wywózki. Tuż przed wybuchem
wojny niemiecko-radzieckiej drugiego syna Władysława jako kierowcę oddelegowano do
pracy w jakimś przedsiębiorstwie metalowym aż za Uralem.
W czasie okupacji Wojciech Kozłowski jako podoficer szybko włączył się do ruchu
podziemnego, organizując na swym terenie oddział partyzancki. Przydały się teraz
przywiezione jeszcze jesienią 1939 roku spod Lwowa karabin i mundur. Na kolbie swego
Mausera wycinał rowki, z których każdy oznaczał jednego zabitego Niemca. Z Września
pozostało czternaście nacięć, w tym dwa wyraźnie różniące się od innych. Na pytanie, co one
oznaczały, odpowiedział: "Dwom rozprułem bebechy bagnetem!" W latach partyzantki na
kolbie pojawiły się dwadzieścia dwa dalsze nacięcia.
W grudniu 1943 roku została' rozstrzelana pani Stanisława wraz ź grupą ujętych przypadkowo
członków ruchu oporu. Kozłowski, dowiedziawszy się b tym, jakby oszalał. Przez miesiąc,
niemal się nie kryjąc, krążył po Polesiu z bronią w ręku, a każdy napotkany przez niego
pojedynczy hitlerowiec "gwałtownie przestawał palić", jak to określał z wisielczym
humorem. W okolicy zaczęto nawet mówić o wilkołaku, który rzekomo pożera ludzi.
Po wyzwoleniu w lipcu 1944 roku umundurowany i z bronią plutonowy Wojciech Kozłowski
wraz z synem Andrzejem stawili się w Kiwercach. Tu ojca wcielono do 2 brygady artylerii
haubic, a Andrzeja przydzielono do formowanego właśnie 6 batalionu pontonowo-
mostowego.
Już w trakcie działań na terenie Polski od przypadkowo spotkanego ziomka ogniomistrz
Kozłowski dowiedział się, że od maja 1943 roku w 1 dywizji piechoty znajduje się jego
najstarszy syn Ryszard, który w stopniu kaprala dowodzi drużyną w 3 pułku piechoty.
Władysław natomiast w miesiąc później trafił do 1 brygady moździerzy.
Kozłowscy w czasie wojny widzieli się tylko dwa razy. Pierwszy raz stało się to pod koniec
marca 1945 roku na Pomorzu Zachodnim i wówczas, pod koniec dwugodzinnego spotkania,
Andrzej przypomniał:
- Tato, tata pamięta jesień trzydziestego dziewiątego, kiedy to tata powiedział nam, że szkopy
przegrają i że na pewno będziemy w Berlinie? Nie wydawało mi się to wtedy
prawdopodobne, ale jednak chyba tak się stanie. Niedługo przecież uderzymy w głąb Niemiec
i któryś z nas powinien dojść do stolicy Rzeszy.
- Wierzcie mi, synowie, że tak będzie - potwierdził ogniomistrz.
Jego słowa okazały się prorocze, bowiem po raz drugi stary Kozłowski spotkał się ź synami w
Berlinie. Miało to miejsce 3 maja. Po serdecznym powitaniu przysiedli czterej Kozłowscy na
gruzach niedaleko Reichstagu.
- Wiecie, aż dziw bierze - zaczął ojciec - że po kilku latach niewoli weszło do Niemiec tyle
Wojska Polskiego...
- Podobno - wtrącił Ryszard - po. Armii Radzieckiej, wojskach amerykańskich i angielskich
jesteśmy czwartą siłą w Niemczech.-
- A Berlin to tylko Rosjanie i my zdobyliśmy! Stary Kozłowski wstał i wówczas dopiero
synowie
spostrzegli, że ma na sobie swój połatany, ale czysty mundur z września 1939 roku, a z
ramienia zwisa mu Mauser, który Andrzej znał jeszcze z Polesia. Na kolbie naliczył
pięćdziesiąt dwa nacięcia.
- Coś ty, tato, ustroił się dzisiaj jak na paradę?
- Ja ten mundur noszę nie od dzisiaj, ale od dnia, w którym weszliśmy do walk w Berlinie.
Kiedyś - dodał zamyślony - przyrzekłem sobie, że jeśli Bóg mnie zachowa, to tak zrobię. A i
tu przybyło na mojej kolbie sześć ostatnich nacinek. Słuchajcie, dzieci. Jak patrzyłem na to,
co działo się na naszych drogach we wrześniu trzydziestego dziewiątego, to myślałem, że to
już koniec. Ile wówczas narodu na-ginęło! A nas, żołnierzy, krew zalewała, że nie mieliśmy
dostatecznie dużo armat, czołgów i samolotów. Ale piechotę niemiecką to biliśmy! Teraz u
nich nie lepiej. Tyle ruin i zgliszcz. Tylu skomlących o litość. Wydaje mi się, że mieliśmy
dużo więcej godności. Widzieliście tych wisielców na latarniach i balkonach z tabliczkami:
"Za zdradę Führera i panikę", "Wiszę, bo zdezerterowałem", "Wiszę, bo jestem tchórzem",
"Wiszę, bo zdradziłem Führera, Naród, Ojczyznę"? U nas tak nie było. My biliśmy o się
twardo do końca i nie pamiętam, żeby ktoś z przełożonych musiał nam przypominać o
obowiązku. Było nawet tak, że chcieliśmy się dalej bić, ale sytuacja stała się już beznadziejna.
Pamiętam - ciągnął dalej z widocznym wzruszeniem - jak koło Warszawy naszą piechotę
Niemcy zepchnęli i nie zdążyliśmy wycofać dział. Wówczas to podbiegła do nas obserwująca
walkę dziewczyna. Mogła mieć najwyżej siedemnaście, osiemnaście lat. Chwyciła karabin
zabitego żołnierza i nie kładąc się krzyknęła
do nas: "Chłopcy! Naprzód!" I poszliśmy, a po
chwili działa znów były nasze.
- U nas w armii - z dumą wtrącił Rysiek - bywało podobnie. Pamiętam, jak opowiadano pod
Warszawą o Helenie Junkiewicz, a na Wale Pomorskim o brawurowym ataku
moździerzystów Ireny Kruszewskiej. Obie jednak zginęły.
- A nasza matka to nie bohaterka? - spytał Andrzej. - Gdyby powiedziała o naszym oddziale,
to nas z ojcem tu by już nie było. Nie zdradziła tajemnicy, ale sama zginęła.
Zapadło dłuższe milczenie. Wszyscy matkę bardzo kochali. Ciszę przerwał ojciec, który
poderwał się i wykrzyknął:
- Po wojnie musimy postawić jej duży pomnik!
- Postawić? Ale gdzie? Przecież teraz na Polesiu są Ruscy.
- Cicho, durniu! Jak powiedziałem, że postawimy, to postawimy - odburknął stary
Kozłowski.
- U nas mówili - powiedział Rysiek - że po wojnie będzie organizowane osadnictwo
wojskowe, tym razem nad Nysą, Odrą i Bałtykiem. Wychodziłoby więc, ojciec, że teraz
wypadnie się nam osiedlić na zachodzie. Przecież nie pozostaniemy bez ziemi?
- Czy włączymy się do tego, to zobaczymy, a pomnik to i tak postawimy - dorzucił już
prawie zły ojciec, który nie przebolał jeszcze tego, że przydzielone mu jako osadnikowi
piętnaście hektarów na Polesiu musiał opuścić na zawsze.
Może by nawet doszło do kłótni, ale Andrzej wyczuł, co się święci, i powrócił do wydarzeń,
które miały miejsce niedawno.
- Słuchajcie, a ja mam coś ciekawszego. Złapaliśmy szwaba, który w ostatnich dniach
kwietnia był podobno w bunkrze Hitlera. Może łgał, ale tak przynajmniej mówił. Pojęcie
ludzkie przechodzi, co tam się działo, istny cyrk...
- Chcesz powiedzieć, że kupa wariatów? - przerwał mu stary.
- Coś koło tego - zgodził się Andrzej. - Obsługa tej nory, złożona z samych esesmanów,
zalewała się w sztok. Rżnęli na patefonach do słuchu i ciągnęli z butelek bez umiaru. Sam
Hitler podobno nie był trunkowy, ale ze strachu odbiło mu kompletnie. Beształ swoich
generałów, wydawał idiotyczne rozkazy, plótł coś o swojej cudownej broni, rzucał groźbami,
z wielkiego wodza wylazł nie byłe jaki kretyn i psychopata.
- A ten wasz szwab rozmawiał z nim, widział go? - zapytał z niedowierzaniem Rysiek.
- Nie, nic z tych rzeczy. On tylko słyszał, co inni mówili. Co bardziej cwani dali nogę
jeszcze przed oblężeniem Berlina, podobno gdzieś na północ. Mało ważne, tak czy inaczej
wyłapią ich do ostatniego. W bunkrze Hitlera zostali tylko najwierniejsi, był wśród nich także
Goebbels, kuternoga z gębą pełną kłamstw, to jego ministerialna specjalność. I jeszcze jedno:
wiecie, na co oni do końca liczyli?
Nikt oczywiście nie wiedział, więc Andrzej świadomie przedłużył chwilę milczenia, po czym
wyjaśnił:
- Cudowna broń to nie wszystko, Hitler spodziewał się, że właśnie pod koniec wojny
sprzymierzeńcy wezmą się za łby i koalicja pęknie jak bańka mydlana. Podobno za jego
plecami próbowano się dogadywać z Anglikami i Amerykanami, on sam jeszcze się wahał.
Był jakby przekonany, że i bez takich pertraktacji dojdzie do wojny między sojusznikami, a
wtedy Niemcy mieli stanąć po stronie państw zachodnich. Nieźle to sobie wykombinował, ale
te jego rojenia wzięły w łeb.
- Słyszałem od oficera ze sztabu dywizji, że Berlin to podobno największe miasto świata. A
jak go umocnili! - wtrącił Władek.
- Tak, ścierwa dobrze przygotowali się do obrony, ale i tak musieli w końcu skapitulować -
dorzucił Andrzej.
Rozmawiający nie spostrzegli nawet, kiedy zapadł wieczór. Słońce już zaszło, ale od
płonących budynków i rozpalonych przez żołnierzy ognisk widno było jak w dzień. W
powietrzu oprócz zapachu spalenizny i prochu zaczęła roznosić się miła woń grochówki,
gorącej kaszy i świeżego chleba. Wreszcie i Kozłowscy poczuli głód. W pewnej chwili ojciec
powiedział:
- Rysiek i Władek, rozejrzyjcie się, gdzie nasi i co
można by zjeść, a ja z Jędrkiem znajdę w pobliżu kwaterę.
Najprostsze zadanie miał stary Kozłowski z Andrzejem, bowiem kilka metrów od miejsca,
gdzie do tej pory siedzieli, znajdował się budynek, w którym osunęła się ściana szczytowa.
Pozostałe, nie naruszone, okalały otwarty jakby pokój ze stojącym w rogu fortepianem.
Andrzej rozpalił ognisko, a tymczasem ojciec w zakamarkach domu wyszukał jakieś
marynaty, kompoty i gąsiorek z winem. Z tej ostatniej zdobyczy był najbardziej zadowolony.
Wkrótce na okrągłym stole, przykrytym nawet białym obrusem, znalazły się zgromadzone
przez ogniomistrza wiktuały. Mrok rozjaśniły świece umieszczone w dwóch starych
lichtarzach oraz powoli rozpalający się płomień ogniska.
Powrócił Rysiek z Władkiem. Sprawili się dobrze: przytaskali termos grochówki, kawał
konserwowej słoniny, chleb i dwie butelki niemieckiej wódki. Po kilku minutach wszyscy
czterej siedzieli przy stole. Ogniomistrz nalał wina do szklanek, wstał i powiedział:
- Synowie moi, dumny jestem, że znaleźliście się wśród zwycięzców w Berlinie. Proponuję,
aby pierwszy kielich wypić za pomyślność naszej Ojczyzny, wolnej i demokratycznej
Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Był to toast, którym - od kiedy synowie pamiętali - ojciec rozpoczynał wszelkie domowe
uroczystości. Teraz po raz pierwszy mógł go spełnić wspólnie z synami. Stary Kozłowski był
szczęśliwy, tym bardziej że i on, i wszyscy jego synowie w miarę swoich sił i możliwości
przyczynili się do wyzwolenia kraju.
OSTATNIE DNI BERLINA
Jednym z ważniejszych wydarzeń II wojny światowej było zdobycie stolicy Niemiec
hitlerowskich - Berlina. Miasto rozciągało się ze wschodu na zachód na przestrzeni ponad 35
km, a z północy na południe - około 30 km. Obwód Berlina wynosił ponad 100 km. Z
południowego wschodu na północny zachód przecina go Szprewa, która w północno-
zachodniej części miasta wpada do Haweli okalającej Berlin od zachodu. Obie rzeki łączy
również cały system kanałów.
Berlin w czasach hitlerowskich posiadał zwartą zabudowę, a ulice bądź rozchodziły się
promieniście od centrum miasta, bądź to biegły okrężnie. W samym śródmieściu przecinały
się dwie słynne ulice - Unter den Linden i Friedrichstrasse. Na zachód od pierwszej - za
pamiątkową i historyczną Bramą Brandenburską * - rozpościerał się wielki park Tier-
* Bramę Brandenburską wzniesiono w końcu XVIII w. na wzór Propylei w Atenach, by głosiła chwałę oręża pruskie-
garten, przecięty długą arterią - Charjottenburger Chaussee. W środku parku zaś na wielkim
placu Grosser Stern, z którego promieniście rozchodziło się wiele ulic, stała słynna Kolumna
Zwycięstwa *. W pobliżu Bramy Brandenburskiej znajdowała się Kancelaria Rzeszy z
ukrytym głęboko pod ziemią schronem Hitlera. W niewielkim oddaleniu od tych budowli stał
gmach Reichstagu.
Berlin, centrum polityczne, wojskowe i przemysłowe, odgrywał szczególnie ważną rolę w
planach Hitlera, który rozkazał bronić stolicy do ostatniego człowieka. Berlin rozpoczęto
przygotowywać do długotrwałych walk już od stycznia 1945 r. Dowódcą obrony miasta do 23
kwietnia był generał Reymann, a od dnia następnego dowódca 56 korpusu pancernego generał
Helmut Weidling.
Zasadnicze umocnienia Berlina składały się z trzech pierścieni. Zewnętrzny przebiegał przez
osiedla podmiejskie, drugi s'krajem zwartej zabudowy miejskiej, trzeci zaś opasywał dzielnicę
śródmiejską, w której miały swoje siedziby wszystkie wspomniane ważniejsze urzędy III
Rzeszy.
Miasto w systemie obrony podzielone zostało na dziewięć sektorów fortecznych oznaczonych
literami od A do H. Rdzeń obrony stanowił sektor cen-
* Kolumnę Zwycięstwa zbudowano w drugiej połowie XIX w. z armat zdobytych na Francuzach pod Sedanem; przypominać
miała pruskie wojny zaborcze przeciwko Danii, Austrii i Francji.
tralny Z. Każdego i nich broniły specjalnie wyznaczone i wyszkolone załogi.
W dniu 16 kwietnia 1945 r. ruszyły znad Odry i Nysy Łużyckiej dwa radzieckie fronty, 1
Front Białoruski marszałka Georgija Żukowa i 1 Front Ukraiński marszałka Iwana Koniewa.
W ich składzie walczyło około 185 tysięcy żołnierzy polskich.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]