[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andrzej Pilipiuk2586 krokowWydanie polskie: 2005SPIS OPOWIADAN2586 krokowBergen, zima 1876/77 r.o za diabelne zimno - jeknal doktor Pawel Skorzewski, nakrywajac sie dokladniej skora z renifera.Mowil sam do siebie juz od wielu godzin. Nie byl w stanie sie powstrzymac, podobnie jak nie umial opanowac dreszczy. Pasazerowie osadzonego na plozach dylizansu dawno przestali zwracac uwage na mruczacego pod nosem cudzoziemca. Na zewnatrz bylo ciemno, lekarz nie wiedzial, czy jest noc, czy moze dzien. Namacal za pazucha piersiowke i pociagnal niewielki lyczek palacej petersburskiej wodki. Zadrzal. Alkohol rozgrzal go tylko na chwile.Zamarzne, pomyslal. Zamarzne i nigdy nie dotre do tego calego Bergen...Wiatr, uderzywszy w cienkie sciany pojazdu, zachichotal ponuro. Doktor spojrzal na zegarek. W slabym swietle kiwajacej sie pod sufitem latarki z lojowa swieczka cyferki na porcelanowej tarczy dwoily sie i troily. Z trudem zogniskowal wzrok. Od ostatniej zmiany koni uplynely trzy godziny. A zatem juz niedlugo. Siedzacy naprzeciwko mlodzieniec tracil delikatnie dlonia jego kolano.-Wkrotce bedzie pan na miejscu - powiedzial po niemiecku, potwierdzajac niesmiale domysly. - Jestesmy juz na przedmiesciach.-Skad pan wie? - zdziwil sie Skorzewski.-Zjechalismy wlasnie na dno doliny. Prosze posluchac wiatru.Faktycznie, wichura wyla, nie napotkawszy zadnych przeszkod. Teren wokol dylizansu musial byc plaski i otwarty.-Jak wy to wytrzymujecie? - zapytal Pawel.-Jestesmy przyzwyczajeni. Zreszta wcale nie jest tak zimno. Tylko pietnascie stopni mrozu.Skorzewski uslyszal dziwny dzwiek. Dopiero po chwili zorientowal sie, ze to szczekanie jego zebow.-To Norwegia. - Usmiechnal sie jego rozmowca. - Zle miejsce, by zwiedzac je zima.Musial przyznac mu racje. A przeciez ostrzegano go. Mogl zostac w Oslo. Mogl poczekac na odwilz... Ale pojechal. Kilkaset kilometrow przez wysokie przelecze. Mial tydzien opoznienia, tyle stracili, przeczekujac zamiecie. Przymknal oczy i zmeczenie natychmiast zwyciezylo. Snil... Lany dojrzalego zboza chwialy sie w lekkich podmuchach letniego wiatru. Na blekitnym niebie swiecilo cudownie cieple slonce...Obudzil sie natychmiast, gdy ustal ruch dylizansu. Pasazerowie tloczyli sie w strone wyjscia. Przez otwarte drzwi wdarl sie strumien lodowatego powietrza. Doktor z wysilkiem odrzucil skore i zalozyl na siebie cieply plaszcz podrozny z wielbladziej welny, na ktorym dotad siedzial. Glowe nakryl karakulowa papacha. Powoli, ostroznie wyszedl na zewnatrz. Skora na policzkach momentalnie zaczela go piec. Odetchnal kilka razy i stopniowo zaczal dochodzic do siebie. Rozejrzal sie zalzawionymi od mrozu oczyma. Zasypany sniegiem podjazd, nieludzko zmeczone konie narzucono derkami, woznica w ciezkiej, niedzwiedziej szubie wlasnie dziarsko zeskoczyl z kozla. Chlopak w uniformie zdejmowal z dachu walizy i pakunki. Przed drewnianym budynkiem stacji chwial sie na wietrze szyld. Bergen. Doktor spojrzal na swoj bagaz. Nie mial pojecia, jak daleko jest do szpitala. Trzeba bedzie najac sanki. Nieoczekiwanie ktos mocno uscisnal jego dlon.-Armauer Hansen. - Uslyszal. - Pomyslalem, ze wyjde po pana, panie kolego. Witamy w Bergen.-Milo mi. Pawel Skorzewski. - Z trudem uniknal odgryzienia jezyka, szczeka klapala mu jak pulapka na myszy.Z wysilkiem uniosl glowe. Doktor Hansen nie wygladal na swoje trzydziesci piec lat. Skora twarzy pociemniala mu od slonca i mrozu, blekitne oczy plonely dziwnym blaskiem.-Widze, ze trudy podrozy daly sie, panie kolego, we znaki - powiedzial z troska. - Szpital jest dwie ulice stad. Zaraz bedziemy na miejscu.Zapakowal dwa kufry i okuta na rogach walizke goscia na lekkie sanki, ktore przyprowadzil ze soba.-Przepraszam za spoznienie...-Nic nie szkodzi. Domyslalem sie, ze snieg was zatrzymal. Czasem szlak zamiera na cale tygodnie. Ale obiecuja, ze za dziesiec lat dotrze do nas linia kolejowa. Jak wygladaja zimy u was, w Polsce? - zapytal.-Jest znacznie cieplej - wyjakal, szczekajac zebami, Skorzewski. - I nie wieje tak strasznie. Poza tym ta polarna noc...Gospodarz usmiechnal sie lekko.-No, nie przesadzajmy. Tu, w Bergen nie mamy polarnych nocy. Po prostu o drugiej po poludniu zapada zmierzch...Weszli pomiedzy domy. Pawel, pomimo ciemnosci i lzawienia oczu, spostrzegl, ze wszystkie budynki przy ulicy wzniesiono z drewna. Pomalowane na bialo lub jasnozielono, sprawialy smutne wrazenie. Obito je cienkimi, zachodzacymi na siebie deskami. Przypominalo mu to konstrukcje klepkowych lodzi, ktore widzial, praktykujac na Polesiu.W wielu oknach palilo sie swiatlo. W srodku ludzie siedzieli przy cieplych kominkach, pili kawe, rozmawiali lub bawili sie z dziecmi. Zacisnal zeby i, aby uwolnic sie choc czesciowo od rzeczywistosci, zaczal liczyc kroki. Zrobil ich dwa tysiace piecset osiemdziesiat szesc... Poltora kilometra.Niebawem zatrzymali sie kolo niewielkiej bramy. W mroku spostrzegl jeszcze wznoszaca sie tuz obok drewniana wieze.-Kaplica przyszpitalna - wyjasnil gospodarz.Zakutany w kozuch straznik bez slowa wpuscil ich do srodka. Doktor Hansen wzial oba kufry, jakby nic nie wazyly, po prostu zarzucil sobie po jednym na kazde ramie. Przybysz zaopiekowal sie swoja walizka i ruszyl w slad za nim. Budynki szpitala z trzech stron otaczaly spory dziedziniec. Od ulicy czworobok zamykala ta niewielka, drewniana kaplica. Weszli na podworze. Lezalo tu okolo metra sniegu. Tylko od bramy do drzwi wejsciowych przekopano waska sciezke, wysypana obficie popiolem.Hansen szedl jak baletnica, balansujac kuframi; jeden byl znacznie ciezszy, wiec trudno mu bylo utrzymac rownowage. Skorzewski ciagnal walizke po sniegu. Nie mial sily jej dzwigac. W jednym z katow podworza lezalo kilka pakunkow, zawinietych w szare plotno, pokrytych szronem. Szostym zmyslem wyczul smierc.-Nie mamy mozliwosci grzebania ani palenia zwlok przy takiej pogodzie - powiedzial norweski lekarz. - Na razie leza zamrozone w sniegu. Gdy nadejdzie wiosna, wywieziemy je na cmentarz za miasto i spopielimy.Drzwi otworzyly sie z lekkim skrzypnieciem. Znalezli sie w sporej sieni. Pachnialo gotowanym miesem i plonacym drewnem, ale przez te mile wonie przedzieral sie fetor karbolu, eteru i rozkladajacych sie cial.Skrecili w lewo i po waskich, trzeszczacych schodkach weszli na pietro. Powietrze bylo cudownie cieple. Skorzewski czul, jak zycie mu wraca, serce bilo mocno i rowno. Znowu mial czucie w palcach. Hansen pchnal jeszcze jedne drzwi i znalezli sie w niewielkim, gustownie urzadzonym saloniku. Lekarz bez wysilku postawil kufry na podlodze. Przekrecil zawor i zapalil gaz w lampie. Pomieszczenie zalalo przyjemne swiatlo.-To pokoj goscinny. Obok jest lazienka. Kolacje zaraz przyniose.Gosc z ulga zrzucil z siebie zesztywnialy od mrozu plaszcz i gruby sweter. Zzul ciezkie, wykladane futrem buty. Wyciagnal sie wygodnie w fotelu, chlonal cieplo i swiatlo kazda komorka ciala. Po chwili wrocil Norweg. Przyniosl dzbanek kawy, polmisek z miesem i wedzona ryba oraz niewielka patere z pieczywem. Skorzewski popatrzyl na posilek z obawa.-Doktor Danielsen juz niestety spi - rzekl Hansen. - Mial dzisiaj ciezki dzien.Zasiedli przy stoliku. Pierwszy kes okazal sie nieoczekiwanie trudny do przelkniecia. Skorzewski czul, jak kanapka z lososiem rosnie mu w ustach. Jesc tutaj? W takim miejscu? Zaczelo go ogarniac przerazenie. Dziki, pierwotny, zwierzecy lek. Wiedzial, ze prawdopodobienstwo zarazenia jest minimalne. Wiedzial, ze choroba najprawdopodobniej nie przenosi sie przez zywnosc. A jednak nie potrafil sie przelamac. Hansen zauwazyl, co sie dzieje, bo dotknal uspokajajaco jego ramienia.-Prosze sie nie obawiac. Posilki przynosza nam z miasta.Nagle odczul ulge. Pozywienie odzyskalo swoj smak. Odetchnal.-Tu gotujemy tylko dla chorych - wyjasnil gospodarz. - Zreszta jutro bedzie sporo czasu, wszystko panu pokaze.Skorzewski kiwnal glowa. Cieplo rozleniwilo go zupelnie. Trudy podrozy daly o sobie znac. Godziny, dni i tygodnie spedzone na niewygodnej lawce dylizansu, mroz, te drobne lyki alkoholu, saczone niemal bez przerwy przez ostatnie kilka godzin... Powieki zaciazyly mu olowiem.-Przepraszam - powiedzial. - Chyba musze isc spac.Hansen usmiechnal sie ze zrozumieniem. Dopil swoja kawe i wyszedl. Pawel powoli rozluznil krawat i popatrzyl przez okno na waski zaulek, obiegajacy od tej strony szpital. Szyby byly bardzo grube, zarosniete kwiatami mrozu, ale przez wychuchana przetaine zauwazyl, ze po drugiej stronie ulicy ktos stoi. Postac byla niewysoka, momentami ginela w zadymce, to znow rysowala sie wyrazniej. Twarz nieznajomego skrywal gesty cien, ale lekarzowi nieoczekiwanie wydalo sie, ze obcy gapi sie prosto w jego okno. Cofnal sie odruchowo w glab pokoju, a gdy spojrzal ponownie, trotuar byl pusty. Tylko wiatr przeganial po bruku kleby sniegu. Dwie minuty pozniej lekarz spal jak zabity, tulac glowe do miekkiej poduszki, wypchanej puchem dzikich gesi. Gdzies pomiedzy belkami wiazan dachowych ganialy sie szczury...***Wicher nieco oslabl, ale mroz wzmogl sie jeszcze. Doktor obudzil sie nad ranem. Przez chwile lezal, zastanawiajac sie, gdzie jest, gdy niespodziewanie jego uszu dobiegl jek. Dzwiek, ktory prawdopodobnie przed chwila wyrwal go ze snu, przebil sciany i stropy. Plynal gdzies z glebi budynku. Jeczacy czlowiek umieral. Pawel niechetnie wygrzebal sie z lozka i zapalil swiece. Ubranie wisialo na oparciu krzesla, ale dluzsza chwile wahal sie, czy powinien isc, czy raczej zostac w pokoju. Wreszcie poczucie obowiazku przewazylo. Po trzeszczacych schodkach zszedl na parter. Z sieni skrecil na lewo i stanal u konca dlugiego korytarza. Spod jednych drzwi bila waska smuga swiatla. Zapukal.-Wchodzic! - odpowiedziano ze srodka po norwesku.Poczul zapach smierci, potworna won rozkladajacego sie ciala. Przez chwile stal w progu, nim zdecydowal sie go przestapic. Hansen siedzial przy ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]